ČESKÝ SEN Dane techniczne: Raferti Bugfix Mod v.1.05 Garść modyfikacji graficznych z forum Paradoxu Poziom trudności: trudny/normalny Scenariusz: 1066 RBM Nie będzie prologu, przechodzę od razu do konkretów, później mogą pojawić się ewentualnie jakieś retrospekcje. Kilka słów od autora:To mój pierwszy AAR w życiu, nie wiem jeszcze, w jaką stronę pójdzie, więc proszę o wyrozumiałość (przynajmniej na początku), a przede wszystkim o komentarze.----------------------------------------------- Vratislav II Czysty (1061-1096) (*1032 ?) część pierwsza Rok Pański 1066 był niewątpliwie dobrym czasem dla księstwa czeskiego. Bezpieczeństwo gwarantowało oddanie się pod opiekę cesarza rzymskiego Henryka, lud nie miał na co narzekać – plony, podobnie jak w latach poprzednich, do najniższych nie należały, w książęcym skarbcu miło połyskiwały brzęczące monety – było za co dziękować Bogu. W święto Narodzenia Pańskiego, po zwyczajowych obrzędach religijnych, na praskim dworze wyprawiona została wielka uczta, na której wszyscy radowali się, śpiewali, jedli do syta i pili rodzime, a także przywiezione przez kupców trunki. Jedynie jeden człowiek pozostawał jakby nieobecny – sam władca owej krainy, Vratislav. Nad czym się zastanawiał – dziś nikt już nie pamięta, ale losy Czech w przyszłych latach pozwalają snuć nam rozliczne domysły... Już drugiego dnia po święcie, kiedy dwór wreszcie funkcjonował swobodnie, książę postanowił działać – polecił swojemu bratu, Jaromirowi, zająć się organizacją wyrębu lasów wokół stolicy. Trzeba wam bowiem wiedzieć, iż w tamtych czasach rozległe bory porastały ziemię Przemyślidów, a tylko od czasu do czasu natknąć można się było na wsie, czy też rozsiane po całym państwie grody. Skorzystanie z tegoż bogactwa, którym Czesi zostali obdarzeni przynieść miało co najmniej dwa skutki: przede wszystkim wpływy do kasy państwa – od teraz tylko słudzy książęcy ścinać mogli drzewa, reszta ludności potrzebowała do tego specjalnego pozwolenia. Po drugie zaś – wolne przestrzenie wokół punktów obronnych ułatwić miały zauważenie obcego wojska. Równolegle z porządkowaniem zasobów leśnych trwało poszukiwanie nowych doradców książęcych, którzy mogliby wnieść nowe pomysły na modernizację kraju. W tym celu przedsięwzięto poszukiwania żony dla Jaromira – kilka poselstw wysłanych zostało do odległych krain, aby ocenić możliwości związania dynastii przemyślidzkiej z innymi rodami panującymi w Europie. Decyzja podjęta została w połowie lutego – uradzono, że do kraju przybędzie siostra króla Nawarry, Urraca, wraz ze swoim dworem. Wysłannicy w Iberii przedstawiali bowiem znajdujące się tam królestwa jako niezwykle zamożny biblijny raj, o którym tak często opowiadał im biskup praski. Władca Czech bardzo chciał poznać sekret ich dobrobytu, co zaważyło na jego ocenie. W ten właśnie sposób zaczęły się kontakty z ojczyzną Spanielców, jak nazwał ich w niedługim czasie prosty lud. Następne miesiące przynosiły kolejne dobre wieści – niemal w tym samym czasie, w którym do siedziby Vratislava przybyła nawaryjska księżniczka, jego żona, Świętosława, zakomunikowała, że jest w ciąży. Chociaż w rodzinie książęcej nie brakowało potomków, przyszły ojciec zawsze z niecierpliwością oczekiwał narodzin kolejnego. Wiedział, że od odpowiedniej liczby potencjalnych następców i córek na wydaniu może zależeć w przyszłości los państwa. Po koniec listopada na świat przyszedł zdrowy, silny chłopiec. Nadano mu imię Zikmund, gdyż jak powiedział książę – „dzięki jego radom Czechy odniosą zwycięstwo”. Najmłodsze dziecko otoczono troskliwą opieką, a jego postępy śledzone były z wielkim zainteresowaniem. Z miesiąca na miesiąc widać było, że to właśnie jego, a nie najstarszego Bretislava czeka los następcy tronu. Kolejne lata upływały w księstwie spokojnie, władca zaabsorbowany sprawami gospodarczymi niewiele miał czasu na rozrywki i kontakty z poddanymi. Swoją pozycję wzmacniał Jaromir, szukający źródeł informacji o buntownikach i spiskach. Dzięki jego radom z kwitkiem odesłani zostali dwaj rycerze szukający schronienia na praskim dworze. Powoli tworzyła się atmosfera podejrzliwości i wzajemnej nieufności wśród Przemyślidów. Chociaż Vratislav nie szukał w tym czasie przyjemności, czasem znajdowały się one same. Od czasu do czasu książęcą komnatę sypialną odwiedzały młode dziewki, które jednak za żadnym razem nie dopinały swego. Dzięki temu w kraju szerzył się wizerunek przywódcy silnego, ale zachowującego nakazy religijne, który poddanym stawiany był za wzór do naśladowania. Moment przełomowy w historii Czech nadszedł wiosną roku 1071 – cesarz udał się z wyprawą na buntowników na daklekim południu, a korzystając z jego nieobecności, książę zebrał drużynę, żeby wyruszyć na wojnę przeciwko pogańskim Pomorzanom. Siły zgromadzone w brandenburskich lasach przekroczyły graniczną rzekę, po czym od razu natknęły się na pogańskie poselstwo przybywające z propozycją zawarcia rozejmu. Oczywiście o żadnym pokoju nie mogło być mowy. Po krótkich pertraktacjach wojska skierowały się na Szczecin, gdzie swoją siedzibę miał otoczony złą sławą Svatopolk, „książę” pomorski. Dwie armie spotkały się w boju pod samymi murami pogańskiego grodziska – kilkukrotnie silniejsi chrześcijanie rozbili oddziały wroga, a po trzymiesięcznym oblężeniu ostatni obrońcy skapitulowali. Nie był to jednak koniec zmagań – pozostawały jeszcze dwa dobrze umocnione punktu oporu na wybrzeży Bałtyku – Słupsk i Gdańsk. Ten pierwszy padł niemal od razu – wcześniej jednak jeszcze dwa razy Czesi posmakowali bitwy – za pierwszym malutki oddziałek z wodzem Drosukiem został wyrżnięty w pień – nie było zresztą pewności, czyj to dokładnie wódz – wszystko zdarzyło się zbyt szybko. Kolejny raz nie okazał się jednak tak przyjemny – dwóch Vratislavów spotkało się w polu – czeski i gdański. Potomkowie Czecha ponieśli ciężkie straty, ale zdołali okrążyć gdańszczan, dzięki czemu nikt nie mógł już przeciwstawić się zwycięskiemu pochodowi nowego władcy tych ziem... Jako ostatni uległ Gdańsk, poddawszy się praktycznie bez walki – zdziwienie zniknęło z twarzy zdobywców, kiedy zorientowali się, że w mieście szaleje dyzenteria. Nowa załoga niechętnie patrzyła na miejsce swej służby, dlatego też rozbito obóz w pewnej odległości od ogniska choroby, jednak na tyle blisko, żeby wystrzelić płonącą strzałę. Wojska Vratislava triumfalnie powróciły do Pragi, wydano wielką ucztę na cześć księcia, podczas której wielce się weselono. Po jakimś czasie stało się oczywiste, że daniny spływające z nowozajętych regionów przewyższają swą wartością te z niektórych rdzennie czeskich ziem. W owe biedniejsze, górskie rejony posłany został książęcy bratanek, Svatobor, który do skarbca w stolicy przesyłać miał cześć przychodów, a za pozostałe pieniądze rozwijać swoje włości. Księstwo cieszyło się spokojem, rosło w siłę i bogactwo, ale nie wszystkim podobała się taka sytuacja. Rok po zakończeniu wyprawy pomorskiej, ledwo po ustąpieniu straszliwej epidemii, lokalne możnowładztwo wysłało poselstwo, w którym grozili wypowiedzeniem posłuszeństwa, jeżeli nie zagwarantuje się im wolności wyznawania starej wiary. Oburzenie, jakie zapanowało wówczas na dworze nie miało sobie równych w przeszłości, ani w przyszłości. Do Gdańska został wysłany specjalny oddział, mający na celu nawrócenie ludu, w szczególności zaś możnych. Ci, którzy nie chcieli przyjąć chrztu, częstokroć skazywani byli na śmierć za zdradę państwa. Metoda ta poskutkowała i tylko gdzieniegdzie jeszcze poganie odprawiają swe tajemnicze obrzędy. Kilka miesięcy później, do Pragi przybyli przedstawiciele samego Ojca Świętego. Zaszczyt, którego doznały Czechy, goszcząc u siebie tak wspaniałych gości niczym był przy radości, jaką wywołało oznajmienie celu tej wizyty – papież dowiedziawszy się o potędze Vratislava, a także zdecydowanym działaniu w celu krzewieniu chrześcijaństwa (nie pomijając oczywiście wkładu czeskiej delegacji wysłanej z darem do Rzymu), wyraził zgodę na koronację królewską księcia czeskiego. Uczty ku czci następcy świętego Piotra trwały przez prawie dwa tygodnie bez przerwy, a na trzy dni przed wielkim dniem zostały przerwane, aby wszyscy mogli się należycie duchowo przygotować. Sam moment koronacji nastąpił w dzień świętej Łucji, w roku Pańskim 1073. Od tego dnia można mówić o istnieniu Królestwa Czech i nowym rozdziale czeskiej historii... Mapa nowopowstałego królestwa i okolic:
ČESKÝ SEN Vratislav II Czysty (1061-1096) (*1032 ?) część druga Pierwsze tygodnie po koronacji królewskiej Vratislava przebiegały w atmosferze nerwowego oczekiwania na reakcję cesarza niemieckiego. Spodziewano się, że pomimo wsparcia Ojca Świętego dla sprawy czeskiej, wojska cesarskie lada dzień przekroczą granicę. Tak się jednak nie stało. Przybył, co prawda jeden z rycerzy z najbliższą rodziną, ale wyglądało to raczej na ucieczkę, niż atak, czy chociażby próbę umieszczenia w Pradze szpiega. Już trzeci raz z rzędu azyl nie został udzielony – co prawda pozwolenia na osiedlenie się nie można było odmówić, ale wsparcia finansowego, czy politycznego – jak najbardziej. Powód stanowił oczywiście pusty po niedawnych uroczystościach skarbiec, a także chęć utrzymania przynajmniej poprawnych stosunków z wciąż potężnym, choć targanym buntami, sąsiadem. Kłopoty pojawiły się dopiero zimą – mieszkańcy Szczecina i okolicznych osad wypędzili księży chrześcijańskich, spalili tych, którym nie udało się uciec, a także postawione kilka lat temu kościoły, na ich miejscu wznosząc pogańskie świątynie. Obawiając się utraty przychylności papieża, król wysłał ekspedycję na Pomorze, podobną zresztą do tej, która pomogła w przyjęciu prawdziwej wiary gdańszczanom. Prosty lud nie pozwolił jednak łatwo się spacyfikować – wysłannikom ze stolicy stawili zbrojny opór, lecz pomimo tego ulice szczecińskie spłynęły krwią, a sam gród został niemal doszczętnie zniszczony, tylko wały gdzieniegdzie zachowały cień swojego dawnego blasku. Ci z pogan, którym udało się zbiec ukryli się w porastających bujnie tę część kraju lasach i jeszcze długo terroryzowali okolicę, a także lokalną arystokrację, która wyciągnęła naukę z wcześniejszych wydarzeń i niekiedy niechętnie, ale przyjęła chrześcijaństwo. Niecałe pół roku później, na dwór praski dotarli przedstawiciele kryjących się w borach mieszczan – jednak zamiast wyznać swe grzechy, lub przynajmniej ukorzyć się przed władcą i złożyć mu hołd – zażądali prawa do zgody na niektóre elementy kultu. Oburzony Vratislav kazał odeskortować ich w rodzinne strony i powiesić w zgliszczach starego Szczecina, aby posłużyli za przykład dla innych buntowników. Mniej więcej w tym samym czasie mały Zikmund przeszedł pod opiekę ojca, który od dawna zastanawiał się nad ścieżką, którą jego syn powinien podążać. Obserwując syna przez jakiś czas i zauważając jego skłonności do zabaw w bitwy i pojedynki, Vratislav podjął decyzję o przekazaniu mu całej swojej wiedzy o sztuce wojennej. Wieści o masakrze popełnionej na Pomorzanach zaczynały już przycichać, kiedy grupka mnichów z Moraw zaproponowała, że wyruszy na misję do ostatniego bastionu niewiary na czeskiej ziemi – do Słupska. Wszem i wobec oznajmiali, że aby uwierzyć w Chrystusa nie trzeba nikogo przekonywać mieczem, a wystarczy głoszenie samego Słowa Bożego. Pomimo tego, że większa część dworu patrzyła na nich jak na ludzi niespełna rozumu, otrzymali królewskie błogosławieństwo. Wydawało się, że trzech misjonarzy nie podoła rzeszom niewiernych, ale miało okazać się, że jest dokładnie na odwrót. Talent i charyzma świątobliwych mężów, połączona zapewne ze strachem przed królewską zemstą poskutkowały, a chrześcijaństwo rozszerzało się na tych terenach, akceptowane początkowo przez wyższe warstwy społeczne. Inni dopiero później przekonywali się co do niesłuszności swoich poglądów. Wczesną wiosną roku 1075 do władcy czeskiego dotarła nowa wiadomość – cesarz Henryk, zachęcony zapewne sukcesami czeskimi na Pomorzu szykuje wyprawę na zamieszkujących zachodnie wybrzeże Bałtyku Meklemburczyków. Nie zastanawiając się wiele, Vratislav kazał wysłać do Henryka list, w którym opisywał swoją chęć przyłączenia się do „krucjaty” w imię Chrystusa i wszystkich świętych. Faktyczne motywy tej decyzji miały jednak zostać ukryte przed tymczasowym sojusznikiem – za Odrą zamieszkiwały jeszcze dwa silne plemiona Pomorzan, a zjednoczenie wszystkich należących do nich ziem dawało prawo do przybrania tytułu księcia pomorskiego, co znacznie podwyższyłoby prestiż króla i pozycję państwa. Natychmiast rozpoczęto przygotowania do wojny – zebrano najlepszych żołnierzy z okolic Pragi i Pilzna i kilkutysięczna armia ruszyła kolejny raz w tę samą stronę, co parę lat wcześniej. Droga przebiegała dziwnie spokojnie – i o ile na terytorium czeskim, czy brandenburskim było to zupełnie uzasadnione – to jednak po wejściu na ziemie należące do naczelnika Wołogoszczy w szeregach wojska pojawiać zaczął się niepokój. Powszechnie obawiano się zasadzki, jako że podzieleni Pomorzanie nie mieli szans w otwartym polu. Podejrzenia wzbudzał brak kontaktu z jakakolwiek ludnością tubylczą, poza kilkoma malutkimi atakami na oddziały zostające nieco w tyle. Schwytani jeńcy nie mieli jednak żadnych użytecznych informacji na temat niebezpieczeństw mogących czyhać w dalszym etapie podróży, lub po prostu nie dali z siebie ich wydobyć. Spodziewany napad na siły królewskie nastąpił dopiero, kiedy na horyzoncie majaczyło już wzgórze, na którym stały wołogoskie wały obronne. Z dwóch zalesionych pagórków spadł najpierw grad strzał, a następnie kilkusetosobowy oddział stoczył się jak kamienna lawina po jednym ze stoków. Efekt był możliwy do przewidzenia – z lasu drzew wpadli na las nastawionych włóczni i wyciągniętych mieczy. Ci z drugiego wzniesienia na sam widok masakry, do jakiej doszło w dole, uciekli w popłochu. Powoli i ostrożnie Czesi zbliżali się do grodu – kiedy znalazł się w zasięgu strzału, rozłożyli obóz i rozpoczęło się oblężenie. O dziwo, ze strony obrońców nie zauważono prawie żadnych prób obrony – jedni i drudzy czekali. W czasie oczekiwania na szturm, albo poddanie się mieszkańców, do Vratislava po raz kolejny przybyli szczecińscy poganie, znów domagając się wolności w sprawowaniu kultu, tym razem jednak tylko poza obwarowanymi miastami. Tak samo, jak poprzednio, kilkudziesięciu wojów zabrało ich do zrujnowanego starego Szczecina i powiesiło na jedynej stojącej jeszcze wieży. Zanim zdążyli powrócić, Świętosława znów ogłosiła, że spodziewa się potomka. Król zakazał jednak jakichkolwiek zabaw, czy uczt z tej okazji, jako że wciąż nie zdobyto pogańskiej twierdzy. Na zwycięstwo trzeba było poczekać jeszcze miesiąc – i znowu okazało się ono pyrrusowe – zdobywcy natknęli się na szalejącą tam ospę i uciekli jeszcze szybciej, niż weszli do środka. Pomimo mogłoby się wydawać, klęski, odniesiony został jeden poważny sukces – zdobyto kilkanaście okrętów, które posłużyły do przewiezienia części sił na wyspę Rugię – ostatni bastion meklembursko – pomorskich plemion. Na miejscu okazało się jednak, że nie tylko Czesi wpadli na ów pomysł – mały oddział niemiecki i kilkudziesięciu Duńczyków koczowało pod tymczasową siedzibą lokalnego „księcia”. Kiedy dołączyły do nich siły królewskie, chętnie oddali Vratislavowi dowództwo nad swoimi wojskami. Po miesiącu było już po wszystkim – Rugia padła, a zdobywcy zbierali się w drogę powrotną do swych ojczyzn. Najważniejszy cel został jednak osiągnięty – wszyscy Pomorzanie znaleźli się pod panowaniem jednego władcy. Niezaplanowana wojna pozostawiła jednak po sobie spustoszenie w skarbcu – nawet jeden mały miedziak nie połyskiwał w siedzibie królewskiej, a do spłacenia zostały niemałe długi... Powrót do stanu finansów sprzed konfliktu zajął ponad półtora roku. W tym praktycznie każde pieniądze przysyłane na dwór przechodziły w ręce rodzimych i cudzoziemskich możnych, którzy chętnie pożyczali pieniądze, licząc na przyszłe zyski lub wywieranie nacisku na władcę, jednak dzięki poczynionym oszczędnościom, jak i mądrym doradcom przy boku monarchy, królestwo obeszło się bez większych zawirowań, chociaż skromniejszy tryb życia, jaki został narzucony, mocno dawał się we znaki niektórym dworzanom, w szczególności bratu Vratislawa, Jaromirowi. Konflikt przybierał na sile, przez co Jaromir, pomimo zasług, jakie miał dla korony, wysłany został na Pomorze, by tam jako lokalny książę nadzorować chrystianizację i pobierać daniny w imieniu króla. W czasie odbudowy córka królewska, Judyta, osiągnęła wiek pozwalający jej na zamążpójście. Kilkunastu kandydatów nadesłało swe oferty, ale zwykle byli to mało znaczący dworzanie z biednych hrabstw. Jedynym poważnym kandydatem wydawał się być Ramon de Barcelona – Urgell, hrabia aragoński, któremu najwyraźniej zależało na poślubieniu Przemyślidówny, gdyż dwa razy wyrażał taką wolę. Za drugim razem król uległ i wysłał pozytywną odpowiedź, wraz ze swoją latoroślą, która od teraz mieszkać miała na drugim końcu świata. Od kilku wasali nadeszły listy gratulacyjne, wraz z darami ślubnymi dla młodej pary. Powolne rozchodzenie się tej wieści spowodowało jednak, iż dotarły one w momencie, kiedy za późno było już na przesłanie ich do Urgell. W tenże sposób królestwo pozyskało nowe środki, ale o ich pochodzeniu nie wolno było rozmawiac, zwłaszcza w obecności władcy.
