Lasciata Marcia Reale di Sana

Temat na forum 'HoI II - AARy' rozpoczęty przez Oktawian, 18 Sierpień 2008.

Status Tematu:
Zamknięty.
  1. Oktawian

    Oktawian Ten, o Którym mówią Księgi

    Ponieważ Smok umarł, z powodów, które już gdzieś wyjaśniłem (dla tych, co nie przeczytali piszę po raz kolejny: była to głównie niechęć do gry Ameryką i męczenia się z Japonią po tych wszystkich wysepkach Pacyfiku), a przyroda próżni nie znosi, zacząłem zastanawiać się nad nowym AAR'em (niby tam piszę jakiegoś z EU II, ale mi się nie chce :p). Przyszedł mi do głowy także drugi pomysł- żeby był to AAR fabularny.
    Trochę się pozastanawiałem jakim krajem i przyszły mi do głowy Włochy. Niech więc będzie Italia.

    Poniżej dane techniczne:
    HoI II Doomsday Armageddon v. 1.2 (VBLV)
    Poziom trudności: Normalny
    Agresywność SI: Wściekły
    Demokracje mogą wypowiadać wojny
    Pełne przejęcie PP
    GIP 0.6 (0.7 nie chce mi się ściągać :p)
    SKIFF
    Shieldy i flagi Zoora

    Tytuł znaczy "Niechaj zabrzmi Marsz Królewski".
    Odcinek I (a właściwie Wstęp) zostanie zaraz zamieszczony, ale takie drobne ostrzeżenie dla leniwych- jest na cztery, pięć czy sześć stron w wordzie, więc niech nie czekają ;)
     