ČESKÝ SEN Vratislav II Czysty (1061-1096) (*1032 ?) część trzecia Lata płynęły, a w królestwie nie działo się nic spektakularnego – gospodarka powoli się rozwijała, przybywało inwestycji w domenie Vratislava, od czasu do czasu jakiś dworzanin, zmęczony życiem i pracą prosił o pozwolenie odejścia – ot, zwykłe koleje losu... Przez większość czasu król przebywał z Zikmundem, nieustannie ucząc go walki różnymi rodzajami oręża i dowodzenia ludźmi w polu. W czasie jednego z takich treningów jak oszalały przybiegł Bretislav i niemal krzycząc poinformował o zapaści na zdrowiu swojego brata, Boleslava. Miał niezwykle wysoką gorączkę, organizm osłabił się na tyle, że przykuty został do łóżka, a od czasu do czasu zdarzało mu się pluć krwią. Chorowitość syna królewskiego nie stanowiła dla nikogo tajemnicy, jednak to, co do tej pory wydawało się być niegroźne, przerodziło się w bezpośrednie zagrożenie życia. Nie zważając na bieżące sprawy państwa, na poselstwa, czy możliwe niebezpieczeństwo zarażenia się, monarcha spędził prawie cztery miesiące przy łóżku gasnącego w oczach Boleslava. Nie pomagały egzotyczne medykamenty, dworscy medycy nie potrafili znaleźć wyjścia z sytuacji – wyglądało na to, że powoli przygotowywać należy pogrzeb. Agonia zaczęła się na początku czerwca i choć nie trwała długo, zaledwie kilka godzin, pozostawiła niezatarte ślady w psychice zarówno Vratislava, jak i jego otoczenia – na długie tygodnie król zamknął się w sobie, nie przyjmował nikogo, odsunął się od rządzenia, przekazując ster w ręce Bretislava. Z marazmu i rozpaczy wyrwała go dopiero wieść o narodzinach kolejnego dziecka – od tego momentu dworzanie zaczęli poznawać w swoim panu silnego człowieka, jakim był wcześniej. Radość nie trwała jednak długo – w następnym roku po raz pierwszy i ostatni w tym stuleciu chowano przemyślidzkie dziecko zmarłe w tak młodym wieku. Tragiczne przeżycia z przeszłości umocniły jednak władcę i tym razem żałoba nie trwała długo – można wręcz powiedzieć, że wszystko toczyło się zwykłym, codziennym trybem. Zmiany zaczęły się dość nieoczekiwanie, a w dodatku nadeszły od strony, z której nikt się ich nie spodziewał. Zimą Roku Pańskiego 1082 w bramie praskiej pojawił się orszak (a właściwie coś na kształt orszaku) wymizerowanych ludzi posługujących się dziwną mową. Tylko jedna kobieta wśród nich umiała mówić po czesku i stanowczo żądała doprowadzenia jej przed oblicze władcy. Tak też się stało, a choć strażnicy miejscy mieli w tej kwestii pewne opory, szybko rozwiały je „podarki” od egzotycznych gości. W wychudłej i zmęczonej podróżą postaci, jak przed nim stanęła, król ledwo poznał swoją wydaną pięć lat temu za aragońskiego hrabiego córkę. Jak miało się okazać, nie tylko ona, ale także zięć Vratislava i ocalali członkowie jego dworu znaleźli się w stolicy. Chociaż przywitanie przebiegło radośnie, w atmosferze wzajemnego zainteresowania, a nawet zachwytu (przynajmniej z jednej strony), to dobrych wieści nie było zbyt wiele – Królestwo Aragonii podbite zostało przez muzułmańskich Maurów, a większość arystokracji i przedstawicieli prawowitej władzy zmuszona była do ucieczki lub przejścia na islam, by zachować własne życie. Wyglądało zatem na to, że goście zabawią w Pradze nieco dłużej, niżby można było się spodziewać. Wraz z wrastaniem Aragończyków w lokalny krajobraz pojawiły się nowe idee i poglądy – głównie silnie antypogańskie. W znaczący sposób wpłynęło to na dorastające dzieci królewskie, szczególnie jedną z córek, Dorotę. Pomimo młodego wieku przejawiała bowiem wielki zapał religijny, graniczący wręcz z fanatyzmem, a dzięki częstym kontaktom z otoczeniem swojej siostry przesiąknęła wręcz punktem widzenia przybyszów, co samo w sobie nie stanowiło nic dziwnego – na dworze zapanowała swoista moda na „rekonkwisty”, „krucjaty”, czy też „odzyskiwanie ziem należących do Boga, a plugawionych pogańskim bałwochwalstwem”. Siłą rzeczy, musiały wyniknąć z tego naciski na monarchę, aby zorganizował nową wyprawę przeciwko „bezbożnikom”. Niechętny wywoływaniu awantur dla samej awantury Vratislav odrzucał takie propozycje raz za razem, lecz w końcu musiał ulec, kiedy nawet synowie przekonywali go do wojny. Pozostało tylko odwlec ją w czasie, do momentu zebrania niezbędnych funduszy. Wiadomości rozchodziły się jednak szybko – w całej domenie królewskiej czuć było niepewność i obawy przed wcieleniem do oddziałów mających iść walczyć. Z tego też chyba powodu po raz trzeci do Pragi przybyli ukrywający się w pomorskich lasach poganie – nie prosili już o wolność sprawowania kultu, jak czynili wcześniej . Teraz chcieli po prostu opuścić te ziemie i przenieść się gdziekolwiek indziej. Nic w tym dziwnego, skoro siły atakujące prawowierny lud i chrześcijańskich kupców w ostatnim czasie bardzo straciły na liczebności – częstotliwość napaści spadła, podobnie, jak też liczba wojowników próbujących złupić kogo się tylko da. Wiedząc, że w kościołach nowego Szczecina wciąż jeszcze chrzczą się skruszeni mężczyźni i kobiety, Vratislav uległ żądaniom, pod warunkiem, że nigdy na te ziemie już nie powrócą. W dodatku postanowił, że ogłosi to sam, podczas przejścia regimentu królewskiego przez zachodnie Pomorze. Tak się też stało – ale ku zaskoczeniu mieszkańców, dobrej wiadomości o amnestii towarzyszyła zła – o konieczności udania się na „krucjatę”. Zdolni do noszenia broni wyruszyli z armią czeską, za sobą pozostawiając płaczące kobiety, dzieci i starców. Podobne wieści spotkały mieszkańców Słupska i Gdańska – w sumie zebrało się kilka tysięcy żołnierzy gotowych poświęcić swe życie za cenę pójścia do nieba. Nad wielką rzeką oddzielającą Pomorze od Prus siły czeskie stanęły w dzień świętej Lidii. Masy płynącej wody przeraziły nieco dowódców, ale z pomocą okolicznych chłopów udało się przebrnąć na drugą stronę. Zdradliwy nurt pochłonął jednak kilku konnych. Nie trzeba było długo czekać, a na horyzoncie pojawiły się tumany ciemnego pyłu. Było jasne, że wróg nadchodzi, toteż przegrupowano wojska, zajęto pozycje obronne i czekano. Do żadnego starcia jednak nie doszło. Tysiąc pięciuset wojowników wodza pogan uciekło na sam widok ściany tarcz i zbroi, jak stała prze nimi nieugięcie. Część uciekinierów skierowała się do obrony położonych głęboko na bagnach siedzib, a inni, jak się później okazało, najwyraźniej rozpoczęli oblężenie Gdańska, co potwierdzała widoczna z wielkiej odległości łuna, zapewne od pożaru. Tchórzostwo w polu przełożyło się także na tchórzostwo przy oblężeniu – po zaledwie dwóch tygodniach załoga chełmińska skapitulowała. Przesłuchiwani tubylcy twierdzili niemal zawsze, że główna siedziba rady plemiennej znajduje się na północ od miejsca, w którym przebywali aktualnie, toteż następny atak skierowany miał być właśnie w tę stronę. Tam właśnie doszło do ostatecznej konfrontacji – zbiegli wcześniej przeciwnicy czekali tym razem ustawieni prawie tak samo, jak wojsko, które miesiąc temu tak napełniło ich lękiem. Nie spodziewali się jednak, że zaatakować można z innego kierunku, niż od frontu – po pozorowanym natarciu części wojsk nastąpił brawurowy atak kawalerii, która wbijając się klinem w prawą flankę zasiała zwątpienie i chaos w pruskich szeregach. Rozpoczęła się wielka rzeź, bo inaczej nazwać przebiegu tejże bitwy nie można. Z pokonanych nikt nie uszedł z życiem, a ciała posłużyły przy przygotowaniach do szturmu na ostatni broniący się gród – obrońcy zostali zasypani taką ich ilością, że groźba wybuchu epidemii i zdziesiątkowania ich bez walki przeważyła nad zapałem i chęcią umoczenia mieczy w chrześcijańskiej krwi – do żadnego natarcia w efekcie nie doszło, a zwycięzcy mieli powody do świętowania. Cel został osiągnięty, ale tylko połowicznie – zajęte ziemie nie wystarczały do ogłoszenia Vratislava księciem Prus. Jeszcze jedno plemię nie zostało podporządkowane, więc po kilku dniach odpoczynku zaczynał się drugi etap tej wojny. Czesi wymaszerowali znów na północ, nic nie robiąc sobie z klątw, jakie rzucali na nich kapłani, surowo zresztą karani za tego typu czary. Część dowódców sugerowała rozesłanie żołnierzy na zimowe leże, ale król był innego zdania – kazał wyposażyć się w ciepłe futra lub skóry, w zależności od tego, co komu udało się zrabować pokonanym. Miało się okazać, że nie trzeba było ich używać – wyjątkowo ciepły początek zimy powodował jedynie, iż konie z wozami grzęzły raz po raz w błocie, a poza tym wszystko odbywało się normalnie. Przeciwnik pokazał się dopiero w momencie dotarcia do brodu przez jedną z okolicznych rzek – właśnie ostatnie oddziały przekraczały ją i najwyraźniej nikt niczego się nie spodziewał... Spokojnie, aby nie wzbudzić podejrzeń, jeźdźcy królewscy do spółki z resztą rycerzy ustawili się w miejscach, w których trudno było ich zauważyć, a po chwili w niebo uniosła się płonąca strzała – znak do rozpoczęcia natarcia. Wpierw na zaskoczonych pogan spadł deszcz strzał, raniąc i zabijając wielu z nich. Osłabione już nieprzyjacielskie szyki dobili wściekle nacierający piechurzy i kawaleria, która wyszła z ukrycia i dokończyła dzieła, spychając resztę pozostającą przy życiu w wartki nurt, z którego mało kto miał szanse się uratować. Kilka godzin później, przed oblicze władcy postawiono jednego z dostojników nieprzyjaciela, który stwierdził, że lepiej będzie mu u Przemyślidów, niż u swoich. Za cenę zdradzenia słabości w obronie pogańskiego grodu zgodzono się go przyjąć. Odkryty sekret faktycznie pomógł – już po miesiącu było po wszystkim, a Vratislav ogłosił się pierwszym chrześcijańskim księciem Prus, po czym powrócił do Pragi aby odpocząć po kilku konfliktach, jakie przypadły mu w udziale. Ledwo co zwycięzcy powrócili z wyprawy, wyszedł na jaw kolejny skandal – okazało się, że ojcem dziecka jednej z dwórek jest książę Vladislav. Dla króla, który żył tylko i wyłącznie z własną żoną, takie zachowanie było nie do pomyślenia – pomimo tłumaczeń, prób zatuszowania sprawy przez swoich innych synów, nakazał winowajcy publiczne wyznanie grzechów i odpokutowanie ich. Do tego czasu nie chciał go widzieć. Prędzej jednak, niż syn marnotrawny, na dwór przybył posłaniec z Polski z dramatyczną prośbą o pomoc...
ČESKÝ SEN Vratislav II Czysty (1061-1096) (*1032 ?) część czwarta Nowiny, jakie przyniósł polski posłaniec, przyniosły na praskim dworze raczej konsternację, niż poczucie zagrożenia – na ziemie Bolesława z rodu Piasta nie najechali bowiem ani budujący swą potęgę kosztem sąsiednich księstw ruskich Litwini, ani Pieczyngowie, rozgromieni zresztą przez polsko – węgierskie siły w poprzedniej wojnie, czy też nawet dalekie, ale, jak wynikało z dających się od czasu do czasu usłyszeć opowieści, przekazywanych głównie przez kupców, dzikie i okrutne plemię Kumanów. Wróg znajdował się bliżej, znacznie bliżej... Kiedy Vratislav usłyszał po raz pierwszy, kto nim jest, omal nie buchnął śmiechem – jemu samemu taka niedorzeczność nigdy nie przyszłaby do głowy. Piastowscy wojowie bici byli bowiem bitwa za bitwądze, a opornych karząc śmiercią. Wysłannik Lechitów odesłany został w drogę powrotną z zapewnieniem, że pomoc nadejdzie najszybciej, jak to tylko możliwe. Nikt jej nie planował jednak nie przez kogo innego, jak przez Jaćwingów, na których Czesi patrzyli co najwyżej z pogardą, a którzy jednak wbili się w Mazowsze, zajmując kolejne grody, łupiąc wszystkich i wszystko, co napotykali na dro w celu odbicia zagrabionych sojusznikowi ziem – nieprzyjaciele zostać mieli zaskoczeni we własnych kryjówkach skrytych w gęstych i zdradliwych lasach, by nie mieli do czego wracać. Na Pomorze wysłano posłańców konnych, mających za zadanie zgromadzenie potrzebnych do nadchodzącej kampanii sił. Tydzień po nich mury Pragi opuścił monarcha wraz z pełnoletnim już Zikmundem, który objąć miał dowództwo nad jednym z regimentów, aby celu nabrał doświadczenia w dowodzeniu w polu siłami większymi, niż kilkudziesięciu ludzi. Najkrótsza droga wiodła przez serce Polski, toteż tamtędy oddział królewski pospieszył na miejsce zbiórki. Widoki, jakie zastali po drodze nie napawały jednak optymizmem – w każdym mijanym grodzie stacjonowała co prawda silna załoga, ale dookoła wałęsały się grupki wojów, których potrzebowała zaatakowana kraina. Część z nich uciekła po prostu przed Jaćwingami i żyła z tego, co udało się zabrać chłopom i podróżnikom. Stawało się to pomału zarzewiem konfliktu między mieszkańcami poszczególnych części Bolesławowego królestwa. Dalej było tylko gorzej – im bliżej ogarniętych wojną dzielnic, tym więcej uciekających mieszkańców Czesi napotykali po drodze. Z kolei miejscowi gromadzili się sami w naprędce i często byle jak przygotowanych schronieniach i budowlach obronnych. Natomiast skryci za bezpiecznymi palisadami i fosami wojowie ani myśleli o pomocy pobratymcom, czekając na jakikolwiek sygnał do walki z Krakowa. Kiedy zimowe mrozy odeszły w niepamięć, Czesi po raz kolejny przekroczyli Wisłę, za którą spodziewano się znaleźć nieprzyjacielskie osady i zapasy. Jak można się domyślać, tak się właśnie stało, chociaż aż miesiąc zmarnowany został na szukanie i przeczesywanie rozległych puszcz i borów. Rezultaty przeszły jednak najśmielsze marzenia – poganie zostawili w pozornie niemożliwym do odnalezieniu miejscu spore grodzisko, czy wręcz warownię, bronioną jednakże tylko przez kobiety, dzieci i garstkę starców noszących długie brody - zapewne jakiegoś rodzaju kapłanów. Nie doszło więc do żadnego długiego oblężenia, czy bitwy... ci, którzy chcieli stawić opór zostali wybici do nogi, a pozostali widząc rzeź, spokornieli praktycznie od razu. Przywódcy zostali zaś odesłani pod eskortą do Pragi, gdzie po zakończeniu wyprawy miał rozstrzygnąć się ich los. Zwycięzcy przez prawie dwa tygodnie ucztowali i dogadzali sobie w najlepsze na zdobytym terenie, zaspokajając wszelkie pragnienia i żądze, na co Vratislav przymykał łaskawie oko. Ze świętowania wyniknął jednak problem dość prosty do przewidzenia – wymarsz w kierunku kolejnego celu opóźnił się do czasu, aż oddziały wytrzeźwiały w pozwalającym na to stopniu. I, jak można się było domyślić, wrogowie nie próżnowali, kiedy zdobywcy pili. Uprzedzeni przez brak wieści z Warmii, zgromadzili w swej stolicy kilkuset mężczyzn zdolnych do walki, którzy, w połączeniu z dobrym położeniem i potężnymi wałami bronili się, jak występujące w tej okolicy licznie wilki. Ile razy atakujący podchodzili pod gród, witały ich dziesiątki, ba! - setki wystrzelonych strzał... i tak raz za razem. Wielu dobrych i szlachetnych ludzi padło w tych nieskutecznych natarciach (tych mniej szlachetnych w tym momencie przemilczmy...). Ale, jak mówi stare porzekadło, żaden mur nie jest niezdobyty, jeżeli przejdzie przezeń osioł objuczony workami ze złotem. Tak zostało zakończone i to oblężenie – nie skutkowały podejścia, machiny oblężnicze, płonące strzały, a nawet wysyłanie parlamentariuszy. Dopiero przekupstwo, niczym koń trojański doprowadziło do przechylenia szali losu na właściwą stronę. Co prawda, część rycerzy bardziej skora do wyrzynania pogan, niż nawracania ich, odebrała to jako objaw słabości monarchy, ale zostali szybko uciszeni przez własnych towarzyszy. Mawiano też, jakoby żywność kończyła się Jaćwingom i poddaliby się bez walki już za kilka tygodni... królowi jednak najwyraźniej z zapomnianych już dziś powodów zależało na czasie, a skoro historia pisana jest przez zwycięzców, nikt nie próbował przez długi, długi czas roztrząsać tejże kwestii. Tak, czy owak, obrońcy jeszcze tego samego dnia złożyli broń na ręce Vratislava, który potraktował ich miłosiernie – wszyscy mogli pozostać w domach, jedynie ważniejsze osoby, podobnie jak w poprzednim przypadku, odesłane zostały do czeskiej stolicy. Ostatni akt oporu jaćwińskiego miał miejsce około dwóch miesięcy po upadku ich matecznika – wyparci z Mazowsza wojownicy wodza Prusasa szukali schronienia w ojczyźnie, nie mając najwyraźniej wiadomości o jej utracie – tysiąc pięciuset ludzi stanęło naprzeciwko trzech tysięcy chrześcijan, atakowanych w dodatku od tyłu przez podjudzanych przez kapłanów miejscowych. Jednak nawet taktyka partyzancka nie pomogła – po dwudniowym ściganiu się po lasach, ocalała część uszła na północ, w stronę Semigalii. Natomiast na miejscu konsekwencje ponieśli prowokatorzy. Na uroczystym zebraniu przed pogańską świątynią zakazane zostało obchodzenie świąt innych, niż chrześcijańskie, a na miejscu jej samej powstać miał kościół świętego Aleksandra. Aby zapewnić państwu spokój od północy, a także (i może przede wszystkim) aby podnieść jeszcze umiejętności dowódcze Zikmunda, który dotychczas wolał szarżować w pierwszej linii, niż zajmować się podkomendnymi, podjęto po burzliwej naradzie decyzję o ściganiu niedobitków, choćby i nawet schronili się na semigalskim dworze. Okupione zostało to jednak obietnicą powrotu do kraju zaraz po doścignięciu nieprzyjaciela. Ów pościg szedł jednak na tyle opornie, że cały miesiąc zajęła wędrówka przez mieniące się jesiennymi kolorami lasy i bagna. Wielu podczas przeprawy nie zachowało ostrożności i zostali pochłonięci przez ziemię, która zdawała się być sprzymierzona z siłami pogan... Kiedy na horyzoncie pokazało się pierwsze duże osiedle ludzkie, pokazali się także Semigalczycy, stojący miecz w miecz, tarcza w tarczę z niedawnymi oponentami słowiańskich wojów. Gotowi do boju, czekali na przeciwnika w lasach, a w dogodnej sytuacji po prostu zaatakowali. W pierwszej chwili wydawało się, że będzie to zwykła frontalna jatka, jakich wiele, ale zaskoczenie Czechów ogarnęło, kiedy drugi oddział zaszedł ich od tyłu i z boku. Syn królewski, Vladislav, zebrał jednak znajdujących się blisko niego żołnierzy, po czym wymknął się przez jedyny otwarty przesmyk, po czym, kiedy wydawało się już, że przeciwnik otoczy i wybije wszystkich członków wyprawy, natarł od tyłu na pogan, kompletnie mieszając ich szyki i wprowadzając zamęt w szeregach. Natomiast dziedzic, z którym Vratislav wiązał tyle nadziei, nie pokazał ani krztyny geniuszu strategicznego – jak zwykle wolał starcia i adrenalinę płynącą z bezpośredniej walki od dowodzenia. Kiedy przeszedł bitewny szał, okazało się, że na pobojowisku pozostali pojedynczy Jaćwingowie, którzy zostali jednak wytraceni, aby nie rozeszła się za szybko wieść o ich druzgocącej klęsce. Wydawało się, że w tej sytuacji osady adwersarza poddadzą się same, że nie stawią oporu – nic bardziej mylnego... Ponad trzy miesiące stały siły królewskie pod ostatnią twierdzą, na próżno próbując ją zdobyć. Sytuację pogarszała jeszcze nadchodząca wielkimi krokami zima, pustosząca szeregi i rozbijające morale w obozowisku. Na szczęście dała się ona we znaki także drugiej stronie – pozbawieni opału mieszkańcy zaczynali jeden po drugim, rodzina po rodzinie, zamarzać we własnych domostwach. Taki obrót sprawy niejako wymógł na nich próby kapitulacji. Oliwy do ognia, czy może lodu do mrozu dodawał też fakt, iż prawie cała żywność zmarzła wewnątrz murów na tyle, że niemożliwe stało się jej jakiekolwiek spożycie, nie mówiąc już o gotowaniu. W tej atmosferze również wycieńczona armia Vratislava (a raczej jej resztki) zakończyła tę wojnę, przymierzając się do powrotu według złożonej kilka miesięcy wcześniej obietnicy. Ci, którzy mogli, praktycznie od razu wyruszyli w stronę Czech i Pomorza, pomiędzy nimi oczywiście także rodzina królewska. W Pradze na nikogo nie czekały jednak dobre wieści – podczas gdy król bawił u Jaćwingów, zmarła jego żona, Świętosława i córka, Klara. Pomimo tego, iż w międzyczasie monarsze przybył kolejny syn, wieści te doprowadziły go na krawędź depresji. Znów na wiele dni zaszył się w swoich komnatach, nie przyjmując nikogo, nie interesując się nowo podbitymi ziemiami, a nawet odmawiając posiłków. Jedynymi ludźmi, z którymi w ogóle rozmawiał, byli w tym czasie pojmani poganie – początkowe przesłuchania i tortury zamieniły się z czasem w długie i szczere rozmowy. Pod ich wrażeniem powoli dochodził do siebie, lecz podjął decyzję ryzykowną, mogącą zniweczyć wysiłki w niesieniu chrześcijaństwa – Matej ze Szczecina wyznaczony został na dowódcę armii w czasie pokoju, Jaćwinka Weslikan ze Skalowii odpowiadać miała za kontakty dyplomatyczne jako kanclerz. Trudno opisać zdumienie Bretislava i Zikmunda, którzy dotychczas piastowali te właśnie stanowiska... na dworze zaczęło huczeć od plotek, a dwaj bracia zastanawiali się tylko, jak powrócić do łask ojca lub... zająć jego miejsce.
ČESKÝ SEN Vratislav II Czysty (1061-1096) (*1032 ?) część piąta Dziwny był to czas dla praskiego dworu. Żarliwie pobożny król otaczał się poganami, a synowie, nie odstępujący go dotąd na krok unikali ojca jak ognia. Wszędzie huczało od plotek i powoli wkraczała do działania złowroga machina podejrzliwości i intryg... Chociaż w otoczeniu władcy potęgowały się napięcia i spory, to jednak relacje z ludem poprawiały się. Nowa kanclerz, Weslikan ze Skalowii dokonała rzeczy niemalże niemożliwej – nakłoniła Vratislava do podjęcia rozmów z przedstawicielami pomorskich buntowników, którzy od miesięcy terroryzowali okolice Słupska. Dzięki jej wpływowi, nie zostali odesłani z niczym – wręcz przeciwnie – pozwolono im żyć w dotychczasowym miejscu, pod warunkiem, że rozbiorą wszelkie fortyfikacje, jakimi otoczyli swoje osady. Niektórzy powiadali jednak, że pogańscy Pomorzanie szykują sobie wygodne leże do przyszłego działania przeciwko koronie – w czym pomóc miała oczywiście czcząca fałszywych bogów kanclerz. Szczególnie niezadowoleni z takiego obrotu sprawy byli Zikmund i Bretislav, otwarcie protestujący przeciwko polityce ugody i przekonywujący pozostałych dworzan do swoich poglądów. Ponieśli jednak sromotną klęskę, próbując namówić biskupa praskiego do potępienia ojca, chociaż duża część niższego kleru otwarcie opowiadała się po ich stronie. Pomocy trzeba było szukać więc gdzie indziej. Nie tak daleko od czeskich granic rezydował potężny arcybiskup Moguncji, o którym powiadano, że może zostać kolejnym Ojcem Świętym – to z nim postanowili związać się w sekrecie bracia. Przymierze przyniosło skutki już po miesiącu – za sprawą arcybiskupa już nie tylko w Czechach, ale też w Cesarstwie mówić zaczęto o podejrzanych doradcach Vratislava. Pojawiały się nawet niedorzeczne, ale popularne i chwytliwe oskarżenia o skryte sprzyjanie poganom, a nawet – o zgrozo! – o wyznawanie ich religii przez monarchę. Zaowocowało to przybyciem do stolicy delegacji niemieckiej (w której skład weszli jednak także niektórzy Czesi), domagającej się jednoznacznie wydania Kościołowi wszystkich bezbożników, w szczególności Mateja ze Szczecina, sprawującego pieczę nad wojskiem. „Gości” wsparł też popisem oratorskim sam Zikmund, domagający się śmierci dla dowódcy (tym bardziej, że jednym z jego obowiązków było przekazanie wiedzy wojskowej następcy tronu) i ubolewający nad bezprawiem, jakie rzekomo miało zapanować w królestwie. Król poprosił o dzień do namysłu i oddalił się do swoich prywatnych komnat wraz z najbliższym otoczeniem. Kiedy zaraz po kolejnym wschodzie słońca wyszedł do Niemców, odmówił skazania na śmierć, a nawet oddania w czyjekolwiek ręce. Odwołując się do nauk Chrystusa i chrześcijańskiego miłosierdzia pozwolił oskarżonemu odejść wolno, pod warunkiem, że opuści granica domeny królewskiej. Jednocześnie na stanowisko wojewody przywrócony został Zikmund, który, ku zdziwieniu wszystkich, ogłosił po kilku dniach, że zaufanie pokładane w nim przez ojca, a także powierzenie tak ważnej funkcji obligują go do zaprzestania nauk u doświadczonych rycerzy. Na dworze decyzja ta wywołała konsternację, a gdzieniegdzie nawet ciche chichoty, jako że butny dziedzic umiał co najwyżej walczyć w pierwszej linii, a nie dowodzić... władca jednak zdawał się ją rozumieć i nie protestował zanadto. Postanowił jednak nałożyć na syna większą odpowiedzialność – jako że zakończył swą edukację, a tym samym stał się człowiekiem w pełni dorosłym, powinien również wejść w związek małżeński, aby dynastia rozkwitła także w przyszłych pokoleniach. Dobrej partii szukano przede wszystkim w prowadzących krucjatę przeciw mahometanom królestwach Kastylii i Aragonii, co odzwierciedlało poniekąd rosnące wpływy iberyjskiej części dworu. Po długotrwałym przeglądaniu drzew genealogicznych i zapoznawaniu się z tamtejszymi uwarunkowaniami, postanowiono wysłać poselstwo do hrabstwa Asturia Oviedo, gdzie prawdopodobnie przebywała siostra hrabiego Miguela, Toda de las Asturias. Minęła wiosna, a w Pradze wciąż czekano na powrót wysłanników z wieściami. Na szczęście oprócz nich przybyła także przyszła synowa Vratislava. Po zwyczajowym powitaniu przystąpiono pospiesznie do organizowania ceremonii. Do znaczniejszych osobistości regionu wystosowane zostały zaproszenia, a w dzień ślubu całą stolicę udekorowano z rozkazu monarchy. Sam biskup praski przewodniczył ceremonii, wspomagany przez osobistego kapelana królewskiego. Niespodzianka pojawiła się dopiero na weselu, kiedy to małżonkowie obdarowani zostali podarunkami od ludu i zaproszonych gości – na sam koniec, kiedy miała zaczynać się już następna część, władca sprawił synowi jeszcze jeden podarunek – ogłosił go księciem pruskim, tym samym odsyłając młodego buntownika na bezpieczny drugi koniec królestwa. Dni mijały spokojniej, wręcz nudnawo. Rzemieślnicy wykonywali swoje zwykłe zajęcia, duchowni spieszyli ze Słowem Bożym do swych owieczek, a rolnicy właśnie zaczynali żniwa, kiedy swe podchody czyniło szaleństwo. Krążyło długo, jak myszołów wyglądający zdobyczy, ale pochwyciło w końcu nie króla, nie zwykłego dworzanina nawet, ale pojmanego niegdyś wodza pogan – Prusasa. Początkowo sądzono, że to zwykłe wybiegi w celu uwolnienia z zamknięcia – dziwne słowotoki, pozycje, huśtawka emocjonalna – wielu zapewne próbowało takich właśnie sposobów. Dopiero, kiedy piana potoczyła się z jego ust po raz pierwszy, zrozumiano, co się dzieje. Kler po zapoznaniu się ze sprawą ogłosił, że jest to opętanie przez siedem demonów, w tym przez samego Belzebuba i zalecił pod żadnym pozorem nie zbliżać się do opętanego. Chodziły słuchy, że fakt ten zostanie wykorzystany do wypędzenia jeńców z Pragi, tak jednak się nie stało. Otóż żona Prusasa, Ausala z Letgalii od jakiegoś już czasu cierpiała na ciężkie choroby – katar, kaszel i gorączka nie odstępowały jej na krok, a medycy nie byli w stanie zrobić z tym nic. Jedynie wędrowny mnich – cudotwórca zaoferował pomoc za wstawiennictwem świętego Anzelma, ale oburzona tą propozycją poganka odmówiła. Wolała zawierzyć raczej swym pozbawionym mocy bałwanom... i spotkała ją za to kara – w niedługim czasie jej stan pogorszył się na tyle, że podejrzewać zaczęto ciężkie zapalenie płuc. Pół roku później dolegliwości te ustały jednak zupełnie – pojawiały się czasami urywane szepty kwestionujące bezsilność bóstw pruskich... W międzyczasie doszły do stolicy dwie ważne wiadomości – pierwsza z nich, chociaż ważna, nie wywarła większego wrażenia – książę wielkopolski postanowił wypowiedzieć posłuszeństwo swemu zasiadającemu w Krakowie seniorowi, jednakże Lechici najwyraźniej liczyli na samoistne rozwiązanie kryzysu – do wyprowadzenia wojsk nikt się nie kwapił. Druga wieść doprowadziła natomiast Vratislava do wściekłości – Zikmund, najwyraźniej dalej prowadząc z daleka swą wojnę z ojcem ochrzcił pierworodnego syna imieniem Ramiro. Być może był to tylko wynik intrygi jego żony, ale i tak wszyscy Aragończycy na dworze królewskim woleli nie zbliżać się do władcy jeszcze przez długie tygodnie. Zła passa nie skończyła się jednak tak szybko. Wieści o uzdrowionej pogance rozprzestrzeniały się szybko, na tyle szybko, że doszły nawet uszu samego Ojca Świętego. Podobnie, jak w przypadku wojewody Mateja, również w tym monarcha spotkać musiał się z delegacją duchowieństwa – tym razem jednak nie mogło być mowy o żadnym sprzeciwie – dalsze tolerowanie pogan piastujących urzędy – a w szczególności kanclerz Weslikan – zakończyłoby się ekskomuniką, co potwierdzało pismo papieskie, przywiezione przez poselstwo. „Proces” zakończył się jednak taką samą decyzją, jak poprzedni – bezbożnicę nakazano natychmiast wygnać z królestwa, oszczędzając jednak jej życie przez wzgląd na ogólnie uznane zasługi. Po raz kolejny biskupi i księża nie zadowolili się decyzją – postanowili doścignąć banitkę i na swoją własną rękę wymierzyć jej sprawiedliwość. Mieli najwyraźniej nadzieję, że w ten sposób przypodobają się Rzymowi. Ścigający zostali jednak sami doścignięci przez poczet konny, po czym odeskortowano ich aż w głąb Cesarstwa. Wypędzenie tak znakomitej dyplomatki odbiło się jednak czkawką praskiemu dworowi – przez kilka tygodni trwały przepychanki między ubiegającymi się o zwolnione stanowisko kandydatami, wspieranymi przez Czechów lub Aragończyków. Ostatecznie jednak żadna z owych dwóch koterii nie osiągnęła zwycięstwa – za relacje z innymi władcami odpowiadać miał znów Bretislav, brat dziedzica korony, mający już, pomimo młodego wieku, niemałe doświadczenie w tej materii. Wydawało się, że teraz już nic i nikt nie będzie w stanie zmącić spokoju w państwie. Wróg pojawił się jednak znienacka, choć niektórzy upatrywali jego przyjście w chorobie kapelana królewskiego, Borivoja. Powszechnie uważano bowiem, że niedomaganie tak znacznej i bliskiej Bogu osobistości zwiastuje jakąś katastrofę. Na ulicach pojawiły się tłumy organizujące modły błagalne w celu oddalenia nadchodzącego nieszczęścia – kościoły i kaplice zapełniały się po brzegi, jednak po niespełna miesiącu zaczęto powątpiewać w sens modlitw – nic przecież się nie stało... przynajmniej nie w Pradze. Na Pomorzu bowiem szaleć zaczynały zarazy – najpierw w okolice Słupska przywleczona została ospa (najprawdopodobniej na którymś z duńskich statków handlowych), a niedługo potem kolejna zaraza dała się we znaki – już i tak zmęczonym i wycieńczonym mieszkańcom Szczecina swe oblicze ukazała też lekka odmiana duru brzusznego, która jednak na osłabiony system odpornościowy Pomorzan zadziałała jak taran na nadwerężoną bramę. Bardziej niepokojące wieści doszły jednak znów z Polski – późną jesienią Roku Pańskiego 1088 na ziemie piastowskie wkroczyli nieznani nikomu najeźdźcy o śniadej cerze i straszliwych obliczach...
ČESKÝ SEN Vratislav II Czysty (1061-1096) (*1032 ?) część szósta Nowiny o owych tajemniczych barbarzyńcach, którzy nadeszli do Małopolski nie wywołały niemal żadnej zdecydowanej reakcji na praskim dworze. Początkowo przyjęto za pewnik, iż to kolejne plemię pogańskie, tym razem zapewne ze wschodu próbuje rozszerzyć swe wpływy. Panował więc spokój i nikt nie odrywał się od codziennych zajęć... do czasu, gdy w Krakowie powinni zjawić się delegaci z daniną, płaconą rokrocznie na świętego Marcina. Oznaczało to bowiem, że albo polskie hrabstwa na Bałkanach zbuntowały się, albo padły czyimś łupem. Biorąc pod uwagę dziwne wojska krążące po władztwie piastowskim, nietrudno było się domyślić, kto je zagarnął. Wersję tę potwierdzać zdawali się także kupcy, choć w ich rewelacje zwykle powątpiewano – niewielu przyjmowało do wiadomości opowieści o śniadolicych mężach pięć razy dziennie kłaniających się ku ziemi i niszczących drogocenne święte obrazy. Vratislav długo zastanawiał się, co zrobić w tej sytuacji – udzielić wsparcia sąsiadom, jak w poprzednim przypadku, narażając się na atak, czy może nie robić nic, udając, że nie widzi się wojny za miedzą? Po naradzie z synami i najbliższymi doradcami podjęto jednak stanowczą decyzję: czekać, aż Lechici sami poproszą o pomoc. Oprócz ponurych wieści, dochodziły w owym czasie także pomyślne. W końcu listopada w Szczecinie ustąpiła epidemia dyzenterii, wyparta przez także szalejący w tamtejszej okolicy dur brzuszny, co jednak dla mieszkańców dręczonych dotąd dwoma zbierającymi śmiertelne żniwo chorobami stanowiło niemalże boską sprawiedliwość, a powoli budowana odporność pozwalała żywić nadzieję na rychły koniec zarazy. W samej Pradze życie toczyło się niezwykle spokojnie. Od czasu do czasu, co prawda, wysłuchiwano nowin i plotek na temat zmagań rycerzy polskich z niewiernymi, ale nie powodowało to większego zaniepokojenia. Poseł z Krakowa dotąd nie przybył, więc nie widziano powodu do interwencji. Jedynie niektórzy duchowni głosili od czasu do czasu rychły koniec świata i wypełnienie się przerażających wizji świętego Jana, jednak biskup praski potępiał stanowczo taką interpretację Apokalipsy, a twórcy najbardziej odbiegających od oficjalnego nauczania teorii wysyłani byli karnie do Prus, aby nawracali samotnie pogan w dzikich lasach. Dwór nie ulegał jednak tym nieco heretyckim kazaniom, bawiąc się, śpiewając i ucztując. Wielu możnych poświęcało się swej nowej ulubionej rozrywce – polowaniu. Również monarcha brał udział w łowach i gonitwach, przywożąc wiele wspaniałych trofeów. Podczas jednej z wypraw na grubego zwierza Vratislav dostrzegł czającego się w zagajniku olbrzymiego dzika. Pomimo pewnej ręki i umiejętności pozwalających na samodzielne powalenie bestii, zwrócił się o pomoc do towarzyszącego mu wojewody, aby nie tylko jemu samemu przypadła chwała zwycięzcy. W ten to sposób dał król wyraz swej wspaniałomyślności i skromności, a w niedługim czasie fakt ten stał się powszechnie znany nie tylko w Czechach, ale nawet na Pomorzu i w Prusach. Już od ponad roku trwały działania wojenne, a zdając sobie sprawę z tego, że Polska może nie poradzić sobie sama, władca postanowił zwołać do Pragi przedstawicieli wszystkich ziem i stanów, aby nie tylko z najbliższym otoczeniem, ale również z poddanymi omówić szykowaną już po cichu wyprawę na seldżuckich Turków. Ciesząc się poparciem duchowieństwa i możnych, przekonał delegatów co do konieczności samodzielnego sfinansowania przez nich udziału w przyszłej wojnie, jednakże nie padł żaden termin jej ewentualnego rozpoczęcia. Zastrzeżono jednak, że wici rozesłane zostać mogą w każdej chwili, więc wszyscy powinni mieć się na baczności, ale nie zaniedbując swojej codziennej pracy. Prestiż królewski ucierpiał jednak przez fakt, iż duża część najeźdźców w dwa miesiące po zjeździe odeszła z Polski, aby zdobyć piastowską twierdzę na brzegu Azji Mniejszej. Wobec tak osłabionych niewiernych postanowiono znów poczekać na rozwój sytuacji. Liczono mocno na siłę Lechitów, która poskutkować miałaby odbiciem przez nich utraconych grodów. Idei wyprawy jednak nie odłożono zupełnie, przewidywano bowiem, że śniadolicy woje wrócą w nawet większej, niż przedtem sile. Zbieranie zwiększonych podatków zarówno w pieniądzu, jak i w naturze wzbudzało niepokoje i wzburzenie wśród niektórych poddanych Vratislava. Najbardziej doniosłym przykładem jest tu chyba grupa wielmożów sambijskich, w części pozostających ciągle przy pogaństwie. Otwarcie domagali się zrównania praw starych wierzeń i chrześcijaństwa, grożąc otwartym buntem w razie odmowy. Pomimo wściekłości, jaką na twarzy monarchy wymalowało to zuchwałe żądanie, przynajmniej tymczasowo przywilej ten (ale tylko na obszarze Sambii) został wydany – nie można było pozwolić sobie na osłabienie państwa w tak gorącym okresie... Wczesną wiosną Roku Pańskiego 1091 dobre wieści nadeszły od sąsiadów – po niemalże półtorarocznej okupacji udało się wyzwolić Kraków spod panowania seldżuckiego, chociaż zamiast obsadzić zamek i miasto (a raczej to, co z niego zostało) silną załogą, zdobywcy uciekli w góry, być może licząc na wciągnięcie wroga w pułapkę. Mały oddział przekroczył jednak znane tylko miejscowym przełęcze i przez pogranicze polsko – węgierskie trafił do Czech, prosto na praski dwór. Żołnierze zreferowali ogólną sytuację ze swojego punktu widzenia, po czym poprosili w swoim imieniu o pomoc. Chociaż nie była to oficjalna prośba, uznano ten apel za wystarczający i natychmiast rozesłano wici po wszystkich domenach królewskich. Do oddalonych regionów pospieszyli także potajemnie (aby nie zdradzać się zbytnio z przygotowaniami) wyznaczeni przez króla dowódcy. Nie mogli jednak wiedzieć, podobnie, jak polska delegacja, że w tym samym momencie, w którym oni prowadzili rozmowy, król polski bolesław zawarł rozejm z Seldżukami. Czesi musieli walczyć sami... Dwa miesiące później, w dzień świętego Krystyna, na dwa dni przed kalendami majowymi oddziały czeskie wyruszyły w kierunku ziem polskich. Główne siły prowadził sam monarcha wspomagany przez wojewodę Klukisa, z Pomorza szli z kolei woje syna królewskiego – Bretislava, a zgromadzone wojsko pruskie (wśród którego wielu było pogan i heretyków) prowadził Świętopełk. Trzeba jednak wspomnieć, że stanowczo zabroniono jakichkolwiek samodzielnych wypadów łupieżczych, czy plądrowania ziem, na których czekały gotowe do boju regimenty. Vratislav planował bowiem wykorzystanie zajętych przez najeźdźców terenów już po wojnie. Tymczasem w obozach podnosiły się szemrania i szepty niezadowolenia – ciągłe czekanie dawało się we znaki bardziej, niż marsz, a nawet długa ucieczka – niewielu wtajemniczonych zostało w rozkazy, jakie na zapieczętowanych pergaminach otrzymali dowódcy. Władca stwierdził w nich jednak wyraźnie – wejście na zajęte przez bezbożników terytoria odbędzie się dopiero w dzień sierpniowych kalend, po uprzedniej mszy dla wszystkich zgromadzonych żołnierzy. Jak zostało przykazane, tak też się stało – tysiące, tysiące zbrojnych zalało pola, lasy i mokradła. Ludność witała ich jak wyzwolicieli od bisurmańskich prześladowców, którzy pozamykali kościoły, lub zbezcześcili je, przekształcając w swe nieczyste świątynie. Widok ten wywarł wrażenie także na wrogu – już tydzień po wymarszu, do obozu monarszego przybyło pierwsze poselstwo, prosząc o pokój i przebaczenie, a także ofiarując góry złota za udobruchanie Czechów. Nie w smak było to królowi, który pragnął zdobyczy, kategorycznie chciał więc odmówić pokoju. Dopiero gdy dowiedział się, że emir Lut nie jest przywódcą wszystkich Seldżuków i ma nad sobą większego i potężniejszego, zmienił zdanie. Z pomocą kapelana wystosował nawet krótki list po łacinie do przywódcy pogańskiego, w którym zapewniał o dobrych intencjach względem jego ludu i oferował współpracę przeciwko cesarzowi bisurmańskiemu. W międzyczasie w Pradze zaszła zmiana w postępowaniu opętanego przez demony wodza Prusasa. Przestał zachowywać się jak dzikie zwierzę, toczyć z ust pianę i spać w kącie komnaty owinięty w wilczą skórę i resztki poszarpanego gobelinu. Zażądał bowiem wody do mycia, czystych szat i normalnego jadła, od tego momentu przyjmując na powrót postawę właściwą ludziom. Duchowieństwo wolało jednak trzymać go nadal w zamknięciu, jako że przepowiadał straszliwe rzeczy i głosił rychły upadek królestwa. Potraktowano to jako dalszą manifestację szatańskich mocy i próbę zwiedzenia kleru i ludu bożego na złą drogę. Co prawda Vratislav nie mógł wiedzieć nic o poczynaniach jeńca na praskim dworze, jednakże niektóre z przepowiedni zdawały się wypełniać – na początku jesieni na niebie pojawiła się kometa, zwiastująca jak zawsze wielkie nieszczęścia i trudności. Wojsko obawiało się tego znaku, tym bardziej, że zwiastun klęsk widoczny był bardzo dobrze gołym okiem, dorównując niemal w nocy mocą Księżycowi. Nie wiadomo, co działo się w pomniejszych obozowiskach, ale w głównym, w tymczasowej siedzibie królewskiej zwołano (często wielkim kosztem w złocie) wszystkich astrologów i uczonych, którzy tylko mogli przybyć, aby wyjaśnili znaczenie wróżby. Obradowali długo, z wieloma przerwami na odpoczynek, ale nikogo nie wpuszczali do przygotowanego dla nich namiotu. W końcu ogłosili, że miecz na niebie oznacza klęskę w wojnie, lecz nie dla Czech, ale bisurmańskich najeźdźców. Miało na to wskazywać ułożenie szpicu w kierunku wschodnim, skąd najprawdopodobniej przybyli poganie. Pięć dni po astrologicznym kongresie wybrano nowego Ojca Świętego, którym został włoski biskup Lukki, Anzelm. Wybory książąt Kościoła nie były jednak aż tak ważne, jak tocząca się wojna. Dopiero co zdobyto Płock, a na południu monarcha walczył o twierdzę nieopodal Włodzimierza Wołyńskiego. Niemal połowa ziem polskich będących pod panowaniem seldżuckim została już odbita, ale na zaprawione w bojach regimenty czekało jeszcze dużo pracy. Tymczasem w czeskiej stolicy Prusas zakończył prorokowanie i czarnowidztwo – wydawało się, że wrócił do pełni władz umysłowych, a demony, które w nim zamieszkiwały – odeszły. Duchowieństwo chciało go jednak poddać jakiejś próbie, na co jednak nie zgodziła się reszta dworu. Postanowiono wypuścić go z zamknięcia, jednocześnie wciąż bacznie obserwując. Gdy na zachodzie sytuacja się normalizowała, na wschodzie ciągle toczono ciężkie walki, jednakże wielu wojowników bisurmańskich odchodziło do swego kraju – oddział po oddziale. Z relacji nielicznych kupców, którzy zapuszczali się na ich tereny wynikało, że cesarstwo bisurmańskie chyli się ku upadkowi, a wasale wypowiadają posłuszeństwo seniorowi. W tej sytuacji przyspieszono jeszcze marsz w kierunku ostatnich twierdz polskich opanowanych przez bezbożników, a po upadku Cieszyna, który stanowił ostatnie gniazdo oporu, wystosowano do sułtana propozycję pokoju, obiecując wielki okup za zakończenie walk. O dziwo, propozycja została przyjęta. Pokój okupiony został jednak ceną pustego skarbca i popsuciem relacji z Polską, której król traktował wyprawę czeską jako próbę uzurpowania sobie jemu przynależnego terytorium... niewiele się myląc w tej sprawie. W dzień kalend czerwcowych Roku Pańskiego 1092 na dworze w Pradze odbyło się święto – dla podziękowania Bogu za zwycięstwo. Na uczcie po nabożeństwie oficjalnie posłano namiestników do nowych ziem czeskich – syn Vratislava, Vladislav otrzymał zarząd nad ziemią sieradzką i sandomierską, a jego brat Borivoj nad Włodzimierzem Wołyńskim i Sądecczyzną. Cieszyn natomiast przeszedł w ręce małoletniego hrabiego Opawy, który po wkroczeniu w wiek dorosły otrzyma dodatkowo tytuł księcia Moraw. Wznoszono kolejno toasty za króla, jego synów, namiestników w różnych ziemiach, a w końcu za pokój, który miał zapanować od tego momentu w królestwie.