  2. Oktawian

    Oktawian Ten, o Którym mówią Księgi

    Wstęp

    Ziemia włoska słynęła i słynie z dzielnych żołnierzy. Było ich wielu, takich jak choćby Koriolan, pogromca Wolsków, Cyncynat, zwycięzca Ekwów, Kamillus, postrach Etrusków, Mariusz zmora Germanów, Garibaldi i Wiktor Emanuel, zjednoczyciele Italii.
    Był też najdzielniejszy z dzielnych, Adrian Freddo* i o nim będzie ta opowieść.
    Na pierwszy rzut oka wcale nie wyglądał na bohatera wojennego, był niski, bo 175 cm wzrostu trudno nazwać wysokim wzrostem i gruby, bo ważył przy tym ponad sto kilogramów. Przy tym wszystkim miał pecha- urodził się dwudziestego dziewiątego lutego 1912 r., czyli ich rocznicę mógł obchodzić co cztery lata.
    Oczy miał niebieskie, jak koszula reprezentacji Włoch, na której mecze chodził na większości przepustek (fakt, iż był wojskowym jest chyba oczywisty, czyż nie?), a krótko obcięte i zaczesane w przedziałek (w prawą stronę) włosy czarne jak kolor mundurów faszystowskiej bojówki. Tej samej barwy były i wąsy zajmujące te sześć milimetrów dzielące nos od górnej wargi i ciągnące się wzdłuż tejże wargi aż do jej zakończenia po jednej i drugiej stronie.
    Od 1930 r. służył w wojsku i na ćwiczeniach dosłużył się tytułu sierżanta.
    Dobrze, wiemy o nim tyle, żeby powiedzieć, że jest niski, gruby i antypatyczny. Tego ostatniego nie wiemy? No, to już wiemy. Antypatyczny egoista, który nigdy nikomu nie pożyczył papierosa nawet w najcięższych chwilach. Rzadko kiedy częstował alkoholem, aczkolwiek to w skrajnych przypadkach się zdarzało (niemożność wypicia beczki piwa), a jak pożyczał pieniądze to na 50%. Na meczach „Squada Azzura” zawsze siadał tam gdzie było najmniej ludzi, i patrzył czy postawione na Italię pieniądze mu się zwrócą.
    Czasem się zwracały, tak w 1934 r. nabawił się fortuny, czasem się nie zwracały- tak w sparingu z Jugosławią w roku następnym stracił 20 lir.
    Mimo wszystko „rzymska fortunka” (tak ją tytułował od miejsca finału) oprócz żołdu starczała mu na godne życie na przepustkach (czytaj i wymawiaj: alkohol, fajki i … jedzenie).
    Stop, bo się zagadałem!
    Miałem opisać teraz to, co doprowadziło do tego, iż stał się najdzielniejszym z dzielnych pośród żołnierzy włoskich.
    Nie było to nic wielkiego. A zasługę w tym miał Benito Mussolini. Tak, tak! Bez Duce nie byłoby tego wojaka i całej jego dzielności, a dziękując mu za to, w każde święto państwowe Freddo podnosił rękę w górę i śpiewał „Marcia Reale” i „Giovinenzę”.
    Pewnego dnia bowiem po posiedzeniu rady gabinetowej, i gorącej aprobacie Króla, Benito Mussolini wręczył abisyńskiemu ambasadorowi w Rzymie akt wypowiedzenia wojny.
    Oczywiście przed wykonaniem tego kroku we włoskich koloniach zgromadzono oddziały, zarówno wojska regularnego (w mniejszości), jak i milicji kolonialnej, czarnych koszul i innych ochotników (jak nie trudno domyślić się z poprzedniego nawiasu, ci byli w większości).
    Znalazło się tam także lotnictwo.
    No i (po za lotnictwem, rzecz jasna), Adrian Freddo.
    Mimo szprycowania się tytoniem i alkoholem, a może dzięki temu dokładnie przewidział co się zdarzy, i po zakończeniu pierwszych manewrów na czarnym lądzie, z twarzą promieniującą ze szczęścia, oświadczył kolegom:
    -Panowie, wojna będzie.
    Reakcja kilku oszołomów była prędka:
    -Głupoty pieprzysz.
    -A założysz się ze mną? O sto lir, powiedzmy.
    -Eeee…
    Już chciał się wycofać, ale okrzyki kolegów w stylu: „Francesco, załóż się! Wygrasz i mu pokarzesz!” zmusiły go do przyjęcia zakładu.
    O Francescu jeszcze tu kilka słów napiszemy, mimo iż przegrał zakład to nie powód, żeby go wymazać z kart historii.
    Zakład został przez Adriana wygrany dnia trzeciego października roku 1935, a zwycięstwo swoje ledwo usłyszał, bo aktualnie brał prysznic.
    Mimo tego, zyskał sto lir, a to najważniejsze.
    Gdy maszerowali w głąb terytorium wroga Francesco przyczłapał się do niego.
    -Gratuluję. Jak to przewidziałeś?- Na jego jajowatej twarzy malował się znak zapytania.
    -To nie było trudne, przy odrobinie oleju w głowie. A ten akurat ja posiadam, w przeciwieństwie do pewnych żołnierzy Jego Królewskiej Mości.- Ten antypatyczny żart wymierzony w rozmówcę bardzo Adriana rozbawił. Francesco posmutniał.
    -Powiesz, czy mam się domyślać sam?