ČESKÝ SEN Vratislav II Czysty (1061-1096) (*1032 ?) część siódma Na uczcie wyprawionej dla uczczenia zwycięstwa nad seldżuckimi najeźdźcami oprócz toastów, śpiewów i zabaw miał miejsce jeden fakt, który zaważyć miał na losach państwa w latach kolejnych. Otóż król Vratislav, czujący już na swym karku ciężar starości, ogłosił koniec wojen – odtąd pierwszym i najważniejszym celem miał stać się rozwój podupadających przez lata walk ziem, a także zaniesienie cywilizacji i wiary chrześcijańskiej do licznych wciąż w północnych rubieżach pogan. Co prawda, niektórzy przyjęli tę deklarację z niedowierzaniem, biorąc ją za chwilowy kaprys monarchy, lecz z czasem musieli przyznać się do błędu. Największa radość zapanowała, rzecz jasna, wśród ludu, który w pokoju upatrywał szansy na rozwój i szczęśliwe życie. Cieszyli się chłopi, którzy od tego dnia spokojnie wrócić mieli na swą rolę, cieszyli się rzemieślnicy, duchowni i kupcy – można chyba rzec, iż każdy żywił nadzieję na napełnienie kiesy pieniędzmi – a czy będą złote, czy miedziane – to już mniej ważne. Pomimo spokoju w Czechach, w innych rejonach świata wciąż toczono wieloletnie często zmagania. Najważniejszym chyba teatrem działań była Ziemia Święta, do oswobodzenia której wzywał papież Anzelm. Wielu europejskich władców wysyłało tam rycerzy, którzy w walce dla Chrystusa upatrywali sławy, chwały i odpuszczenia grzechów. Niezliczone zastępy zdeterminowane, by wyzwolić Jerozolimę spod mahometańskiego jarzma, musiały odnieść w końcu sukces – na jesieni Roku Pańskiego 1092 ogłosili on powstanie Królestwa Jerozolimskiego, koronując przywódcę zdobywców, francuskiego rycerza imieniem Hugues, przez bisurmańskich mieszkańców owej krainy zwanego al.-Halwas. Choć dzwony biły w całym chrześcijańskim świeci przez trzy godziny, niewielu przejęło się tym odległym wydarzeniem – poza duchowieństwem i garstką Kastylijczyków, marzących o wypędzeniu Maurów ze swej ojczyzny. Dni płynęły, życie toczyło się swym powolnym rytmem – kto miał pracować – pracował, kto miał się modlić – modlił się, powstawały nowe drogi i stacje dla gońców królewskich. Nawet znaki na niebie i ziemi wróżyły pomyślność – dla państwa, lecz niekoniecznie dla jego władcy... Krótko przed nadejściem wiosny odeszła w niepamięć zaraza, szalejąca dotychczas w okolicach Słupska – najwyraźniej Bóg postanowił okazać łaskę nieszczęśnikom, biczującym się w aktach pokuty... a być może to zioła i tajemnicze medykamenty okolicznych znachorów i ludowych zielarzy zaczęły wreszcie odnosić skutek? Nikt nie jest w stanie odpowiedzieć na to pytanie z absolutną pewnością. Ci jednak, którzy pozostali przy życiu inne mieli zmartwienia – pola leżały odłogiem, zwierzęta niepilnowane rozpierzchły się lub zdziczały – całej krainie groził głód i jedynie połowy ryb na niebezpiecznym jeszcze o tej porze roku morzu dawały nadzieję na przetrwanie najbliższych tygodni, może miesięcy. Chociaż choroba została na Pomorzu pokonana, los jak podstępny kupiec zakpił sobie z królestwa – zdrowie poddanych miało zostać okupione zdrowiem Vratislava. Monarcha dokładnie miesiąc po zasłyszeniu dobrych nowin poczuł się źle – trapiła go gorączka i zawroty głowy, czuł się wyraźnie słabo i powiadano, że padł ofiarą jakiegoś uroku. Przez ponad rok, choć zajmował się bieżącymi sprawami, składał coraz więcej obowiązków na barki swych doradców. Pochylił się bardzo i postarzał w tym okresie – trudno już było dostrzec w jego oku ten blask, który niczym ogień rozpalał miłość u przyjaciół i nienawiść u wrogów. Próby leczenia nie pomagały, zresztą po jakimś czasie sam król zakazał ich, świadom braku efektów i ryzykiem, jakie zwykle ze sobą niosły. Nadzieja pojawiła się, jak zwykle, dość nieoczekiwanie. Do Pragi zawitał bowiem wędrowny Żyd, Mosze ben Jozef, którego wyprzedzała opinia o rzekomych cudach, jakich potrafił dokonywać. Na dwór trafił sam, choć widziano go podobno w towarzystwie kilku bliskich władcy osób, po czym szybko, dość płynną łaciną przedstawił swój zawiły plan, który dziś już mało kto pamięta. Pomimo opinii kapelana królewskiego, że tego typu praktyki to magia i pogwałcenie praw boskich, Vratislav przyjął przybysza z otwartymi ramionami, lecz nie od razu. Dopiero usilne namowy synów przekonały go do postawienia wszystkiego na jedną kartę – obiecał przybyszowi mnóstwo złota w razie sukcesu, jednak porażkę zamierzał ukarać surowo, nawet jeśli musiałby uczynić to rękami następcy tronu. Trzy dni i trzy noce pacjent i lekarz spędzili za zamkniętymi drzwiami, po czym ukazał się zupełnie inny, odmieniony władca – wyprostowany, dumny, samym spojrzeniem dający wyraz swojemu majestatowi. Obietnicę oczywiście spełnił, po czym puścił cudotwórcę wolno, a sam zaczął przejmować obowiązki scedowane nie tak dawno na doradców. Ozdrowienie nie wpłynęło jednak na politykę monarchy – w dalszym ciągu skupiał się na wewnętrznych sprawach państwa, stroniąc jakby nieco od aktywnego mieszania się w sprawy innych władców. Zapowiedziany okres pokoju stawał się z wolna faktem, nie pobożnym życzeniem... jednak do czasu. Jaromir, władający w imieniu korony Sudetami tracił powoli rozum. I choć pozostawienie ziem samym sobie można jeszcze wybaczyć – grono współpracowników starało się naprawiać to, co było w nienajlepszej formie – to jednak istnieje jeden grzech w Czechach, który odpuszczony być nie może – zdrada. Szalony komes wyprowadził wierne sobie oddziały z twierdz położonych w górach, a zebrawszy je, ogłosił niezależność od królestwa, co przypieczętowane miało być pojmaniem monarchy i najbliższych jemu osób. Kiedy wieści te dotarły do uszu Vratislava, natychmiast powziął on decyzję o wymarszu przeciwko buntownikom – nie mógł sobie pozwolić na żadną słabość, aby nie dawać innym możnowładcom pretekstu do wypowiedzenia posłuszeństwa. Choć zebrano wojska jedynie z okolic Pragi, znacznie przewyższały one liczebnie zastępy wrogów, a ich wyszkolenie i dyscyplina stały na nieporównywalnie wyższym poziomie. Powolny marsz naprzód, będący swoistą demonstracją potęgi, zakończył się pod bramami grodu zwanego Litomierzycami, w którym mieściła się główna siedziba Jaromira. Wierne władcy oddziały spokojnie rozlokowały się naokoło murów i czekały – nikt nie chciał dopuścić do rzezi Bogu ducha winnych mieszkańców. Jedynie wozy z zaopatrzeniem przechwytywane były na przed bramami, ale woźniców puszczano wolno, by opowiedzieli o potędze, jaka rozlokowała się nieopodal miasta. Na poddanie się długo nie trzeba było czekać – po około dwóch tygodniach otworzono od środka bramy i powitano armię z całą serdecznością nakazaną przez starodawny obyczaj. Po ustanowieniu w Jaromirowym siedlisku nielicznej załogi, postanowiono ścigać rebelianta pod Pilzno, które nękał łupieżczymi napadami, terroryzując okoliczną ludność. Kiedy już obie strony stanęły naprzeciw siebie, uzbrojone po zęby, stało się coś nie do pomyślenia dla króla – przeciwnicy zamiast podjąć rękawicę, na widok znacznie silniejszych, niż swoje sił, po prostu uciekli. Jednym z pierwszych, którzy to uczynili był sam komes, rozpoznawalny łatwo dzięki fantazyjnemu hełmowi, który zwykł nosić od czasu postradania rozumu. Rozproszone oddziały nie były w stanie podjąć żadnej akcji, jako że wycofały się nie tylko prędko, lecz też bezładnie. Kiedy tylko rozpoczęło się oblężenie Chebu, drugiej twierdzy sudeckiej, niemal natychmiast do Vratislava wyszedł szalony buntownik, prosząc o łaskę. Na widok żałośnie trzęsącego się człowieka, który w zasadzie nie był świadom tego, co robi, król zlitował się – przystał na złożoną mu propozycję odesłania Jaromira do klasztoru, a będące w jego posiadaniu ziemie skonfiskował i otoczył swoją opieką. W tenże sposób obronił pokój i dzięki danemu przykładowi, mógł poświęcić się bieżącym sprawom bez obaw o zdradę któregoś z wasali. Tak nadszedł brzemienny w wydarzenia Rok Pański 1097, który miał okazać się dla władcy ostatnim. Starzejący się monarcha starał się zabezpieczyć państwo na wypadek swej śmierci i oddać zarząd nad poszczególnymi ziemiami w dobre ręce. Dzień po idach lutowych, na ręce swego brata Konrada, komesa Hradec Kralove, złożył władzę nad wszystkimi swoimi namiestnikami na terenie starych Czech, wynosząc go do tytularnej godności książęcej. Zapewne liczył też na odciążenie Pragi w walce z ewentualnymi przyszłymi buntownikami w jej pobliżu. Ważniejszą decyzję podjął jednak około dwa miesiące później... Mniej więcej od początku wiosny widywano najczęściej Vratislava chmurnego i zamyślonego, jakby jakaś myśl nie dawała mu spokoju – tak też było w istocie. Jak wielu mężczyzn w wieku podeszłym, także i władca zaczynał zastanawiać się nad swoimi siłami jako mężczyzna. Po śmierci żony od ponad dziesięciu lat nie żył z żadną kobietą jako pobożny chrześcijanin, co niektórych jego dworzan wprawiało w podziw, a duchownych niemalże w zachwyt. Jednak teraz, dręczony tą myślą, zapragnął raz jeszcze dowieść swej mocy, lecz tak, jak przykazał Chrystus – jedynie z małżonką. Wiele urodziwych panien spotkać można było na praskim dworze, lecz jedna w szczególności przyciągała oko Vratislava – sprawująca pieczę nad skarbem Hiszpanka, Guinidilda de Barcelona – Urgell. Z nią właśnie postanowił związać swe życie król, co poskutkowało szybkim małżeństwem zawartym cicho i bez rozgłosu w święto Zmartwychwstania Pańskiego. Młoda żona napełniła starego męża nowymi siłami, a pod wpływem jej otoczenia powzięto decyzję o budowie zamku mającego ochraniać Gdańsk, wyrastający z wolna na ważny punkt handlowy na Bałtyku. Nic nie zaprzątało w tym czasie głowy monarchy tak silnie, jak sprawy związane z rodziną, co wydało swój owoc w dzień kalend lipcowych – królowa ogłosiła bowiem, iż spodziewa się dziecka – nie można sobie wyobrazić radości, jaka spotkała starca obdarzonego przez Boga tą łaską. Od tej pory wszystko podporządkowane było przyszłemu potomkowi, będącemu najlepszym dowodem męskości króla. Niestety, nie trwało to długo. Nieco ponad miesiąc później, podczas spaceru za jednym z budynków dworskich, nieoczekiwanie ręce króla przeszył przeraźliwy ból, zaczęło brakować mu oddechu, po czym upadł na ziemię i nie powstał więcej. Być może ktoś byłby w stanie mu pomóc, ale ciało znaleziono dopiero po kwadransie – wtedy było już za późno. Tak żywot zakończył Vratislav II, król Czech, który zrazu przez dworzan i synów został nazwany Czystym, gdyż przestrzegał pobożnie wszelkich zasad chrześcijańskich i nigdy nie splamił się dzieleniem łoża z obcą kobietą... W ostatniej woli wyznaczył na kolejnego władcę swego syna Zikmunda, którego od początku przygotowywał do tej roli. Posłańcy natychmiast pognali z wiadomościami do następcy tronu... Królestwo w momencie powstania (1073) i śmierci Vratislava (1097)
ČESKÝ SEN EUROPA ANNO DOMINI 1097 Wyspy Brytyjskie – lata względnego pokoju doprowadziły do scementowania się dotychczasowych granic. Największą osobliwością są jak na razie enklawy angielska i szkocka na terytorium sąsiada. Irlandia pozostaje podzielona, jednak tamtejsze księstwa prowadzą liczne wojny o hegemonię na Zielonej Wyspie. Jak na razie, nie widać faworyta w zjednoczeniowym wyścigu. Silną pozycję utrzymuje też Anglia Wilhelma Normańskiego. Francja, Iberia – dawno już upadło Królestwo Aragonii, zalewając sąsiednie (i nie tylko) państwa chrześcijańskie uchodźcami. Aktualnym pretendentem do korony aragońskiej jest Fadrique Jimenez z połączonych królestw Kastylii i Leonu, które podporządkowały sobie większość dawnych ziem aragońskich. Zapał do walki można odczuć także w Nawarze, w której siedziba królewska przeniesiona została bliżej posiadłości muzułmańskich. Czy rekonkwista będzie postępować nadal w tym tempie - nie wiadomo, gdyż słabsze szejkanaty zostały w praktyce kompletnie wyeliminowane, a na drodze chrześcijan stoją obecnie potężne emiraty Toledo i Sewilli – Granady. Co do Francji – panuje pokój, który zakłócają jednak apetyty Philippe’a Kapeta na księstwo normandzkie. Wszystkiemu przygląda się nieco z boku Bretania, dla której potężni sąsiedzi to na razie zbyt wielkie wyzwanie. Cesarstwo, Europa Środkowa – Święte Cesarstwo Rzymskie przeżywa od kilkunastu lat poważny kryzys – niektórzy z lokalnych władców nie godzą się na dziedziczne połączenie koron króla Niemiec i cesarza rzymskiego, co skutkuje licznymi buntami, prowadzącymi niekiedy do uniezależnienia się poszczególnych księstw, jak na przykład Saksonii, Brandenburgii, czy Mediolanu. Wydaje się, że w przyszłości państwa niemieckie łączyć będą nieco luźniejsze, niż do tej pory związki. Bardziej na wschód wyraźnie zarysowuje się dominacja Czech i Węgier, kosztem wyniszczonej po seldżucko – czeskiej wojnie Polski. Fakt osłabienia piastowskiego państwa wykorzystali Wielkopolanie, którzy ogłosili niezależność od Krakowa oraz biskupstwo poznańskie, które w Arpadach znalazło sobie potężnego protektora. Skandynawia, państwa bałtyckie – Norwegowie i Szwedzi współzawodniczą w ujarzmianiu dzikiej Północy zamieszkanej wciąż przez pogan, rywalizacja powoli przenosi się także do Finlandii, podzielonej między liczne plemiona. Wschodnie wybrzeża Bałtyku są domem dla wielu pogańskich państewek, sprawujących pieczę nad gęstymi lasami. Ruś, stepy – większość księstw ruskich została po prostu zmasakrowana przez Kumanów i Mordwinów, którzy w tej chwili zdają się rozdawać karty. Ostała się jedynie Ruś Kijowska, podzielona jednak na północną i południową część, co grozi rozpadem, zwłaszcza, że w Nowogrodzie mówi się już coraz częściej o samodzielności. Godne odnotowania są także poczynanie Litwinów i Bałtów, przyłączających kolejne ziemie. Czy wschodnie chrześcijaństwo i tamtejsi Słowianie przetrwają próbę czasu – czas pokaże, jednak będzie to ciężki orzech do zgryzienia dla obu. Włochy, Bałkany – kryzys panujący w Świętym Cesarstwie Rzymskim doprowadził do wyzwolenia się Toskanii, Mediolanu i Sabaudii, co zapowiada rywalizację o pozostałości posiadłości cesarskich w regionie, zwłaszcza że Toskania pozostaje rozczłonkowanym, zagrożonym napaścią tworem. Na południu umacnia się normańskie królestwo Neapolu, rywalizujące z szejkanatem Palermo o wpływy na Sycylii. Środek włoskiego buta tradycyjnie zdominowany jest przez Państwo Papieskie, niezależne, a do tego zyskujące na znaczeniu w obliczu podziału Italii między lokalne księstwa. Na północy bezsprzeczny prym wiedzie Wenecja, likwidująca właśnie szejkanat Krainy. Z tego powodu jednak wojnę Republice Świętego Marka wypowiedział emirat Jerozolimy i nikt nie wie, jak może skończyć się ten konflikt... Bałkany natomiast, w przeciwieństwie do Włoch przeżywają okres jednoczenia. Silna Chorwacja i aspirująca do królewskiej korony Serbia poszerzają swe wpływy i rozbudowują dynamicznie infrastrukturę, co dobrze im wróży na przyszłość. Bizancjum zaś, po okresie osłabienia, odbudowuje swą pozycję, odzyskując Konstantynopol i wypędzając stamtąd szalonego władcę. Lewant – Wyprawy krzyżowe spełzły w zasadzie na niczym – pomimo zdobycia Jerozolimy przez Europejczyków i utworzenia na pewien okres Królestwa Jerozolimskiego, nie udało się utrzymać Ziemi świętej w chrześcijańskich rękach. Dodatkowym upokorzeniem było przejście na islam wielkiego mistrza zakonu Joannitów, a wraz z nim wielu rycerzy i braci. Ci zdrajcy okupują od lat kilku Jerozolimę, prześladując pielgrzymów i utrudniając kult niemuzułmański. Poza tym istnieje oddzielny emirat Jerozolimy, który nie sprawuje jednak kontroli nad Świętym Miastem. Na północy zaś istnieją bazy wypadowe krzyżowców: Norwegów, Francuzów i Polaków, jednak jak na razie nie widać jakichkolwiek oznak przebudzenia w tych stronach. Jedynie Niemcy okupujący Tyberiadę utrzymują oddziały najemników z obawy przed najazdem.
ČESKÝ SEN Zikmund I Wyklęty (1097-1124) (*1067) część pierwsza W chwili śmierci Vratislava II, jego syn, a zarazem następca – Zikmund dzierżył już tron księcia pruskiego. Dał się poznać jako dobry rycerz, mężnie stawający w boju, lecz brak mu było zdolności jako dowódcy – prowadząc przypisane mu regimenty, polegać wolał na niższych dowódcach, samemu preferując ryzykowną walkę w pierwszej linii. Swego rodzaju praktyka, jaką odbył, zarządzając swym władztwem pomogła mu zdobyć wiedzę na temat zarządzania dobrami książęcymi, jednak uczciwość i zaufanie, jakim zwykle obdarzał ludzi, przeszkadzały w prowadzeniu efektywnej polityki wewnętrznej – panoszyło się zepsucie wśród komesów i namiestników i część dochodów, które powinny trafiać do skarbu, znajdowało miejsce w przepastnych skrzyniach możnych. Na domiar złego, niezwykle silne w otoczeniu młodego Przemyślidy stało się stronnictwo cudzoziemców, głównie Niemców i Kastylijczyków, dążących do zapewnienia sobie jak najlepszej pozycji. Doprowadzili nawet do tego, iż pierworodny syn Zikmunda, Ramiro, już w wieku pięciu lat otrzymał ziemię warmińską we władanie, zapewniając mu tym samym wielką szansę na sukcesję w przypadku śmierci ojca. W stolicy tymczasem opłakiwano zmarłego władcę, a jednocześnie przygotowywano miasto na przybycie jego następcy – lud słusznie oczekiwał święta związanego z koronacją, które pociągnęłoby za sobą deszcz złota i darowanie win skazańcom. Owa słodko – gorzka atmosfera została zakłócona jednak przez ponure nowiny docierające ze dworu – zaledwie kilka dni po Vratislavie, Bóg wezwał na sąd ostateczny kanclerz Weslikan. Co prawda niektórzy cieszyli się, że poganie już do końca tracą wpływy wśród praskich elit, jednak większość mieszkańców darzyła tę doświadczoną w służbie koronie kobietę szacunkiem, jakby zapominając o zabobonie, w którym trwała aż do końca swego ziemskiego żywota. W tej sytuacji Czechy pozostawione zostały właściwie same sobie aż do momentu wstąpienia na tron Zikmunda, co okazać miało się brzemienne w skutkach... Dwa dni przed idami wrześniowymi, u bram Pragi stanął wspaniały orszak nowego króla – triumfalne wejście do stolicy wywarło na mieszkańcach niezapomniane wrażenie i jeszcze przez wiele lat opowieść o nim żyła w pamięci prostych poddanych. Nowy monarcha na samym początku udał się do katedry, gdzie długo opłakiwał zmarłego ojca, a po wygłoszeniu mowy ku jego czci udał się na spoczynek przed zaplanowanymi uroczystościami. Bieżące sprawy nie pozwoliły mu jednak w pełni zregenerować sił – hołdy składane przez dworzan i doradców Vratislava trwały długo, a po tak długiej podróży niezwykle męczyły władcę. Niewypoczęty więc, jednak starający się maskować swą ludzką niedoskonałość, przeszedł przez miasto, pozdrawiając wiwatujący tłum – tak znalazł się na miejscu koronacji. Po zwyczajowym dialogu z biskupem, na jego skronie nałożona została wyczekiwana od dawna korona. Jedną z pierwszych ważnych decyzji po uroczystościach i ucztach, jakie nastąpiły po ceremonii, było przywrócenie urzędu kanclerza odpowiadającego za kontakty z ościennymi krajami. W przeciwieństwie jednak do swego ojca, Zikmund mianował na to stanowisko nie poganina, lecz dobrze mu znanego Vratislava z Marienburga, który służył już mu radą w czasach pruskich. Głęboka religijność, niekiedy brana wręcz za fanatyzm, powodowała, iż nowego dostojnika było kochać lub nienawidzić – jednak powołanie właśnie jego stanowiło doniosły sygnał dla całego świata chrześcijańskiego – w Czechach bezbożnicy nie zasłużą sobie na względy na dworze, a nowy król to prawdziwy chrześcijanin. Ową widoczną zmianę w nastawieniu do doradców starali się wykorzystać także inni, zwykle sugerując nieudolność albo złodziejstwo uprawiane przez osoby dzierżące najwyższe godności. Najdonioślejszym przykładem była chyba sprawa Pedra Jimeneza, rozsiewającego insynuacje krzywdzące nadzorującą majątki królewskie i pobieranie danin żonę byłego już monarchy, Vratislava, a mianowicie królową Guinidildę. Kontrargumenty macochy przemawiały jednak do monarchy bardziej, niż oskarżenia zapewne opętanego żądzą władzy dworaka. Nie doszło jednak do wygnania Kastylijczyka, czego domagała się część dworzan – na ów czas zostało wprowadzone rozwiązanie kompromisowe – oskarżyciel zobligowany został do odszczekania wszelkich zarzutów i poddaniu się publicznie pokucie, jaką wyznaczy mu wyznaczony spowiednik – mógł jednak pozostać w stolicy, jeśli tylko taka byłaby jego wola. Chwilowy zamęt, jaki nastąpił w królestwie po śmierci poprzedniego monarchy, wykorzystali w zdradziecki sposób wschodni sąsiedzi Czech, nie kto inny, jak sama Ruś Kijowska. Mając nadzieję na szybkie zdobycze, wielki książę Andrei ruszył ze swoimi regimentami na słabo broniony Włodzimierz Wołyński, głosząc jego odwieczną przynależność do swego państwa. Zapowiadała się długa i ciężka wojna, tym bardziej, że wśród ludu krążyły opowieści o niezwyciężonych hordach z dalekiej Północy... Kiedy tylko wiadomości dotarły do uszu królewskich, rozpoczęło się zbieranie wojska w Pradze i Pilźnie, a kilku dostojników zostało wysłanych na Pomorze, aby zapewnić posiłki na przewidywaną czarną godzinę. Jednocześnie, dotarła kolejna niepokojąca, a zarazem wprawiająca praski dwór w zakłopotanie wieść. Otóż z miasta Pskowa przybyło kilkuosobowe poselstwo, odziane w kosztowne futra, domagając się audiencji u władcy. Początkowo, rozmawiające ze sobą strony miały problem z porozumieniem się – język przybyszów był co prawda podobny do nieco do polskiego i ruskiego, jednak poszczególne słowa i zwroty pozostawały dla Czechów zagadką. Dopiero jeden z mnichów, pełniący rolę spowiednika nawróconych Prusów zdołał przełożyć mowę delegacji na zrozumiały dla wszystkich język. Jak twierdzili goście, ich pan, kniaź Vysheslav, syn Domazhira, wysłał ich, aby ogłosili wojnę między dwoma państwami i przestrzegli przed zbliżającą się klęską, wzywając do poddania się zawczasu. Wśród słuchaczy zapanowała konsternacja, jedynie król Zikmund roześmiał się po krótkiej chwili i nakazał odprawienie poselstwa w drogę powrotną. Podobnie, jak jego otoczenie, nie brał zbyt poważnie gróźb mieszkańców kraju, o którym mało kto słyszał. Wieści o kijowskim najeździe rozchodziły się lotem błyskawicy. Nie minęły nawet dwa tygodnie od wkroczenia na podległe Czechom terytoria obcych wojsk, a już w niektórych regionach zaczęły podnosić się szemrania i bunty. Prym wiedli nie do końca jeszcze schrystianizowani Prusowie, zamieszkujący moczary i lasy Pomezanii. Najwyraźniej licząc na pogłębienie się zamętu, nękać zaczęli wpierw kupców i podróżników, a następnie podchodzili pod wsie i mniejsze grody, łypiąc je bezlitośnie. Jako że nadchodziła powoli zima, tamtejszy komes liczył na samoistne uspokojenie się sytuacji, ale stało się dokładnie odwrotnie – cierpiący z powodu braku żywności wojownicy pogańscy tym bardziej atakowali chrześcijan, nierzadko brutalnie ich mordując. Nie pozostała więc żadna możliwość oprócz wysłania sił, które miałyby ukrócić ten bunt, a rozbójników doprowadzić do porządku, czyli najpewniej prosto na szubienicę. Na południu, tymczasem, regimenty pilzneńskie i praskie, pomimo zaczynającej się wcześnie w tym roku zimy, rozpoczynały marsz w kierunku zagrożonych terenów – po drodze dołączył do nich pokaźny zastęp z Hradec Kralove, pod przywództwem samego księcia czeskiego. Ten ostatni nie był z początku zachwycony pomysłem pospieszenia z pomocą seniorowi, lecz wizyta Zikmunda wraz z najbliższą świtą przekonała go do oddania się pod królewskie rozkazy. Wzmocnione wojska stanowiły teraz siłę, której nie powinien przeciwstawić się nikt, nawet sam cesarz bisurmański. Podniesieni na duchu i chętni do boju, Czesi wręcz szukali okazji do bitwy. Ta miała nadejść jednak dopiero za jakiś czas. Gdy woje szli na wojnę, na dworze prym wiodła starsza siostra Zikmunda, Ludmila. W okresie nieobecności władcy to ona, z racji doświadczenia, jak też umiejętności zjednywania sobie i owijania wokół palca innych dworzan, decydowała o najważniejszych bieżących sprawach. Widząc, że ośmioletni królewicz Rostislav pozostał w Pradze, zamiast udać się z ojcem na wojnę, postanowiła wysłać go do jednego ze sprzyjających jej możnych, aby tam poznawał tajniki dworskiego życia, jak też rycerskiego rzemiosła. Podobną swobodę czuła w sprawie nauki i wychowania pozostałych dzieci Zikmunda. Wraz z niegdysiejszą królową, Guinidildą podjęły decyzję o posłaniu młodszej od brata o rok Johanki do klasztoru, gdzie miałaby pobierać nauki. Co prawda, sprawa powoli stawała się nagląca, gdyż dotychczas nikt nie kwapił się, by zdecydować o losie najmłodszych Przemyślidów, jednak fakt, że postanowienia podejmowane zostały bez jakiejkolwiek rady ze strony monarchy, dowodziły jego słabej pozycji na ciepłym jeszcze po ojcu tronie. Kolejne niepokojące wieści przyszły z Pomezanii – wysłanie jednej wyprawy mającej przywrócić spokój nie przyniosło oczekiwanych rezultatów i dokładnie w dzień kalend lutowych ataki nasiliły się znowu, nawet na większą skalę, niż przedtem. Najwyraźniej nikt z dowódców karnej ekspedycji nie podejrzewał, że kilka małych potyczek stoczonych na początku grudnia uspokoi sytuację. Dodatkowo oliwy do ognia dolewały coraz silniejsze pogłoski o wielkiej armii zbliżającej się z północy, która niszczy wszystko, co napotka na swojej drodze. W niektórych relacjach kupców jej liczebność dochodziła nawet do dwustu tysięcy mieczy, co, chociaż przesadzone w oczywisty sposób, dodawało zapału bojowego kryjącym się po lasach i mokradłach poganom. Tym razem jednak, przygotowania do obrony od przewidywanej napaści z północy spowodowały, że jedynie najmniejszy regiment posłany został w celu zaprowadzenia porządku – ostatni raz podczas tego konfliktu. Do pierwszego starcia z Rusinami doszło dopiero pod koniec stycznia, w dzień świętego Geroncjusza, a stało się to niedaleko Sącza, pod który raz za razem czynione były podjazdy. W czasie jednego z nich, kilka tysięcy Czechów stanęło przeciwko niespełna ośmiuset wojom podległym księciu kijowskiemu. Chociaż warunki pogodowe nie sprzyjały w zasadzie żadnej ze stron – u podnóża Karpat panował jeden, niepokonany władca – mróz – to jednak olbrzymia przewaga liczebna już właściwie od samego początku przesądziła o wyniku. Dość szybko udało się otoczyć nieprzyjaciela, a za kilkudziesięcioma ludźmi, którym udało się zbiec, ruszyła konnica, bez litości tratując ich i tnąc. Stopniowo, pierścień okrążenia zacieśniał się, a główną trudnością w dalszym natarciu stała się ziemia usłana trupami, o które potykali się nacierający i co znacznie zwiększyło straty w szeregach królewskich. W końcu jednak żaden z najeźdźców nie pozostał przy życiu i po krótkim odpoczynku w grodzie, Zikmund ruszył dalej, w kierunku Sandomierza. Pole bitwy powoli przysypywał świeży śnieg, przez co zmarzniętych ciał nie można było zakopać w ziemi, ani nawet spalić – zanim mieszkańcy Sącza zdecydowali, co zrobić z pobojowiskiem, nie było go już prawie widać, jedynie gdzieniegdzie posępne czerepy patrzyły z przerażeniem i bólem w zachmurzone, zimowe niebo. W niedługim czasie po pierwszych sukcesach młodego króla, do jego obozu przybyli wyśmiani nie tak dawno posłowie pskowscy. Tym razem jednak, zamiast grozić królestwu i zapowiadać wojnę, przybyli prosić o pokój. Część bardziej światłych żołnierzy upatrywała w ich pojawieniu się właśnie w tym czasie raczej olbrzymich odległości, jakie dzieliły oba kraje, ale i tak sukces propagandowy był niepodważalny. Z pomocą tego samego zakonnika, który tłumaczył rozmowę podczas wcześniejszego spotkania, a podczas wyprawy służył władcy jako spowiednik, sporządzono traktat, na mocy którego w zamian za dary złożone w złocie i kosztownościach przekazywanych przez Psków, obie strony powstrzymać się miały od stosowania wzajemnej przemocy. Tak więc jedno z zagrożeń zostało zażegnane – ale prawdziwa wojna dopiero miała się rozpocząć...