    -Nie domyślaj się, bo zajęłoby ci to cały czas i zamiast bicia dzikusów rozważałbyś jak to możliwe, że wybuchła ta wojna. Domyśliłem się, bo ponieważ- ta przemoc psychiczna sprawiała mu radość- po co kierowano by do Erytrei i Somali regularną armię, kiedy z tutejszymi krajowcami może sobie poradzić policja kolonialna, względnie sprowadzili by „Czarne Koszule”. Proste, tylko trzeba potrafić myśleć.
    -Ale to mogły być tylko ćwiczenia.- Stojący nad przepaścią Francesco łapał się świeżo wyrośniętej gałązki.
    -A po cholerę sztab organizowałby armii ćwiczenia w erytrejsko-somalijskich warunkach, jeśli nie po to, by zaatakować Hajle Sellasje? Zlituj się nade mną! Ćwiczenia przygotowujące do wojny w Europie można zrobić w Italii, a od ćwiczeń pustynnych mamy Libię! Początkowo dziwiłem się, że taki ktoś jak ty, mający bez wątpienia kategorię „A”- szczupły, wysoki i umięśniony jest tylko caporale, podczas kiedy ja, niski grubas, sergente. Ale ten zakład i cała ta afera wokół niego rozwiały moje wątpliwości. Sierżantem zostaje się także za myślenie. A może głównie za myślenie? A co za różnica. Słuchaj, masz faje?- To, że Adrian ich nikomu nie pożyczał nie zabraniało mu, w jego mniemaniu, żądać ich od innych.
    -Mało ci stu lir? - Ten odruch Francesca był prosty: posiada faje, ale nie chce dać.
    -Dam ci sześć za pudełko
    -Mało.
    -Żyda zgrywasz!? – pożyczanie na wysoki procent nie przeszkadzało Adrianowi wyzywać innych od „Żydów”.
    -Osiem.
    -Niech ci będzie. Ale najpierw chcę zobaczyć papierosy.
    Francesco odpiął guzik od kieszeni na prawej piersi i wyciągnął paczkę.
    -Łohoho- zdziwił się Adrian.- Skąd masz „Camele” na tym zadupiu?
    -Przemyciłem.
    -Uznanie, kolego. Weź sobie jedną- wybitna hojność i przypływ altruizmu, zważywszy na to, że papierosy jeszcze nie zmieniły właściciela.
    -Ekhm. A kasa?
    -A racja. Masz tu osiem lir.
    Adrian odebrał pudełko i bardzo szczęśliwy maszerował po erytrejskim piasku, obok ciągle dreptał Francesco. Szedł i kurzył sobie buty, które wczoraj czyścił.
    Adrian nie miał tego problemu. Obuwie szorował tylko wtedy, kiedy pokryła je kilkucentymetrowa warstwa brudu, lub wtedy, kiedy było to absolutnie konieczne (kontrola w koszarach).
    Czekał ich bardzo długi marsz, a wszystko przez to, że linia kolejowa była dopiero budowana, i gotowe było tylko ćwierć odcinka między portem Tio a stolicą prowincji- Asmarą. Ponieważ wymarsz odbywał się właśnie z Asmary, nie mogli wsiąść w pociąg nawet na tak krótką trasę.
    Czekał ich ponad około dziewięćdziesięciokilometrowy marsz. Dowództwo na zbiórce zapowiedziało, iż ma on zostać wykonany przez trzy dni. Do przekroczenia granicy wolno także było palić papierosy. Ze zrozumiałych względów zabronione było picie alkoholu.
    Po dotarciu do granicy, która teraz zwała się „linią frontu” nastanie jednodniowy odpoczynek w tamtejszych posterunkach policji kolonialnej (wywiad doniósł, iż „wojska” etiopskie nie podejmą akcji ofensywnych po za granice kraju), a potem hajda na Abisynię.
    Tak to miało wyglądać.
    A to był dopiero pierwszy dzień marszu przez upał, i nie nastało jeszcze południe.
    Mimo to Adrian maszerował dziarsko (choć był gruby) i palił sobie papierosa. Natomiast Francesco po piętnastu kilometrach miał dość.
    -Cholera jasna, co mnie napadło, żeby się zaciągać do wojska. Mogłem się posłuchać żony i zostać kucharzem.
    -Słuchaj się kobiet, przyjacielu, a zajedziesz daleko.
    -Jak daleko?- Zapytał Francesco. Najwyraźniej nie wyczuł ironii.
    -Na tamten świat.- Powoli wysączył Adrian. I wybuchnął śmiechem.- Masz tu faję na pocieszenie, niedoszły kuchmistrzu. Jak w Abisynii dzicy ubiją kucharza, to się przydasz.
    -Też mi pocieszające.- Skomentował żart Adriana, po czym zmienił temat: Słuchaj, w jakiej części Włoch mieszkasz?
    -A w takiej tam dziurze koło San Marino.
    -Mogłem się domyślić. Kaleczysz mowę tymi sanmarinizmami. Ja jestem z Reggio. Byłeś w Reggio?
    -Yhy. Dziesięć lat temu, na pogrzebie ciotki. Dobra kobieta. Zapisała mi w spadku trochę grosza.
    -A jakby ci nie zapisała też byłaby dobra?
    -Nie. Prawdę powiedziawszy, to ja jej w ogóle nie znałem. Ale przepisała fortunkę na mnie, więc to dobra kobieta i kochana cioteczka. W podzięce płace komuś w Reggio za doglądanie grobu. To, czy go dogląda, czy chla na umór już mnie nie interesuje. Intencje mam dobre, to się liczy, nie?
    -Dziwny z ciebie człowiek, właściwie.
    -E tam od razu dziwny. Wolę określenie „oryginalny”.
    Zostawmy ich w tej głupiej i do niczego nieprowadzącej rozmowie, która wszak zajęła im resztę dnia (wrócimy do niej, gdy opowiadanie będzie od nas tego wymagało).

    [​IMG]
    Niektóre kompanie miały tyle szczęścia, że posuwały się konno. Ta której tyczy się opowiadanie- nie...

    Skupmy się na okolicznym widoku. Szli po drodze pokrytej dobrze ubitym żużlem- w przyszłości miała tu powstać normalna ulica, ale rząd w Rzymie na pierwszym planie stawiał metropolię (później się okaże, że ta żużlowa wcale nie była zła), obok był las, z czasem wszak coraz rzadszy- zmieniał się w pustynię. Za nim wznosiły się góry. Potężne, takie zdawały się Włochom z południa, zwyczajne- tym, którzy żyli w sąsiedztwie Alp i Apeninów.
    Jakby ich nie postrzegano- były potężne i wysokie, a im dalsze tym wyższe (oczywiście idącym zdawało się inaczej), większość pokryta śnieżnymi czapami.
    Dręczący był dla żołnierzy włoskich ten widok lodu, który mógłby ich schłodzić- oni byli skazani na wodę, która z godziny na godzinę, z powodu upału, robiła się ciepła.
    Panikarze wariowali, wrzeszcząc, iż pomrą i zjedzą ich tubylcy, co rozsądniejsi i dowódcy apelowali o spokój tłumacząc, że w nocy, gdy temperatura spadnie do zera stopni, zatęsknią za tym upałem, a i woda im się schłodzi. Jedni uspokajali się i maszerowali dalej, inni roztrzęsieni jakoś dreptali, a jeszcze inni nadal wrzeszczeli. Dowództwo podjęło decyzję, iż jeśli zgubią się przez to wariactwo, nikt ich szukać nie będzie.
    W końcu żar, który wyrażała spora złota kula zawieszona na niebie, zwana powszechnie słońcem zaczął przechylać się ku zachodowi, aż w końcu zniknął. W tym czasie zgodnie z zapowiedzią robiło się coraz zimniej, a gdy wszedł księżyc temperatura wahała się od zera do pięciu stopni. Wówczas oddział się zatrzymał i rozpalił dla ogrzania się kilka ognisk. Ponieważ nadszedł najwyższy czas, żeby coś zjeść, każdy otworzył, co tam miał porządniejszego (głównie puszkę wołowiny), prędko ją skonsumował i poszedł spać, przedtem otrzymując informację, o której, jeśli w ogóle, będzie pełnić wartę przy ognisku.
    Tak korzystając z tego, że się pospali warto nadmienić, że oprócz tej w kierunku Abisynii wymaszerowało kilka kompanii marszowych idących kilkudziesięcioma drogami, niekiedy po kilkanaście na jednej- wówczas zachowywały od siebie równe odstępy, żeby się nie przemieszać i nie wprowadzać zamieszania.
    I tym jednym zdaniem zakończymy sen tej.
    O szóstej rano zagrano na pobudkę, szybko zjedzono śniadanie i wyruszono w dalszą drogę- kolejne trzydzieści kilometrów. Szło to im dziś jakoś łatwiej niż wczoraj, po pierwsze dla tego, że nie zdążyli się jeszcze zmęczyć, po drugie dla tego, że już się trochę pogodzili z upałem.
    Gdy minęło południe resztki lasu ustąpiły miejsca piaskom. Zaczęła się pustynia, pośród której ciągnęła się tylko ta żużlowa droga- niby wstążka.
    Adrian szedł i spokojnie konsumował papierosa. Rozłożył je sobie akurat na trzy dni (co nie było trudne, bo były w paczce uporządkowane w trzy rzędy, każdy po pięć papierosów).
    Francesco dreptał gdzieś indziej. Nikt nie niepokoił naszego mistrza antypatyczności, on sam zresztą sobie tego nie życzył. Aż do pewnego momentu. Nagle zjawił się tam koleś z dość dużym nosem. Jak okazało się jeszcze po akcencie i wymowie, był to Żyd.
    -Ej, panie kolego, pożyczysz papierosa?
    -Nie tak prędko. Primo- ja „kolegi” nie znam, secondo- nie pożyczę tylko sprzedam jeśli już.
    -Przedstawię się- odparł przybysz- Mordechaj Antonioni- teraz mamy już niezbity dowód na to, że to Żyd.- Jeśli chcesz mogę oczywiście kupić tą faję.
    -Adrian Freddo. Dobrze, sprzedam ci papierosa, za lirę.
    -Boże Abrahama, Izaaka i Jakuba! Toć ta paczka kosztowała w sklepie góra trzy (jasne, że kosztowała więcej, Autor)! Za lirę mógłbym zażądać jednej trzeciej! Za jedną faję dam ci dziesięć centissimów, kolego.
    -Hahaha, żarty sobie stroisz, Żydzie! Ja za nią dałem osiem!
    -Dam ci więc dwadzieścia pięć centissimów.
    -Osiemdziesiąt.
    -Trzydzieści.
    -Siedemdziesiąt pięć.
    -Czterdzieści.
    -Sześćdziesiąt.
    -Czterdzieści pięć.
    -Pięćdziesiąt.