ČESKÝ SEN Zikmund I Wyklęty (1097-1124) (*1067) część druga Radość, jaka zapanowała w obozie królewskim po podpisaniu pokoju z odległym Pskowem, nie miała trwać długo. Chociaż duch wśród rycerstwa, jak i prostych żołnierzy pozostawał jak najlepszy, a sam Zikmund snuł plany rychłego pochwycenia w swe ręce Kijowa z jego bajecznymi bogactwami, zmienny charakter bogów wojny miał pokazać się już wkrótce od jak najgorszej strony. Zaledwie tydzień po przypieczętowaniu ugody, trafili Czesi w liczbie sześciu tysięcy mężów na podobnej wielkości oddziały kijowskie, prowadzone przez samego wielkiego księcia, Andreia Rurykowicza. Najwyraźniej i oni liczyli na szybkie rozstrzygnięcie i wielki musiał nastać smutek w obu obozach z powodu nadciągającego spotkania. Z początku zresztą, przez kilka pierwszych nocy obie armie obserwowały z oddali położenie przeciwnika, podkreślane na gwieździstym niebie silnie widocznymi łunami. Powoli przygotowywano się po obu stronach na nieuchronnie nadchodzące rozwiązanie. Obaj władcy stanęli naprzeciw siebie trzy dni po idach lutowych, w dzień świętego Aleksego. Z początku zapowiadało się na wielką i epicką bitwę, lecz inaczej miała się potoczyć jej historia. Bezpośrednie starcie, do którego parli doradcy Przemyślidy, nie przyniosło ostatecznego rezultatu. Wprawdzie kilku mniej znaczących regimentów ruskich uszło z pola walki, jednak główne siły kijowskie dawały się we znaki równie silnie, jak wcześniej. I one jednak ratowały się ucieczką po krwawym boju, co wywołało powszechną radość w szeregach praskich – dowódcy jednak przeczuwali, że nie jest to jeszcze koniec i nakazali przemieszczenie się na pobliskie wzgórze, skąd łatwiej było koordynować obronę. Przewidywania okazały się słuszne – pod osłoną nocy, zaledwie dzień od poprzedniego starcia, nieprzyjaciel pojawił się ponownie. Tym razem jednak, w o wiele mniejszej liczbie i przy niekorzystnym położeniu, nie był w stanie przebić się przez mur tarcz i rój strzał, które niemalże przesłoniły wątłe światło księżyca. Porażka atakujących wydawała się być kompletna – tysiące wojów poległo w nieudanym natarciu, choć i po drugiej stronie z życiem pożegnały się setki, jeżeli nie tysiące. Choć główna bitwa już dawno się rozegrała, jeszcze przez wiele dni, aż po kalendy marcowe, konni ścigali niedobitków kijowskich, podchodzących nocami pod obozowiska i podsandomierskie wsie. W czasie, gdy na pograniczu walczono zbrojnie, w stolicy trwała zażarta szermierka słowna w sprawie dalszej edukacji jednego z synów Zkimunda, dziesięcioletniego Vojtka. Chłopiec, dotychczas pobierający nauki u mnichów, powinien z racji swego wieku zamieszkać w klasztorze, na co nalegali duchowni na czele z biskupem praskim, jednak nieobecność ojca na miejscu powstrzymywała dwór od podjęcia decyzji. Po burzliwych naradach osiągnięto jednak konsensus – do czasu powrotu króla z wyprawy, królewicz pozostać miał w klasztorze, pobierając wszelkie właściwe nauki, a gdy wojna z Kijowem dobiegnie końca – wtedy jego los rozstrzygnie się ostatecznie. W tenże sposób zadowolone były obie strony konfliktu, mogące teraz skupić się na metodzie przekonania monarchy do swoich racji, gdy przyjdzie na to odpowiedni moment. Dokładnie w id marcowych wojska Zkimunda spotkały się kolejny raz z przeciwnikiem – tym razem jednak nie był on tak liczny, jak poprzednio. Główną część sił ruskich stanowili obrońcy Włodzimierza Wołyńskiego, którzy zdobyli ten gród kilka tygodni wcześniej, a teraz starali się nie dopuścić do powrotu prawowitych włodarzy. Zgodnie z planem szybko poradzono sobie z niewielkim oddziałkiem, po czym przy głównych szlakach prowadzących do miasta rozstawiono straż, której wyznaczono zadanie niedopuszczenia do niego żadnych kupców, ponieważ powoli zaczynało się oblężenie. Okoliczni wieśniacy zmuszeni zostali do dostarczenia drewna na machiny oblężnicze, dzięki czemu przez kilka dni w okolicznych lasach i zagajnikach, nierzadko świętych niegdyś dla pogan, usłyszeć można było miły dla ucha dźwięki wbijających się w pnie siekier. Niebezpieczeństwo związanie z pozostawieniem najeźdźców na miejscu uznane zostało za tak znaczne, że nawet marsz na stolicę Rusi odłożono do czasu odbicia Włodzimierza. Dobra passa przyświecająca wojskom czeskim wydawała się nie mieć końca. Kolejny raz udało się pobić zaprawionego w bojach nieprzyjaciela podczas krótkiej bitwy pod Sączem, w której to liczne siły pomorskie przeważyły nad zdolnościami i doświadczeniem dowódców ruskich. Wiadomość o drugiej armii maszerującej na Kijów rozeszła się lotem błyskawicy, docierając także do uszu królewskich. O dziwo, Zikmund nie był zachwycony dobrymi z pozoru nowinami – nieuzgodnione z nim działania wprawiły monarchę we wściekłość, przez co chciał nawet odstępować od ledwo co rozpoczętego oblężenia, aby tylko wygrać wyścig w stronę ruskiej stolicy. Dopiero uporczywe prośby i argumenty bardziej doświadczonych doradców sprawiły, że władca pozostał na miejscu, postanawiając dołączyć do niepokornych sprzymierzeńców w nieco późniejszym terminie. Wraz z nadejściem wiosny pojawiły się nadzieje na rychły przełom. I faktycznie, nadszedł szybciej, niż się go spodziewano – jednak kierunek, w którym zwrócił bieg wojny, nie stanowił powodu do radości - sprawdziły się bowiem pogłoski o szerzących śmierć i zniszczenie wojownikach z dalekiej Północy. Tysiące za tysiącami wychodziły z niezliczonych statków na pomorskie brzegi, wzbudzając trwogę, ale i podziw wśród obserwujących ich z daleka okolicznych mieszkańców. Na reakcję tych ostatnich nie trzeba było czekać długo – w obawie przed stratą dobytku, a może i życia, wszędzie, gdzie przebywali zdolni do uniesienia miecza mężczyźni, poczęły formować się oddziały, łączące się w coraz to większe grupy. Wreszcie jeden z komesów pruskich, przebywający tymczasowo w bezpiecznym, jak się zdawało, Marienburgu, doprowadził do zorganizowania obrońców w ramach sił podległych bezpośrednio koronie. Przyjął też na siebie (lecz nie w swoim imieniu) obowiązek wypłacenia zadośćuczynienia za straty, jakie walczący mogliby ponieść w wyniku opuszczenia domostw. Żaden kmieć, mieszczanin, ani tym bardziej przedstawiciel rycerstwa sprowadzonego z Czech nie miał ucierpieć przez konflikt. Chytry zarządca liczył chyba na wielkie straty w ludziach, dzięki czemu skarb nie uszczupliłby się tak bardzo, a jego pozycja pozostałaby niemal nienaruszona – nie spodziewał się jednak, że już wkrótce sam odda niebiosom żywot w pierwszej większej bitwie. Siły pod dowództwem Zikmunda kontynuowały oblężenie Włodzimierza Wysockiego. Jeszcze przed przybyciem posłańców z wieścią o nowym zagrożeniu, wzięto gród, a obrońcy, o ile jeszcze pozostali przy życiu, przegnani zostali na cztery wiatry. Jedynie najbardziej niepokorni, postawieni zostali przed katem, który z lubością wydobywał z nich informacje o pozostałych oddziałach ruskich. Powszechnie oczekiwano podówczas rychłego wyprawienia się na sam Kijów, lecz wici z Pomorza skutecznie pokrzyżowały plany. Na osłodę pozostawała jednak wieść o niedawnym zawróceniu regimentów pomorskich na północ, toteż ewentualne zdobycie ruskiej stolicy nie mogło przypaść już komu innemu, jedynie samemu monarsze. Zanim jednak kampania odżyła na dobre, Czesi starli się z kilkoma setkami wojów nieprzyjaciela w okolicach Przemyśla. Krótka bitwa zaowocowała zwycięstwem, które w znacznym stopniu podniosło podkopane morale wojska, ale utrata wielu dobrych rycerzy kładła się cieniem na radość z wyniku. Sprawy przybrały zły obrót w północnej części królestwa. Komes Marienburga pragnął z całych sił zatrzymać nawałnicę, toteż zastawił pułapkę w okolicach Wisły, w miejscu, gdzie rzeka sąsiaduje ze stromymi zboczami wysokich wzgórz. Wielkie było jednak jego zdziwienie, gdy przeciwnik zaczął schodzić ze stoków. Okrzyki bojowe grzmiały głośniej, niż wiosenne burze, a za jedną ścianą tarcz, mieczy, toporów i włóczni wyłoniła się następna i kolejna, i jeszcze jedna. Na widok tak licznych zastępów, Prusowie uciekli w większości z pola niedoszłej walki, dodatkowo dopingowani śmigającymi po niebie niczym drapieżne ptaki strzałami. Sam bitny dowódca zaś, z grupą oddanych sobie ludzi, próbował zebrać jak najwięcej sił, ani myśląc o odwrocie. Na nieszczęście dla niego, w momencie nawoływania jednej z oddalających się grup, trafiła go ruska strzała. Zdając sobie sprawę ze swojego stanu – choć ranny, jednak zdolny był do utrzymania się na koniu – poprowadził rozpaczliwą szarżę ku spotkaniu ze śmiercią, w niej szukając chyba pokrzepienia po tak wielkiej klęsce. Chociaż na rubieżach trwały krwawe walki, Praga żyła spokojnym, codziennym rytmem. Przerywały go jedynie sporadycznie docierające wieści o dalekiej wojnie, która zdawała się nie mieć wpływu na mieszkańców stolicy – oni mieli własne powody do zmartwień i radości. Jednymi z najbardziej szczęśliwych ludzi byli w owym czasie mnisi, którzy przenieśli się do nowo wybudowanego klasztoru na obrzeżach miasta. Zyskali w końcu miejsce, gdzie w spokoju mogliby zgłębiać tajniki niedostępnej zwykłemu śmiertelnikowi wiedzy. Wydarzenie to stało się tym donioślejsze, że wraz z zakonnikami zmienił miejsce zamieszkania Vojtek, syn królewski – nie spodobało się to części dworu, która chciała wywrzeć jak największy wpływ na chłopca, nawet po jego odejściu na naukę. Oficjalnie jednak wszyscy wyrażali zadowolenie z prezentu, jaki los ofiarował pobożnym braciom. Zakonne modlitwy niewiele pomogły jednak regimentom pruskim i pomorskim, które złączywszy swe siły, w sile ponad sześciu tysięcy z powrotem udały się na Kujawy. Ponad miesiąc trwały ciężkie walki miedzy małymi oddziałami, które przeczesywały owe tereny, szukając siebie nawzajem. Okoliczne lasy pokrywały się coraz większą ilością ciał, z których jedynie wilki i dziki miały jakiś pożytek. Do żadnych większych bitew nie doszło, jedynie pod osłoną nocy nękano obozy nieprzyjaciela. Taka taktyka, nie dość, że zabójcza dla morale obu stron, okazała się w dodatku niezwykle skuteczna – ale straty własne, jakie trzeba było ponieść, niezwykle efektywnie niwelowały każde zwycięstwo. Wyczerpani i wytrzebieni Czesi i Rusini odeszli w końcu każdy w swoją stronę, postanawiając od tego czasu omijać z daleka kujawską ziemię. Gdy jednak do uszu Zikmunda doszły wiadomości o wyniku starć, przeraził się i postanowił wysłać do wielkiego księcia odręcznie spisaną propozycję pokoju. Najlepszy z jeźdźców otrzymał najszybszego rumaka, po czym pognał w rejony, gdzie spodziewano się odnaleźć główny obóz kijowski. Czas w otoczeniu króla wypełniało niecierpliwe czekanie, coraz bardziej dające się we znaki. Po kilku dniach jednak, dało się usłyszeć dzwon pobliskiego kościoła obwieszczający ważne wydarzenia...
ČESKÝ SEN Zikmund I Wyklęty (1097-1124) (*1067) część trzecia Dźwięki dzwonu kościelnego słyszane w obozie czeskim podczas oczekiwania na powrót posła wysłanego do kniazia kijowskiego przynosiły zgromadzonym dostojnikom, rycerstwu i prostym żołnierzom radosną wiadomość – kilka tygodni wcześniej, zgromadzeni w Rzymie kardynałowie dokonali wyboru nowego Ojca Świętego, którym został dotychczasowy biskup francuskiego miasta Viviers, Torgodorio della Gherardesco. Papież – elekt porzucił dotychczasowy zwyczaj posługiwania się imieniem chrzcielnym podczas pontyfikatu – zamiast tego nazwał się Grzegorzem siódmym. Zakończenie pewnego okresu w Kościele a zarazem nowy początek wzięte zostały za dobrą wróżbę przez monarchę – wlewały bowiem nadzieję na podobny obrót spraw związanych z toczącą się już od jakiegoś czasu wojną. Faktycznie, już jakieś dwa tygodnie po mszy dziękczynnej w intencji pasterza Kościoła, do obozu królewskiego powrócił zarówno wysłany z misją dyplomatyczną poseł, jak i jego ruski odpowiednik. Dostojnicy wielkiego księcia przekonali go do zawarcia rozejmu z Zikmundem, pomimo początkowego sprzeciwu wschodniego monarchy. Niestety, o jakichkolwiek odszkodowaniach obie strony w ogóle nie chciały słyszeć, więc cała walka sprowadziła się w ostateczności do obrony integralności terytorium królestwa przed najeźdźcą i chociaż uznanie, jakie młody król zdobył w oczach swych poddanych było naprawdę wielkie, to jednak pozostawał mimo wszystko pewien niesmak i niedosyt... Pomimo rozpoczynającego się lata, zarówno Czesi, jak i Rusini wracali do swych domów pamiętając głównie krwawe bitwy i ciała towarzyszy leżące na pobojowiskach. Chwała uszła gdzieś bokiem, czego nie zmieniło nawet serdeczne przywitanie powracających wojów. Triumfalny powrót w ojczyste strony maskował jedynie faktyczny stan, w którym znalazła się przemyślidzka monarchia. Ku swemu własnemu przerażeniu, Zikmund odkrył katastrofalny stan finansów państwa, ukrywany skrzętnie przed władcą przez jego własnych doradców. Wydatki na utrzymanie wyruszających na wyprawę wojsk pochłonęły całą zawartość praskiego skarbca, a do tego znaczne długi zaciągnięto u zamożnych cudzoziemców, głównie Żydów i Iberyjczyków. Nawet niektóre dobra królewskie zostały oddane pod zastaw, co w szczególny sposób wzbudziło gniew monarchy. Sytuacja komplikowała się dodatkowo z powodu rozpasania rządców w oddalonych od stolicy ziemiach, z których brzęcząca moneta płynęła wąskim strumieniem, który do tego często zupełnie wysychał. Aby utemperować zarządców, którzy stali się na powierzonych im ziemiach niemal udzielnymi książętami, władca nadał tytuły hrabiowskie swym zaufanym towarzyszom – Slaviborowi i Vokowi z Marienburga. Nad nimi postawił jednak swego syna i następcę – Ramiro, który tak, jak i jego ojciec wcześniej, otrzymał tytuł księcia pruskiego. Kilku lojalnych Zikmundowi komesów zostało zarazem przeniesionych na Pomorze czeskie, by tam objąć pieczę nad odmawiającymi płacenia należnych podatków i danin regionami. Chociaż przedstawiciele króla wysłani zostali na rubieże Czech, w stolicy nie przerywano jednak narad nad sposobem pozyskania innych źródeł dochodu, aby spłacić wielkie długi. W końcu zdecydowano się na przekonanie poddanych do współfinansowania wysiłku wojennego. Zanim jednak rozesłano wezwania na zgromadzenie wszystkich stanów, w rodzinie monarszej miejsce miał przykry wypadek – młodszy brat władcy, Vaclav, podczas ćwiczeń rycerskich spadł z konia, łamiąc sobie lewą nogę i kilka żeber. Unieruchomiony na kilka tygodni, już nigdy nie odzyskał dawnej formy, utykając wyraźnie. Do tego, wyniszczające organizm skutki złamania i kuracji sprawiły, że od tego momentu częściej podupadał na zdrowiu, a jego przyszłość, jako rycerza musiała zostać poddana w wątpliwość. Chociaż pojawiały się insynuacje, że nieszczęśliwy zbieg okoliczności, jaki spotkał poszkodowanego, wcale nie był przypadkiem, nie szukano winnego, w istnienie którego wątpili zarówno Vaclav, jak i sam Zikmund, nie dający wiary opowieściom o wszechogarniającym spisku. Wspomniane już spotkanie przedstawicieli wszystkich stanów z monarchą zwołane zostało na dzień świętego Domicjana, przypadający w pierwszej dekadzie sierpnia. Zgromadzeni delegaci po trwających kilka godzin rozmowach z władcą zmuszeni praktycznie zostali do zgody na jednorazowy podatek, który przeznaczony miał być na sfinansowanie pochodzących z ich ziem wojsk walczących w niedawnej wojnie z Kijowem. Nie oznaczało to jednak, że miejsca, skąd nie dołączyli żołnierze, zwolnione będą od obciążeń – zebrane tam pieniądze trafić miały bezpośrednio do praskiego skarbca, a dostojnicy wraz z królem zdecydować mieli, na co środki te zostaną przeznaczone. Jakiekolwiek protesty szybko uciszano – w stolicy szybko rozniosły się wieści o ciężkim urazie, jakiego podczas wizyty w karczmie doznał jeden z mieszczan pomorskich, który dziwnym zrządzeniem losu wcześniej głośno sprzeciwił się nakładaniu kontrybucji na i tak wyczerpane wojną stany. Z kolei inny członek zgromadzenia, przeor benedyktynów spod Hradec Kralove, opuścił Pragę z kosztownymi naczyniami liturgicznymi złożonymi w darze dla klasztoru. Prażanie przyjmowali takie wieści z niezwykłym zainteresowaniem, zwykle oburzając się z ich powodu, jako że ich samych dotknąć miała decyzja, jaką władca podjął wraz ze stanami. Chwilowe osłabienie państwa czeskiego wykorzystywali nie tylko niesubordynowani komesowie na rubieżach państwa, ale także inni, wszyscy, którzy chcieli rozszerzyć swą władzę. Szczególnie dotkliwy cios spadł na państwo ze strony Ojca Świętego, który w liście kierowanym do Zikmunda domagał się uznania władzy papieskiej za wyższą od świeckiej i zrzeczenia się przez króla praw do mianowania biskupów na terenie całych Czech. Jakby jeszcze było tego mało, papież groził ekskomuniką w razie odmowy. Kiedy tylko monarcha o tym usłyszał, wygnał w przypływie gniewu papieskich wysłanników, po jakimś czasie jednak opamiętał się, wysyłając za nimi swych ludzi z przeprosinami. Z ciężkim sercem król zaakceptował ultimatum, jakie mu postawiono – nie bał się wykluczenia z Kościoła, ale odmawiając Rzymowi, dałby wszystkim swoim wrogom pretekst do wypowiedzenia wojny – a tego nie chciał w owym czasie chyba nikt. Aby obłaskawić nieco kurię rzymską i dać dowód swojej wierności naukom katolickim, monarcha oddał jedną ze swych córek, siedmioletnią Johankę, na wychowanie pobożnym mniszkom. Stanowiło to niejako dopełnienie rozpoczętej już kilkanaście miesięcy wcześniej przez dziewczynkę edukacji klasztornej. Teraz jednak kontakt ten miał się pogłębić, a córka królewska nie tylko wiedzę miała otrzymać, lecz także zalążki wielkiej pobożności Decyzja ta bardzo spodobała się duchownym, szczególnie, że szeroko ją rozgłoszono nie do końca oficjalnymi drogami. Liczono na to, że dzięki takim właśnie działaniom kler, choć od tej pory podporządkowany bezpośrednio Rzymowi, jednak stanie po stronie świeckiej władzy w ewentualnym sporze pomiędzy Pragą a Rzymem i załagodzi ewentualne kolejne papieskie żądania w przyszłości. Przez kilka miesięcy w państwie Przemyślidów panował względny spokój, najważniejsze persony zajęte były głównie spłacaniem należności pochodzących z czasu wojny, jednak ciekawsze wydarzenia rozgrywały się na wschodzie. Bóg najwyraźniej wysłuchał przekleństw miotanych na Rusinów podczas ich najazdu na czeskie Pomorze – z odległych stepów, o których wiedzę czerpano jedynie z opowieści, na Kijów wyruszył potężny pogański lud, zwany Kumanami. Na początku lata Roku Pańskiego 1099, trzy dni po kalendach czerwcowych, pojawili się na ziemiach ruskich graniczących z Czechami, wywołując popłoch podobny temu, który wzbudzili kilkanaście lat wcześniej Seldżukowie. Niemalże od razu znaleźli się liczni głosiciele rychłego końca świata, czy też kary boskiej za grzechy. Pojawiały się procesje biczowników, niektórzy przyoblekli się w pokutne wory, ale obserwujący sytuację z daleka obcy ani myśleli zapuścić się na przemyślidzkie ziemie. Czy była to łaska Pańska, czy też zwykły rozsądek – dziś nie budzi to raczej wątpliwości, jednak wówczas mędrcy, a także zwykli ludzie toczyli o to zażarte spory. Na wschodzie trwał czas trwogi o jutro i gorączkowego żalu za grzechy, tymczasem otoczenie Zikmunda nie zważało na fantastyczne doniesienia o religijnym zapale, traktując je jako nieszkodliwe dziwactwa. Życie Pragi skupiało się wokół zgoła innej sprawy – w dzień kalend lipcowych jedna z młodych dwórek, z którą monarcha utrzymywał dość żywe kontakty, została odrzucona przez niego jako nałożnica. Argumentując, że takie postępowanie jest ciężkim grzechem, który nie spodoba się Bogu, władca zaskarbił sobie przychylność pobożnej części swoich poddanych, ale sam fakt wzbudzał wątpliwości wobec osoby suwerena – wszakże dziewczyna była młoda i piękna, a zainteresowany od kilku lat pozostawał bezżenny... zrodziły się więc obrzydliwe plotki na temat Zikmunda, których z szacunku dla korony w tym miejscu nie przytoczę. Jesień zawitała już w całym państwie na dobre, kiedy na Pomorzu Czeskim kończono konstrukcję fortecy w Gdańsku – coraz silniejszy ośrodek handlowy, jakim było to miasto, domagał się wręcz silniejszej ochrony, co pokazały dobitnie wydarzenia związane z północnym epizodem ostatniej wojny. Poprawa sytuacji przyniosła wzrost prestiżu nie tylko monarsze, lecz także komesowi gdańskiemu, ktory dumny jak paw z osiągnięcia nie będącego w znacznej mierze jego własnym, słał do Pragi zaproszenia i wyrazy oddania i szacunku dla suwerena. Sam natomiast, bardziej pewny siebie, tym silniej zabrał się do ściągania należnych koronie podatków, nieraz nawet ponad miarę. Rok pański 1099 zakończył się radosną wiadomością – na trzy dni przed świętami Narodzenia Pańskiego w Ziemi Świętej powstało nowe państwo krzyżowców – zajmujący Hebron Wenecjanie oddali te tereny na własność powstałemu nieco wcześniej zakonowi Templariuszy, którzy objęli pieczę nad grobem patriarchy Abrahama. Chociaż Jerozolima pozostawała wciąż w rękach muzułmańskich apostatów z dawnego zakonu Joannitów, nowi rycerze zakonni liczyli na rychłe odzyskanie najważniejszych dla chrześcijan miejsc. Przywódca zgromadzenia, brat Charles, zwany przez Arabów Ismail, zapowiadał rychłe ustanowienie Królestwa Bożego w Jeruzalem i wysyłał swych przedstawicieli w podróż do Europy, by zgromadzili ludzi gotowych umrzeć dla Boga i zyskać odpuszczenie grzechów. Przymierze z krzyżowcami weneckimi zapewniało zakonowi bezpieczeństwo, jednak jego przetrwanie zależeć będzie głównie od ofiarności chrześcijan zza morza, jako że miejscowi Saraceni zdają się być odporni na Słowo Boże i wciąż czczą swe bałwany.