    -Zgoda.- Mordechaj skapitulował, pogrzebał w kieszeni i wręczył nowemu znajomemu pięćdziesiąt centissimów.- Targujesz się co najmniej tak dobrze jak Żyd.- dodał z uznaniem.
    -Lata praktyki i picia z Żydami po melinach.- Adrian mrugnął do nowego znajomego.
    -Słuchaj, dam ci jeszcze z siedem lir, jeśli poniesiesz jutro mój karabin. Widzisz, jutro jest szabat i nie wolno mi pracować. Ponieważ jestem żołnierzem, niosąc karabin będę wykonywał pracę.
    -Zgoda, ale za dziesięć lir.
    -Osiem.
    -Niech będzie.
    Tak rozmawiając czas zleciał im do wieczora, w międzyczasie przyłączył się Francesco (ku wielkiej złości Adriana- ledwo co znosił towarzystwo jednego przygłupa, już mu wyskakiwał drugi...). Potem zjedli znowu wołowinę z puszki (religijnym kapelan pozwolił, byli w podróży, niereligijni wpieprzyli bez niczyjego pozwolenia) i pokładli się spać.
    Następnego dnia Adrian odebrał dwie rzeczy: karabin Mordechaja i zapłatę za pracę, obarczony tym dodatkowym ciężarem przemaszerował ostatnie trzydzieści kilometrów. Tam dotarli do koszar granicznych.
    Cała ta sytuacja- ów spokój w prowadzeniu wojny, to jest jej wypowiedzenie przed dotarciem znaczniejszych oddziałów na granicę spowodowany był po pierwsze- nie jakim bałaganem w sztabie generalnym, po drugie- liczebnością wojsk abisyńskich.
    Gdyby Hajle Sellasje zdecydował się na akcje ofensywne przygraniczne garnizony celników nie tylko z wielką łatwością odparłyby atak, ale także mogłyby skontrować armię cesarską- z tym, że zostały by tam bez zaopatrzenia. Postanowiono więc nie śpieszyć się w prowadzeniu tej wojny.
    Piątego października (w sobotę) kompania Adriana dotarła do linii frontu, a szóstego miała ją przekroczyć i rozpocząć wojnę. Kilka innych kompanii miało to uczynić równolegle, jeszcze inne miały dotrzeć po paru dniach.
    Tam zjedli pierwszy porządniejszy niż wołowina z puszki posiłek i mieli odpocząć przez niedzielę.
    Różnym osobistościom różnie niedziela minęła. Jedni wysłuchali mszy rano, inni w południe, jeszcze inni wieczorem, kilku w ogóle tego nie zrobiło.
    Czas płynął też na czyszczeniu butów (robiła to większa część kompanii, Adrian stwierdził, iż są to „kretyni”, ponieważ jutro buty i tak im się wypaćkają) i innych robotach.
    Pod wieczór dowódca kompanii, w stopniu majora, wezwał wszystkich do największej sali w budynku tutejszych koszar i dał przemówienie, o tym, iż „kilku spośród nich może nie wrócić”, ale „ci którzy wrócą zyskają wieczną chwałę pogromców Abisynii” i tak dalej. Propagandowe pierdoły. Zakończył to wszystko okrzykiem:
    -Niech żyje Król! Niech żyje Duce! Niech żyją Włochy!- Podniósł rękę w geście „Saluto Romano”, czym też odpowiedzieli mu wszyscy, po czym kazał im iść się umyć i wyspać. Po tamtej stronie granicy nie będą mięli takiej możliwości zbyt prędko.
    Wszyscy wykonali to polecenie (niektórzy tylko drugą część), i mimo, iż była bardzo wczesna godzina, gdy ich obudzono o szóstej rano- nie czuli się wyspani.
    Wkrótce po śniadaniu ustawiono ich w jako takim szeregu (który i tak po chwili poszedł w rozsypkę), i wymaszerowali.
    Wkrótce minęli tabliczkę z napisem „Abisynia”. Ktoś dla zabawy ją wyrwał i wsadził sobie do plecaka.
    Wyłożona do tej pory ubitym żużlem droga, zastąpiła miejsca polnej. Co gorsza, wokół była pustynia, która jak się okazało po kilku kilometrach zalała ścieżynę i musieli maszerować w piasku.
    -Szkoda, że nie pomyśleli w sztabie o tym, że istnieje coś takiego jak „ciężarówka”- mogliby nas tym przewieźć.- Odezwał się pierwszy niezadowolony głos. Wkrótce pojawiły się kolejne.
    Gdy droga przemieniła się w wąwóz ich liczba wzrosła jeszcze bardziej.
    Wkrótce jednak zamilkły wszystkie- o to, przecinając wąwóz, naprzeciw nich leżał przewrócony wóz i mnóstwo innych klamotów.
    -Co to do pier…- Ktoś krzyknął i nie dokończył. Jak „pierun”, którego wzywał, zza tej barykady wyleciała kula i ugodziła go w serce.
    Włosi poczęli szybko odwracać karabiny lufą w stronę przeszkody i przybliżać palce do spustów.
    Tam, naprzeciw nich, stało wojsko Hajle Sellasje...


    *- Ponieważ gdybym zostawił imię w oryginale brzmiało by to idiotycznie (i imię i nazwisko kończyłyby się na tę samą literę, co brzmiałoby bardzo durnie moim zdaniem) postanowiłem imię bohatera napisać po polsku. Różnica niewielka, bo jednego "o", a przynajmniej nie wygląda debilnie ;)
     
  3. Oktawian

    Oktawian Ten, o Którym mówią Księgi

    Rozdział I*

    Ta sekunda, która minęła od zabicia ich kolegi do komendy majora „Na przód!” zdawała się trwać wieki.
    Każdy, trzymając się swego karabinu, jak dziecko misia, rzucił się w kierunku barykady. Abisyńczycy w tym czasie zabili jeszcze dwóch wrogów, lecz po chwili agresorzy przeskakiwali już przez barykadę, już bili kolbami po głowach, a gdy stanęli na ziemi- strzelali. Każdy rwał się by zastrzelić jakiegoś przeciwnika, a to ze względu na znaczną konkurencję- Abisyńczyków było tam koło pięćdziesięciu, a batalion liczył ośmiuset kilku żołnierzy. Wiadomo, jakie pogłoski krążą o Włochach, jednak tutaj ta przewaga dodała im animuszu.
    Ogień z karabinów wybił obrońców wąwozu, co do jednego. Włochów zaś zginęło trzech.
    Ta wojna z Abisynią, w przeciwieństwie do poprzedniej, zakończonej zwycięstwem Afrykanów, pod Aduą miała być olbrzymim sukcesem wojsk włoskich i olbrzymim zastrzykiem prestiżu dla państwa.
    Zaś Benito Mussolini chciał pokazać światu, iż nie ma zamiaru respektować istnienia tego, co zwie się „ładem wersalskim”, jeśli stać będzie na przeszkodzie do odtworzenia „Imperium Romanum”- idei, którą stworzyli kilka lat temu on, Duce, i piewca włoskiego imperializmu- poeta Gabrielle d’Annunzio.
    Droga jednak do odtworzenia imperium rzymskiego była zalana krwią, o czym przekonali się dziś Adrian i jego znajomi z kompanii- na polu bitwy leżały jeszcze trupy Abisyńczyków, i miały tam pozostać, aż pozjadają je padlinożercy.
    Grzebanie własnych żołnierzy i tak zajęło Włochom zbyt wiele czasu, musieli ruszać dalej, by najpóźniej pojutrze połączyć się z inną kompanią marszową i iść dalej na południe- na Addis Abebę. Całe uderzenie miało być skonstruowane właśnie w ten sposób- bataliony będą szły na przód z pewnym wszak odchyleniem, czy to na wschód czy zachód, i łączyły się ze sobą, tworząc pułki lub brygady, a dalej- dywizje.
    Zgodnie z doniesieniami wywiadu przy granicy opór nie powinien być zbyt wielki, toteż wysłano tak małe liczebnie oddziały oddzielnie. Ponieważ im bliżej stolicy tym opór większy- w drodze miały się łączyć- taka była logika tego rozkazu.
    Adrian korzystając z chwil spokoju (niedawno zaszło słońce) ćmił papierosa, i był z siebie bardzo zadowolony. Według własnego mniemania położył znaczną cegłę pod budowę nowego imperium- zabił dwóch Abisyńczyków, co przy licznej konkurencji było sporym osiągnięciem.
    Przysiadł się do niego Francesco. On zabił jednego wroga, ale wywołało to w nim odczucia zupełnie inne. Trząsł się i zaoferował znaczną sumę pieniężną za papierosa.
    Musiał się czymś uspokoić.
    -Co taki zdenerwowany jesteś?- Zagadnął Adrian. Jak już musiał znosić jego towarzystwo, to niech je sobie chociaż umili rozmową.
    -Zabiłem człowieka! Rozumiesz!? Zabiłem człowieka.
    -Ja dwóch.- Lakonicznie odparł jego rozmówca.- To jest sednem służby wojskowej. Trudno, takie życie.
    -Mogłem zostać kucharzem.
    -Gotowałbyś raka i pobladłbyś ze strachu, że żywe zwierzę trzeba wrzucić do wrzątku.
    -A to z jakiej racji?
    -Bo raki się przyrządza właśnie w ten sposób- żywe wrzuca się do garnka, durniu.