ČESKÝ SEN Zikmund I Wyklęty (1097-1124) (*1067) część czwarta Wiosna Roku Pańskiego 1100 upłynęła pod znakiem sporu mieszkańców Pomorza o prawo do dóbr pochodzących z rozbitych statków. Rozwijający się coraz prężniej handel powodował wzrost ich liczby, a różnorodność towarów, jakie można było w nich znaleźć – statki zawijające do Gdańska i Wolina pochodziły z coraz to odleglejszych terenów, choć wciąż przeważali kupcy skandynawscy, ruscy i niemieccy, zachęcała jedynie do eksploracji i szukania łatwego zarobku. Konflikt rozpoczął się w chwili, kiedy jeden z dostojników kościelnych ogłosił, że ze znaleziska należy złożyć dziesięcinę, ale milej widziana byłaby nawet większa ofiara. Chęć udziału duchownych w zyskach wykorzystał też komes słupski, który po naradzie ze swoimi odpowiednikami z Gdańska i Szczecina wydał rozporządzenie o przejęciu przez koronę wszelkich znalezisk – w większości jednak szczęśliwi znalazcy odmawiali zastosowania się do nowego przepisu, a żeby ukryć wzrost swego bogactwa, nie wypłacali też dziesięciny w obawie przed porozumieniem kleru i władzy świeckiej. Sprawa pewnie rozeszłaby się po kościach, gdyby nie skarga, z którą do Pragi udał się jeden z rdzennych mieszkańców krainy, wyprawiony w drogę przez całą swoją wieś. Udało mu się dostąpić zaszczytu audiencji u monarchy, podczas której przedstawił swój problem – ku swojemu rozczarowaniu nie uzyskał jednak od razu odpowiedzi – ta nadeszła dopiero kilka dni później – ale była z wszech miar satysfakcjonująca dla petenta. Od tego momentu wszelkie zdobycze z wraków należeć miały do tego, kto je odnajdzie, co potwierdzone zostało odpowiednim dokumentem. Oprócz wydarzeń ważnych dla całego królestwa, w otoczeniu Zikmunda pojawiały się też sprawy mniejszej wagi. Niektóre, związane z dworzanami, uznać można było za błahe, jednak z całą pewnością nie należały do nich te, które wiązały się z rozwojem dzieci monarchy. Jeden z synów władcy, wysłany podczas jego nieobecności do klasztoru Vojtek, sprawiał swoim nauczycielom nie lada kłopoty. Owszem, żaden z nich nie powątpiewał w inteligencję i zdolności chłopca, jednak coraz częściej wdawał się z zakonnikami w religijno – filozoficzne dysputy, często prezentując stanowisko inne, niż nauczanie Kościoła. Kiedy doniesiono o tym jego ojcu – młodzieniec nie przejawiał bowiem skruchy z powodu głoszonych przez siebie małych herezji – w odpowiedzi posłańcy usłyszeli historię o dwunastoletnim Jezusie dyskutującym z uczonymi w jerozolimskiej świątyni. Słuchając przypowieści w odniesieniu do swego ucznia, mnisi pobledli – wiedzieli już bowiem, że nie należy zbytnio przeciwstawiać się Vojtkowym poglądom. Podobne problemy wychowawcze pojawiały się także z córką monarchy, Ludmilą, która coraz silniej pokazywała, że liczy się dla niej jedynie własne dobro, a inni mogą cierpieć, byle by tylko jej nie stała się krzywda, Dziewczynka, pomimo młodego wieku, konsekwentnie nastawiała osoby w swoim otoczeniu na przeciwległych stronach barykady, po czym te sztucznie wywołane konfliktu wykorzystywała, by osiągnąć korzyści od obydwu antagonistów. Niektórzy twierdzili wręcz, że posuwała się przy tym do niewielkich kradzieży, ale plotki takie szybko uciszano. Zikmund nie wtrącał się w wychowanie córki, a taka jej postawa czasami nawet go cieszyła, jak że w przyszłości zapewne potrzebny będzie mu nowy mistrz szpiegów. Przełom wiosny i lata roku 1101 upłynął pod znakiem miecza i tarczy. Miecza, gdyż w dalekiej Italii rozpoczęła się wielka wojna – o tyle niezwykła, że król neapolitański odważył się podnieść rękę na samego Ojca Świętego, który zmuszony został do obrony ziem Kościoła. O dziwo, nie obłożył agresora ekskomuniką, a jedynie wezwał do złożenia broni i opamiętania się. Być może papież po prostu obawiał się o swój los w chwili, gdy Rzym padnie pod naporem wielokrotnie silniejszych się z południa. Wciśnięte między ekspansywny Neapol z jednej, a niepewne politycznie księstwa włoskie z drugiej strony, Państwo Papieskie musiało prowadzić delikatną politykę dyplomatyczną, jeżeli chciało uchować się na mapie Europy. Wspomniana tarcza natomiast oznaczała wzmacnianie potencjału obronnego królestwa poprzez rozpoczęcie budowy zamku z prawdziwego zdarzenia, który w krótkim czasie zdominować miał krajobraz Pilzna. Trwająca od wielu miesięcy wojna kijowsko – kumańska o raz niepokoje w Niemczech podsycały obawy monarchy, że i w Czechach dojść może do rozruchów – stąd wznoszenie nowych fortyfikacji tak blisko stolicy. Oczywiście, forteca w samej Pradze spełniłaby zadanie lepiej, niż położona z dala od niej, jednak prascy budowniczy nie doszli jeszcze do momentu, w którym ich umiejętności pozwoliłyby na wzniesienie kasztelu godnego rodziny królewskiej. Ostatnie miesiące roku skupiły się wokół spraw dworskich, głównie związanych z relacjami damsko – męskimi. Dzień przed kalendami listopadowymi, do stolicy przybyli wysłannicy polskiego komesa Opola, Karela Włostowica, z zapytaniem, czy król czeski zgodziłby się na małżeństwo między ich panem a dwórką Zikmunda, Sybilą de Barcelona – Urgell. Zainteresowany polityczną ekspansją na tereny Śląska monarcha zgodził się po krótkim zastanowieniu, a po przyszłą żonę opolczyka w niedługim czasie miał przybyć okazalszy orszak. Ważniejszą jednak dla dworu sprawę stanowiły pogłoski, rozsiewane przez Dragas ze Skalowii, jakoby ojcem jej dziecka był sam władca. Pierwotnie, dworzanie starali się ukryć pogłoski przed suwerenem, jednak w końcu doszły do jego uszu, wprawiając króla we wściekłość. Wszelkie oskarżenia zostały natychmiast odrzucone, w dodatku Zikmund zwrócił uwagę na nieobyczajne prowadzenie się dwórki, które to właśnie, a nie romans z władcą, doprowadziło do pojawienia się na świecie dziecka będącego przedmiotem sporu. Tak stanowcze stanowisko z jednej strony przysporzyło uznania monarsze, z drugiej jednak wzmogło krążące od jakiegoś już czasu niechlubne pogłoski na temat Zikmundowych upodobań. Styczeń przyniósł pogorszenie się stanu zdrowia królewskiego brata, Vaclava. Chociaż chorowity był już od czasu niefortunnego upadku z konia cztery lata wcześniej, to teraz jednak do uszczerbku na zdrowiu fizycznym doszły silne oznaki stresu. Chory majaczył przez sen, jakby miotał się w gorączce, do tego ciągle powtarzał, że jest zgubiony i nie ma dla niego ratunku. Nie pomagały napary przygotowywane przez medyków, o bardziej intensywnej kuracji nie mogło być w tym stanie mowy, gdyż pacjent mógłby jej nie przeżyć. Nawet odwiedzający Pragę Saraceni i Żydzi nie potrafili wynaleźć skutecznego sposobu zwalczenia dolegliwości. Wszystkie te wysiłki doprowadziły do jednego skutku – pięć dni później Vaclav udowodnił wszystkim, że to on miał rację i podczas jednego ze swych nocnych majaków umarł we własnym łóżku. Duchowni, którzy zebrali się, by odprawić nabożeństwo żałobne uradzili wcześniej, że z wszystkie sprzęty należące do nieboszczyka powinny zostać spalone po uprzednim pokropieniu wodą święconą, a zajmowane przez niego pomieszczenia – uwolnione od złych duchów, które posądzano o przedwczesną śmierć Przemyślidy. Jedną z szybko zyskujących wpływy i dobra ziemskie organizacji był w owym czasie Kościół katolicki. Nadawanie poszczególnym parafiom, klasztorom, czy diecezjom nowych terenów prowadziło jednak do sporów z ich wcześniejszymi użytkownikami. Nie stanowiło wielkiej tajemnicy, iż z wolna formujące się rycerstwo jako swą ulubioną rozrywkę obrało wówczas łowiectwo. W pogoni, czy też w poszukiwaniu zwierzyny zapuszczali się jednak poza granice swoich włości, wkraczając na obszary należące bezpośrednio do władcy. Nie wywoływało to jednak szczególnych protestów, jako że lasy Czech rozciągały się na wielkim obszarze, a oszacowanie dokładnej granicy poszczególnych ziem stanowiło niemożliwe wręcz do wykonania zadanie. Sytuacja zmieniła się jednak diametralnie w chwili, gdy biskupstwo praskie zyskało na sile, mając protektora w samym Ojcu Świętym. Wtedy to, duchowieństwo szemrać zaczęło przeciwko możnym, którzy dawnym zwyczajem polowali na teraz już kościelnego zwierza. Jak to zwykle bywało w takich przypadkach, pobożni słudzy Pańscy zażądali oddawania części zdobyczy wedle przepisów zapisanych w Starym Testamencie, albo też, niejako w zastępstwie, ofiary na oświetlenie świątyń w okolicy. Niezadowoleni z takiego obrotu sprawy, rycerze wysłali swoje poselstwo do Pragi, aby u króla Zikmunda zasięgnąć rady, a może i nawet spór ów rozwikłać. Wysłuchawszy, co poddani mają mu do powiedzenia, monarcha nakazał zaczekać im do dnia następnego na odpowiedź, by mógł wszystko dokładnie przemyśleć. Decyzja, jaką podjął, nie satysfakcjonowała do końca poselstwa, ani Kościoła, stanowiła jednak pewien kompromis między żądaniami obu stron – polowanie na ziemiach kościelnych uznane zostało w odległości pięciu dni konno od Pragi za dozwolone, jednak, gdy zwierzę schwytano w miejscu, skąd widać kościół, natomiast w lesie – gdzie słychać dzwon – należało oddać właściwą część duchownym. Z taką wieścią rycerstwo opuściło stolicę, by zanieść swoim kamratom tę słodko – gorzką w smaku wiadomość. Początek jesieni przyniósł wzmocnienie obronności królestwa – po ponad półtorarocznych pracach udało się zakończyć budowę zamku w Pilznie. Położenie miasta w centralnej części Czech, na terenie raczej nizinnym, powodowało, że w razie ataku wystawione zostało by na ciężką próbę – daleko mu było do bezpieczeństwa górskich twierdz Przemyślidów rozsianych z rzadka na sudeckich zboczach. Teraz jednak miało się to zmienić. W dniu świętego Ambrożego, komes pilzneński urządził triumfalny wjazd do nowo wybudowanej twierdzy, odczytując w trakcie uroczystości list królewski z ustanowieniem w mieście i okolicach święta trwającego przez trzy dni i trzy noce. W Pradze pojawiły się natomiast pogłoski, że rodzina królewska wraz z dworem zechce przenieść się do nowej warowni na południu, jednak wiadomości te szybko okazały się fałszywe. Owszem, w razie bezpośredniego zagrożenia część otoczenia monarchy z pewnością udałaby się w bezpieczne miejsce, jednak czas pokoju nie stwarzał żadnych powodów do takiego działania. Mieszkańcy grodu Czecha patrzyli jednak zazdrośnie na swych pilzneńskich pobratymców, widząc ich bogactwo i poziom inżynierii, który wyprzedzał daleko to, co sami byli w stanie osiągnąć.
ČESKÝ SEN Zikmund I Wyklęty (1097-1124) (*1067) część piąta Mijające dni, tygodnie i miesiące przynosiły wzrost sław Zikmunda jako najwyższego sędziego swojego ludu – coraz częściej do Pragi przybywały delegacje z różnych stron królestwa – zaczynając od małych Czech, a na Pomorzu i wschodnich rubieżach kończąc. Poddani widzieli w nim zwykle ratunek przed nieuczciwymi komesami, nakładającymi swoje własne podatki, niektórymi chciwymi duchownymi, a nawet skarżyli się na kupców żądających zbyt wysokiej zapłaty za swoje towary. Pomimo uciążliwości wciąż zwiększającej się liczby petentów, król wydawał się czerpać satysfakcję z wydawania wyroków – oczywiście, jeżeli dotyczyły one spraw godnych jego majestatu. Pod koniec stycznia Roku Pańskiego 1104, równo pomiędzy idami a kalendami lutowymi, na dwór dotarli chłopi zamieszkujący wsie służebne pod Pilznem, reprezentowani przez dość zamożną, jak na ich stan, grupę. Utyskiwali na stale zwiększające się żądania załogi zamku, którym ledwo mogli już podołać. Głównym jednak problemem, z jakim się borykali, była niemożność posłania dzieci na naukę rzemiosła do miasta – kto urodził się jako chłop, musiał jako chłop umrzeć, chyba że złożyłby znaczną daninę komesowi. Rozwiązanie takie stosowano od lat i aż do tej pory nikomu nie przyszło do głowy, aby narzekać – teraz jednak, gdy większa część plonów zabierana była do zamku pilzneńskiego, trudniej było zdobyć środki na wykupienie się. Zikmund nie widział jednak powodu, aby „odwieczne” zwyczaje zmieniać – pouczył poddanych, przywołując prawo boskie – skoro Chrystus sprawił, że ktoś urodził się jako kmieć, jego obowiązkiem jest praca na roli, bo to zgodne jest z wolą Boga. Oddalił więc skargę, życząc zdrowia zawiedzionym wieśniakom. W dzień świętego Idziego do Pragi doniesione zostały smutne wieści ze wschodu. Po walce trwającej kilka długich lat, ostatni liczący się bastion chrześcijaństwa wschodniego w tej części Europy – wielki księstwo Rusi Kijowskiej – upadł pod naporem wojsk pogańskiego plemienia Kumanów. Wyłapanych przywódców i możnych zabijano na miejscu, często torturując ich uprzednio ku uciesze motłochu. Ci, którym udało się zbiec, chronili się głównie w Czechach i Polsce, choć część książęcej rodziny Rurykowiczów uciekła na południe, w stronę błyskających złotym światłem kopuł Konstantynopola. Po około trzech tygodniach od wypędzenia wieśniaków z praskiego dworu, nadeszły radosne nowiny – dziedzicowi korony, księciu Prus Ramiro, narodził się syn, któremu nadano imię Menendo. Chociaż zarządzono święto z okazji przedłużenia dynastii, nie wszystkim w smak były narodziny potomka panującego rodu – zwracali uwagę, że imię, jakie mu nadano, jest obce i nie licujące z tradycjami i obyczajami czeskimi. Nawet oni doceniali jednak fakt, iż matką chłopca jest córka króla dalekiej Nawarry – zawiązanie więzi z tak znakomitym państwem, do tego prowadzącym krucjatę przeciwko niewiernym, wzbudzał raczej pozytywne uczucia, szczególnie zważywszy na takie kontakty w przeszłości, jednakowoż znaleźli się i tacy, który kręcili głowami na samo wspomnienie o niej. Jak miała pokazać przyszłość – obie grupy miały rację, jednak żadna z nich nie marzyła nawet o wydarzeniach, które dopiero miały nastąpić. Największy kłopot, jak to od zarania dziejów bywało, zawsze sprawiały żony i dzieci. Jako, że od kilku już lat królowa wstawiała się za czeskim państwem u boskiego tronu, większość problemów Zikmunda stwarzały jego latorośle. Dwunastoletnia ledwie Johanka zawsze przejawiała oddanie dla religii, szczególnie po śmierci matki, jednak w ostatnich miesiącach religijność przeradzać zaczęła się w fanatyzm – do tego stopnia, że przebywający na dworze poganie kryć musieli się po kątach, aby przypadkiem nie otrzymać bolesnego ciosu od jeszcze właściwie dziecka. Nawet wychowujący królewnę siostry zakonne i mnisi przejawiali zatroskanie jej twórczymi interpretacjami wiary chrześcijańskiej, a że dziewczyna należała do kłótliwych i nie wahała się używać ojca jako karty przetargowej w dotyczących jej sporach, zakonnicy przybyli do monarchy z prośbą o utemperowanie zapędów córki, a gdy te nie poskutkowały, poczynili wielki afront władcy, odsyłając Johankę z powrotem do Pragi z żądaniem, aby nigdy już nie przekroczyła klasztornych murów. Pomimo początkowej wściekłości adresata tych próśb, zostały one wysłuchane i takoż w dzień wiosennej równonocy, którą prascy poganie na swe nieszczęście, jak miało się później okazać, w ukryciu świętowali, królewska córka powróciła do domu ojca z dwoma swymi nauczycielami, którzy zgodzili się już wcześniej podjąć trud przekazania jej swojej niezmierzonej wiedzy. Już wkrótce potem wyznawcy pradawnych słowiańskich kultów popadli w nie lada tarapaty. Co jakiś czas pojawiały się plotki o odrażających rytuałach, jakich mieliby się dopuszczać w ukryciu, o zabijaniu chrześcijańskich dzieci i profanowaniu hostii w celu sprowadzenia na świat samego diabła. Chociaż nie miały nic wspólnego z rzeczywistością, a nawet księża początkowo bronili bałwochwalców, poznawszy wcześniej ich uczciwość, sytuacja powoli wymykała się spod kontroli. O ile jeszcze szepty na dworze i wśród możnych można było znieść i opanować, o tyle zaniepokojenia wśród mieszczan i ludu wiejskiego już nie. Prażanie publicznie domagali się oddania „czarowników” pod sąd boży, oskarżając nawet króla o zdradę chrześcijaństwa wespół z bezbożnikami. Wystąpienia te trwały około ośmiu miesięcy, a z perspektywy zamku przyglądała się im wyraźnie zadowolona Johanka, która, podobnie jak część jej rodzeństwa, a w przeciwieństwie do ojca – miała talent do snucia intryg i spisków. Apogeum owe prześladowania osiągnęły kilka dni po dniu Wszystkich Świętych – publicznie oskar5żono wodza pruskiego, Prusasa, który aż do tej pory przebywał w stolicy, o oddanie duszy demonom, które wcześniej spowodowały szaleństwo poganina. Zwolennicy ostrego odcięcia się od niemiłych Bogu praktyk uznali w dodatku, iż na pewno w ciele i duszy oskarżonego działają inni szatani, chociaż ich nie widać. Tłum ponownie żądał bożego sądu dla innowierców, ale Zikmund stanowczo odmówił ich wydania. Nie pomogło to jednak Prusasowi – dwa dni przed listopadowymi idami, we wspomnienie świętej Liwii, znaleziono go leżącego rano bez ducha we własnym łóżku. Powiadają, że konszachty z Lucyferem spowodowały śmierć, ale prawdziwe przyczyny nigdy nie zostały do końca ujawnione. Bez przywódcy jednak, bezbożni Prusowie przyjęli w większości świętą wiarę chrześcijańską, odrzucając swe zabobony i zaprzestając czczenia bałwanów. Minione wydarzenia ciężkim piętnem odcisnęły się na monarsze, który coraz wyraźniej czuł, że sytuacja wymyka mu się z rąk. Przez ostatnie kilka miesięcy, władca mocno się postarzał – na skroni pojawiło się niemało siwych włosów, sylwetka stała się jakby przygarbiona, a dawny wigor i zapał gdzieś uleciały. Martwiło to dworzan, bo chociaż Zikmundowi przydarzały się jeszcze dni, a nawet tygodnie w dobrej formie, to jednak coraz trudniej było się z nim porozumieć, a decyzje, jakie podejmował, bywały nierzadko podejmowane pod wpływem nastroju, czasami nawet sprzeczne ze sobą, przez co doradcy pracowali w pocie czoła, szukając dogodnego wyjścia z sytuacji. Święta Narodzenia Pańskiego roku 1104 zbiegły się w czasie z powrotem syna królewskiego, Vojtka, z nauk pobieranych w podpraskim