    Brązowe oczy Francesca zapatrzyły się w księżyc. Westchnął.
    -Czyli tak źle, a tak niedobrze. Muszę się widać przyzwyczaić do widoku trupów.
    -Dobrze by było, bo odkąd wkroczyliśmy do Abisynii będziesz je widział często. O ile sam się nie staniesz jednym z nich.- Stwierdził Adrian i zachichotał.
    -Bardzo śmieszne. Uważaj, żebyś ty się nie stał.
    -Mi to nie grozi. Tłuszcz zahamuje kulę.- Odparł na to i znowu się zaśmiał. Zwijał się tak ze śmiechu przez dobre dziesięć minut, a jego towarzysz siedział obok, i gapił się na niego jak na debila.
    Gdy Adrian w końcu przestał, zadał Francescowi pytanie:
    -Czemu się na mnie gapiłeś zamiast się śmiać? Umiejętność śmiania się z samego siebie jest bardzo dobra. Niestety, wielu tego nie potrafi. Zaś jeszcze mniej ludzi potrafi przyłączyć się do tego śmiechu…
    -A jaki to ma sens?
    -A no taki, że nikt nie jest idealny, i każdy dobrze o tym wie. Mimo to usiłuje dowieść że jest inaczej.- Po tych słowach dopalił papierosa i rzucił peta koło kamienia.
    -Dobra, kolego, idę spać.- Zakończył swój wywód na temat tłuszczu, śmiania się z samego siebie i innych takich durno, wyciągnął z plecaka dwa koce, jednego położył na ziemi, drugim się okrył i zaczął chrapać.
    Francesco wkrótce uczynił to samo.
    O szóstej zbudził ich dźwięk trąbki, batalion zjadł śniadanie i ruszył dalej, w kierunku południowym.
    Posuwali się z maksymalną prędkością, żeby jak najprędzej połączyć się z drugim batalionem.
    Jednak, gdy nazajutrz dotarli we właściwe miejsce (a był to już las, który przez cały poprzedni dzień marszu zaczął najpierw pojedynczymi drzewkami wchodzić w pustynię, później zaś rozrósł się do rozmiarów puszczy)- wspomnianego batalionu nie było. Nie było też żadnego śladu jego ewentualnej bytności.
    -Najwyraźniej się spóźniają, albo mają problemy z „armią” Sellasje. Poczekamy tu na nich.- Stwierdził major.
    Po dwóch godzinach czekania jednak wezwał trzech sierżantów (w tym Adriana) i polecił im udać się na zwiad. Każdy miał sobie dobrać pięciu ludzi.
    Adrian wziął swoich (i przy okazji naszych) znajomych- Francesca i Mordechaja, a do tego trzech strzelców i wyruszył w kierunku północno wschodnim.
    Przez trzy godziny skradali się lasem, aż wyszli na rozległą polanę.
    -Jeszcze ich nie ma?- Niecierpliwił się Francesco.
    -Boże Abrahama, Izaaka i Jakuba! Długo się będziemy tułać?- Zadał pytanie zniecierpliwiony Antonioni
    -Aż ich znajdziemy, albo do nocy.- Spokojnie odparł Adrian.
    -Boże Abrahama! Toć jeszcze dwunastej nie ma!
    -Uspokójże się, Żydzie! Tu odpoczniemy trochę, ale za pół godziny idziemy dalej.
    Po wypaleniu kilku papierosów (korzystając z tego, że dowództwo nie widziało) i przesiedzeniu reszty czasu na kamieniach, ruszyli dalej.
    Tym razem przez las maszerowali jakieś dwie godziny, gdy ich oczom ukazała się kolejna polana, a na niej… oddział Abisyńczyków trzymający w niewoli… batalion wojsk włoskich!
    Afrykanów było koło dwustu, batalion liczył ośmiuset ludzi.
    Cofnęli się kilkadziesiąt kroków.
    -Cholera, jak to możliwe?- Szepnął Francesco.
    -Jakoś na pewno, skoro to widzisz na oczy. Cipriani!- Zawołał na jednego spośród szeregowych.- Wrócisz tą samą drogą do obozu i poprosisz majora o przysłanie nam pięćdziesięciu ludzi wsparcia.
    -Sergente, ich jest dwustu i mają karabiny…