klasztorze. Zakonnicy, którzy przekazali suwerenowi pismo za pośrednictwem swego byłego już ucznia, wychwalali jego dociekliwą i pobożną postawę, zdolności do prowadzenia dysput teologicznych, spryt i inteligencję. Co prawda, nie wróżyli mu wielkich sukcesów jako uczonemu, co wyrazili nadzwyczaj delikatnie, mając zapewne w pamięci niedawne wypadki z udziałem Johanki, określając zarazem poziom wiedzy młodzieńca jako dość wysoki. Vojtek już od samego powrotu do Pragi bacznie obserwował wszystko, co działo się na dworze. Wiedział, co prawda, że nigdy nie przypadnie mu w udziale korona, ale postanowił sobie, że zdobędzie tak silną pozycję, jak to tylko będzie możliwe, co zapowiadało poważny konflikt zarówno z ojcem, jak i z jego dotychczasowymi doradcami... Skołatane nerwy Zikmunda przełożyły się na kontakty z jego wasalami. O ile z najbliższymi księstwami, czy ziemiami można było utrzymać łatwo kontakty, to rubieże poczynały sobie coraz śmielej, butnie próbując wybijać się na niezależność. Należne daniny wpływały rzadziej, w dodatku dużo mniejsze, niż do tej pory. Nadzieje na opanowanie z czasem sytuacji prysły, kiedy Petr z Marienburga, komes Memla, najbardziej na północ wysuniętego czeskiego grodu, ogłosił, że od tej pory nie ma nad nim suwerena prócz samego Boga. Przeciwko buntownikom wysłane zostały pomorskie regimenty z ziem podlegających bezpośrednio królowi. On sam nie dołączył jednak do wojsk, pozostawiając wojewodzie i lokalnym dowódcom wykonanie zadania. Dwa dni przed styczniowymi idami, pomimo siarczystych mrozów, pokryte śniegami Pomorze zapełniło się śladami tysięcy ludzi i koni – wojenna machina Czech wprawiona została w ruch. Jedynym zmartwieniem, jakie pozostało władcy i jego otoczeniu w związku z niepokojem na północy pozostało sfinansowanie całej ekspedycji. Skarbiec państwa był permanentnie pusty lub bliski tego stanu, więc wypłacenie należnego rycerzom i prostym wojom żołdu znowu musiałoby pochodzić ze sprzedaży części dóbr królewskich. Rozwiązanie przyszło jednak zupełnie nieoczekiwanie, a monarcha szybko na nie przystał – książę dalekiego Akershusu, Eystein Yngling przysłał poselstwo z zapytaniem, czy potężny król czeski nie wydałby córki swej, Ludmiły za dziedzica tegoż księstwa. Odpowiedź być może byłaby odmowna, gdyby nie kosztowne podarki, które posłowie ze sobą przywieźli. Tak więc dziewczyna wyruszyła wraz z Wikingami w drogę powrotną do kraju, który nazywali Norge, a z okazji jej zaślubin w małych Czechach zarządzono podatek, rzekomo na posag, który wnieść miała swemu przyszłemu mężowi w darze. Idąc na Memel, regimenty z Pomorza przejść musiały przez pruskie księstwo, którym władał Ramiro. Pomimo wielu lat od przyłączenia go do chrześcijańskiego i cywilizowanego świata, wciąż wybuchały w nim bunty i powstania chłopów, zbiegających do lasów przy każdej niemal okazji. Z jedną z takich rebelii spotkały się armie królewskie, dając dziedzicowi korony lekcję postępowania z buntownikami – z kilkuset mężczyzn, nie licząc kobiet i dzieci, nie pozostał przy życiu nikt. Nie układy, nie przekonywanie do swoich racji, czy nawet obecne w Prusach przywileje względem pogan dawały spokój i dostatek – a miecz, krew i zdecydowanie. Ramiro z obrzydzeniem patrzył jednak na takie sposoby rządzenia, lecz późniejsze lata dowiodły, że zwykłe metody księcia nie dawały pozytywnych rezultatów, o czy miał przekonać się niezwykle boleśnie. W dzień świętego Wiktora dwie armie spotkały się wreszcie – wierna koronie i buntownicza. Obie uznały ten dzień za zapowiedź zwycięstwa. Żadna nie czekała długo z natarciem, jednak przewaga liczebna ukrytych częściowo w lesie wojsk czeskich zadecydowała o wyniku starcia. Na próżno rebelianci próbowali zajść od tyłu awangardę wojsk królewskich, by ją okrążyć i rozbić – kiedy znaleźli się pomiędzy obiema częściami armii przeciwnika, jednoczesny atak z dwóch stron rozbił ich doszczętnie. Nic nie dały strzały wystrzeliwane z oddalonych od walczących szeregów łuczników – raziły nie tylko Pomorzan, dla których były przeznaczone, ale także Bałtów – gorzej uzbrojonych i opancerzonych – więc i ofiar po ich stronie więcej policzono. Gdy butny komes ujrzał rozmiary swej klęski, próbował salwować się ucieczką z pozostałymi przy życiu podkomendnymi, jednak i ich pozostawił na pastwę losu, by własne życie ocalić. Dotarł wprawdzie do bram grodu, wjechawszy nawet do środka w przekonaniu o własnym bezpieczeństwie, lecz nie zdołał zagrzać jego mieszkańców do obrony. Po zaledwie dwóch tygodniach lekkiego oblężenia zginął z ręki własnych poddanych, zasztyletowany w swej prywatnej kaplicy przez sprawców, których imion nigdy nie ujawniono. Taki był jego koniec – gdy tylko rozniosła się wieść o śmierci ciemiężyciela, lud wpuścił prawowierne wojsko w swe mury. Gdy do Pragi dotarła dobra nowina o zdobyciu Memla, dobra tym bardziej, że posłaniec wspomniał też o łupach, jakie udało się z tamtejszego skarbca zdobyć, Zikmund nie mógł powstrzymać swej radości. Natychmiast wyznaczył nowego komesa – Pedro Jimeneza, aby objął daleką ziemię i zarządzał nią dla dobra królestwa. Niektórzy dopatrywali się w zesłaniu na północ zemsty za działania Ramira, inni zaś, iż nie przynosił on pożytku ani radą, ani mieczem, lecz większość świadków zgodnie przekazuje wersję o ogromnym zaufaniu, jakim monarcha darzył owego cudzoziemca.
ČESKÝ SEN Zikmund I Wyklęty (1097-1124) (*1067) część szósta Lato roku 1105 było w Czechach wyjątkowo upalne – chociaż częste deszcze nie zapowiadały klęski nieurodzaju, zarówno lud, jak i dwór praski dotkliwie odczuwały wpływ żaru lejącego się z nieba. Kto tylko mógł, wyjeżdżał z zatłoczonych i cuchnących grodów na przyjemniejsze dla duszy i nozdrzy tereny wiejskie. W owej ucieczce od skwaru przodowali dworzanie Zikmunda, zażywający ochłody nad skrytymi pośród drzew rzekami i jeziorami, inni natomiast, przedkładający ruch nad lenistwo uprawiali jazdę konną po cienistych lasach. Rycerze nie mogliby jednak ograniczyć się do przejażdżek, o których mówiono, że dla dam są dobre, a walecznym mężom nie przystoją. Zwoływali się więc raz po raz, aby zabawić się na polowaniach, które nie przynosiły jednak wielkiej chwały – zwierzyna, podobnie jak ludzie, źle czuła się w objęciach letniego ukropu, przez co nawet niedoświadczeni młodzieńcy łapali pokaźne zdobycze. Łowy stanowiły od niepamiętnych czasów ulubione zajęcie wojewody Ramona, który tego roku również często w nich uczestniczył, ukazując swój kunszt, ale też zdradzając młodzieży niektóre ze swych tajemnic. Podczas jednego z takich wypadów szkoleniowych, grupa z królewskim dostojnikiem na czele natknęła się na pięknego jelenia, którego poroże godne było opiewania przez wędrownych bardów. Chociaż niektórzy z uczniów łowieckiego mistrza proponowali mu schwytanie zwierzęcia wspólnie, Ramon postanowił dać im jedną z najważniejszych tego roku lekcji. Przeliczył się jednak, gdyż jeleń zaczął uciekać szybciej, niż jakikolwiek do tej pory na moment przed rozpoczęciem pościgu. Młodzieńcy zostali w tyle, a w gęstwinie pozostali tylko ci dwaj: wojewoda i zwierz. Nikt poza tymi dwoma nie wie, co dokładnie stało się, gdy spotkali się sam na sam, jednak piękny król puszczy padł w końcu nieżywy, a jego czaszka zawisła nad wezgłowiem Zikmundowego palatyna. Od kilku już lat, jeszcze za czasów rozpoczęcia konstrukcji pilzneńskiego zamku, na praskim dworze pojawiały się raz po raz koncepcje wybudowania podobnej warowni także i w stolicy. nie zyskiwały jednak akceptacji monarchy, który słusznie zwracał uwagę swym dworzanom, że centrum królestwa znajduje się tam, gdzie aktualnie przebywa jego władca, toteż przez cały ten czas Czechy miały jakby dwie stolice – Pragę na czas pokoju i Pilzno na czas wojny. Zikmund i tak w tym drugim mieście przebywał rzadko, interesując się raczej prowadzeniem wojsk w bitwach, niż ochroną własnego życia, jak przystało na prawdziwego pomazańca Bożego. Prażanie jednak poczęli zrazu skarżyć się, że obcy kupcy, po częstokroć bardzo bogaci, wolą prowadzić handel za grubymi murami, a nie w otoczonym palisadą grodzie. Stopniowo do ich utyskiwań dołączyli także duchowni, którzy z kolei głosili, że nie godzi się przechowywać świętych relikwii w miejscu niezabezpieczonym przed pogańskim najazdem – niektórzy z nich, bardziej zuchwali, straszyli nawet nieszczęściami, jakie mają spaść na kraj, gdy kościom świątobliwych mężów nie zapewni się dostatecznej protekcji przed zewnętrznym światem. Kiedy już nawet synowie królewscy radzić zaczęli ojcu, aby jednak mury obronne wybudował, ten uległ. Jeden z bogatych praskich kupców, cieszący się zaufaniem króla, otrzymał misję znalezienia w Niemczech zdolnego budowniczego, który potrafiłby otoczyć stosownymi fortyfikacjami serce Czech. Nie minęły nawet cztery miesiące, kiedy zjawił się na dworze, a po otrzymaniu błogosławieństwa na swoje przedsięwzięcie, mierzyć począł tereny wokół stolicy, aby wytyczyć jak najlepszy przebieg umocnień. Jak się okazało, stało się to w samą porę, gdyż nowa wojna nastała u granic państwa. Księstwo Wielkopolski, któremu hołd składali niektórzy z komesów nad dalekim Morzem Czarnym, zaatakowana została przez potężne plemię Kumanów i wyglądało na to, że ojczyzna Lechitów padnie łupem barbarzyńskich armii. Wydarzenia, jakie miały miejsce kilka miesięcy później, można było zapewne przewidzieć, ale wywołały one w Pradze niemałe zakłopotanie. Znajdująca się w opresji Wielkopolska postanowiła poszukać sobie możnego protektora – wybór nie padł jednak na Polskę, z którą księstwo miało najbliższe stosunki, ani na potężne Cesarstwo, które z łatwością mogłoby zebrać wielką armię do pobicia pogan. Książęcy wysłannicy ominęli także Czechy, udając się prosto... na Węgry. Z końcem października Poznań, Gniezno i Lubusz przyjęły madziarskie zwierzchnictwo, a hufce Arpadów już szykowały się do wyprawy. Chociaż pewni siebie i dowodzeni przez biegłego w sztuce wojennej króla, Madziarowie mogli stać się następną ofiarą bezbożników – zbyt dobrze pamiętano jeszcze o losie potężnego niegdyś Kijowa – a wtedy ziemie Przemyślidów z trzech stron otaczałyby pogańskie ludy. nic więc dziwnego, że w całym niemal królestwie kapłani chrześcijańscy zanosili modły do Boga o ocalenie południowego sąsiada. Miesiące zimowe były w tym roku znacznie cieplejsze, niż zwykle – można by wręcz powiedzieć – gorące, a to za sprawą konfliktu między monarchą, a jego synem, Vojtkiem. Młody człowiek uważnie obserwował dworskie życie, a co za tym idzie – układy i koneksje w otoczeniu Zikmunda. Podejrzliwy i patrzący sceptycznie na wiele spraw królewicz zapragnął zostać oczami i uszami swojego ojca – ten jednak prośbę tę odrzucił, jako że przełożona szpiegów i donosicieli, Ludmila, już od wielu lat wiernie mu służyła. Porażka dotknęła młodzieńca niezwykle mocno, jednak nie spowodowała porzucenia ambitnego planu – około dwa miesiące później spróbował namówić władcę raz jeszcze – tym razem odmowa była dużo gwałtowniejsza, niż pierwotnie, a spotkanie przerodziło się w kłótnię, którą słyszeli niektórzy dworzanie, toteż po tym upokarzającym dla niego wydarzeniu, Vojtek zaczął z niepokojem spoglądać na otaczających go ludzi, cierpiąc przy tym z powodu własnych wymysłów – choć był człowiekiem silnym, to jego wnętrzności nie przejawiały podobnej wytrzymałości. Pomimo pogorszenia się stanu zdrowia, syn królewski skorzystał na tym antagonizmie – wycofał się w cień, szukając dogodnego momentu, by wcielić w życie kolejny ze swoich planów – tym razem jednak planował zrobić to bez rozgłosu. Podobnie jak stolica, także i inne miasta szybko się rozwijały. Na północy, na ziemiach odebranych nie tak dawno Pomorzanom, pod okiem czeskim wyrastał prężny ośrodek handlowy na wyspie Wolin, a lokalny komes przeniósł się do niego z podupadłego Szczecina. Czesi podejrzliwie patrzyli jednak zarówno na Wielkopolan, którzy licznie odwiedzali gród, jak też na Niemców i Skandynawów handlujących towarami pochodzącymi z ich krain. Grupy kupieckie, które przybijały do portu podróżowały często z silną obstawą północnych wojowników, a pogłoski o zagrożeniu, jakie może przyjść ze strony Kumanów, tylko podsycało niepokoje. Kiedy dowiedział się o wszystkim Zikmund, nakazał budowę kamiennej warowni w pobliżu ośrodka handlowego, aby zgromadzone tam oddziały mogły obronić mieszkańców przed ewentualną agresją. Król miał nadzieję, że poważny wydatek dla królestwa, jakim miała być konstrukcja zamczyska, zwróci się w niedługim czasie dzięki wzmożonemu ruchowi handlowemu w bezpieczniejszym, niż do tej pory porcie. Przełom lat 1107 i 1108 dziwnie zapisał się na kartach historii. W przeciągu zaledwie kilkunastu miesięcy odeszło w zaświaty trzech papieży, natomiast w Pradze umierali w tym czasie praktycznie sami poganie. Poza tym, życie toczyło się swoim zwykłym trybem – aż do dnia, w którym do czeskiej stolicy przybył posłaniec ubrany w dziwne nieco dla mieszkańców szaty. Na dworze jednak poznano je niemalże od razu – ów niespodziewany gość przybywał z iberyjskiego królestwa Nawarry, a wieści, jakie przynosił zaskoczyły nie tylko monarchę, ale również pobratymców przybysza służących radą królowi. Nawaryjczyk ze łzami w oczach opowiedział o historii swojego pana, który w zaawansowanym wieku uległ nieszczęśliwemu wypadkowi, po którym konał przez niemal trzy tygodnie w boleści. Opowieści takie nie były niczym nowym – raz po raz podobne nowiny dochodziły do uszu prażan, teraz jednak sprawa okazała się dużo poważniejsza – okazało się bowiem, że zmarły to sam król nawaryjski, który na dodatek nie pozostawił syna. Skutkiem tego miało być objęcie tronu przez rocznego zaledwie Menendo, syna księcia pruskiego, Ramiro. Chociaż oficjalnie nakazano uczcić objęcie kolejnego tronu przez Przemyślidów, Zikmundowi nie podobał się taki rozwój wydarzeń – oznaczał bowiem, że dziedzic korony czeskiej wychowywać się będzie w zupełnie innych warunkach i być może nigdy nie pozna warunków i obyczajów panujących w ojczyźnie, a to mogłoby przynieść katastrofalne efekty... Kolejne niespodziewane wieści dotarły do Pragi pod koniec marca, w dzień świętej Eufemii. Otóż po kilku zaledwie miesiącach pontyfikatu wyzionął ducha Ojciec Święty Paschalis II – chociaż choroba następcy Piotra znana była już od dawna, a do Rzymu udał się jeden z przyjaciół papieża – ordynariusz ołomuniecki Ezzelino Crispo, to nikt nie podejrzewał, że na rzymskim tronie nastąpi tak szybko kolejna zmiana. Tym większe było zaskoczenie, gdy okazało się, iż to właśnie wspominany biskup, który przyjął imię Benedykta X, wybrany został na to zaszczytne stanowisko. Tradycyjnie, król polecił rozesłać wieść po całym państwie i bić przez całe trzy godziny w dzwony, ale radość była tym większa, że obaj zacni mężowie pozostawali ze sobą w dobrych, a nawet można by powiedzieć – ciepłych stosunkach, z czym oczywiście monarcha wiązał niemałe nadzieje. Okazja do wypróbowania cierpliwości i przyjaźni nowego zwierzchnika Kościoła nadarzyła się już tydzień po ogłoszeniu decyzji o jego wyborze – do stolicy przybyła delegacja mieszczan i kleru gdańskiego, a właściwie dwie osobne delegacje, jako że obie strony zamierzały prosić władcę o rozwiązanie ich konfliktu. Krótko mówiąc, gdańszczanie toczyli między sobą spór o to, które prawo jest ważniejsze – miejskie, czy kanoniczne. Duchowni zwracali bowiem uwagę na fakt, iż wiele z obyczajów i „odwiecznych” norm pochodzi jeszcze z czasów pogańskich i jako takie powinny zostać zniesione, przy jednoczesnym podporządkowaniu miasta kościelnym przepisom. Mieszczanie zaś nie zamierzali poddać się woli księży, których wymogi stanowiły dla nich zbyt duży ciężar – zarówno materialny, jak i obyczajowy. Wysłuchawszy obu stron i zastanowiwszy się nad ich racjami, Zikmund orzekł, że to jemu hołd składają mieszkańcy grodu i to on zatwierdził swoim majestatem wszystkie tradycje i zwyczaje ludu. Przypomniał też, że dobrze jest żyć w pobożności i pokorze, jak to nakazuje Kościół, a wierni z czasem na pewno przejmą część praw kanonicznych za swe własne. Wydawszy taki wyrok, odesłał poddanych, życząc im zdrowia i długiego życia. Obawy wobec przyszłości tronu czeskiego, związane z osobą młodziutkiego króla Nawarry, Menendo, rozwiały się jeszcze szybciej, niż się pojawiły. Długa podróż na drugi koniec Europy wyczerpała Zikmundowego wnuka, a zmiany klimatu i warunków, jakie go zastały na miejscu, sprawiły, że wyzionął ducha zaledwie kilkanaście tygodni po swej koronacji. Choć niektórym bliskim władcy osobom wydało się to łaską daną przez Boga, to jednak rzeczywistość okazała się znacznie mroczniejsza. Pozbawione spadkobiercy królestwo Nawarry nie mogło pozwolić sobie na długi okres bezkrólewia, toteż rycerstwo tamtejsze, po zasięgnięciu opinii najwybitniejszych iberyjskich jurystów, wysłało kolejne poselstwo do Prus. Tym razem jednak ich seniorem zostać miał nie kto inny, jak sam Ramiro. Na wieść o tym w Pradze zawrzało, tym mocniej, że buńczuczny syn głowy przemyślidzkiego rodu postanowił włączyć Prusy w skład swego nowego państwa, zrywając jednocześnie stosunek wasalny z własnym ojcem, który na wieść o tym wpadł początkowo w straszny gniew, jednak uspokoił się, gdy pomyślał, że ziemie te i tak wrócą do Czech, kiedy korona dostanie się w ręce prawowitego dziedzica, który od dzisiaj miał być swemu własnemu rodzicielowi bratem, jako pomazaniec boży. Zikmund ochłonął więc i dał synowi swe błogosławieństwo, postanawiając jednak, że nie chce jego samego widzieć już nigdy na oczy – rozumiał bowiem wolę Boga i ludu Iberii, lecz jednocześnie nie mógł podarować oczywistej zdrady, jakiej dopuścił się Ramiro... Wyczyszczony i zamknięty (choć to drugie nastąpiło wcześniej) Zoor