    -Jak to jest karabin, to moja babka była żoną Wiktora Emanuela II, a ja zwę się Wiktor Emanuel III. To badziewie, co oni trzymają, to pamięta czasy Menelika i Aduy, i zapewne nie potrafi wystrzelić serii pocisków, a tylko jeden, i trzeba przeładować. Po co odciągać więcej ludzi? Nasz batalion też mogą czarni napaść. Co wtedy? Idź po pięćdziesięciu.
    Cipriani odmaszerował.
    -Belmonde, ty idź patrzeć co oni tam robią, Saldoni zmieni cię za godzinę, potem Antonioni, w końcu Paldini (Francesco, Autor). Potem od nowa. Ja nie pójdę, bo dowódca nie jest od niuchania w obozie wroga. My tym czasem usiądźmy, tylko tak, żeby hałasu nie narobić, bo zaraz zostaniemy Leonidasami.
    Siedzieli tam i dywagowali szeptem, aż w końcu po sześciu godzinach (Cipriani szedł w tamtą stronę zdecydowanie szybciej, gdy tylko upewnił się, że znajduje się po za zasięgiem słuchu wroga, poleciał biegiem, wojsko też do dotarcia do pierwszej polany posuwało się bardzo prędko, stąd też marsz wojsku zabrał zdecydowanie mniej czasu niż zwiadowcom) pojawiło się pięćdziesięciu piechurów, no i Cipriani.
    Z tej grupy wyłonił się wysoki człowiek z oznaczeniami lejtnanta na pagonach i czapce.
    -Kto dowodzi tą grupą?- Zapytał.
    -Ja.- Odparł Adrian.- To znaczy sierżant Adrian Freddo.
    -Miło mi. Lejtnant Antonio Penteoni, od tej pory ja przejmuję dowodzenie. Może mi ktoś dokładniej powiedzieć jak wygląda sytuacja.
    -Tam, na tej niedalekiej polanie około dwustu Abisyńczyków przetrzymuje batalion wojska włoskiego.
    -Jaja se robicie!?- Bardzo głośnym szeptem zadał pytanie lejtnant.
    -Skądżeby znowu. Niech pan podejdzie bliżej i zobaczy.
    -Nie muszę. Nie mam chyba innego wyboru niż wam uwierzyć. Sierżancie Freddo, niech pan weźmie dwunastu ludzi, oprócz swojego zwiadu, i przeniesie się na wschodni skraj polany. Zaatakujecie, kiedy usłyszycie trąbkę.
    Pierwsza z brzegu dwunastka plus stara piątka i dowódca przeszli na wskazane pozycje.
    To samo uczyniła inna grupa, pod dowództwem innego sierżanta.
    Grupą środkową dowodził sam lejtnant.
    Po kwadransie (który ciągnął się w nieskończoność), zagrała trąbka i Włosi wypadli z lasu na polanę.
    Abisyńczycy byli totalnie zaskoczeni, a natychmiastowy ogień z karabinów maszynowych ogłupił ich do cna.
    Część odzyskała zimną krew i zaczęła oddawać pojedyncze strzały z przedpotopowej broni, reszta poszła w rozsypkę.
    Adrian najpierw zastrzelił ze trzech przeciwników, potem trzasnął jednego kolbą w głowę, aż dopadł do olbrzymiego Afrykanina, właśnie przeładowującego swoją broń.
    Szybkim ruchem wytrącił mu ją z ręki, po czym otrzymał potężny cios w twarz. Jednak nim przeciwnik zdołał sięgnąć po swojego gnata, już oprzytomniał i oddał mu. Na gigancie być może cios ten nie zrobił większego wrażenia, za to odciągnął go od próby odzyskania broni.
    Teraz zaczął wywijać pięściami i próbował trafić wroga. Adrian jednak w większości unikał ciosów, a od czasu do czasu zadawał własne, najczęściej w skroń. Z tymże olbrzym również dość często ich uchodził, w końcu zaś grzmotnął Włocha w żebra.
    Adrian zachwiał się na nogach i poczuł ogromny ból. Mimo to wymierzył celną kontrę- znowu w skroń wielkiego Abisyńczyka. Potem uniknął kolejnych dwóch ciosów, i zebrawszy wszystkie swe siły trzasnął w to samo miejsce, co ostatnio. Widząc, że wróg jest już osłabiony, chwycił mocniej karabin, i kolbą poprawił mu w skroń po raz ostatni- Afrykanin zwalił się na ziemię.
    Chwilę później Adriana w klatce piersiowej przeszył potężny ból- i zwalił się na ziemię, zwycięzca leżał obok zwyciężonego, nie długo wszak. Powstał najprędzej jak mógł, i podreptał walczyć dalej.
    Potyczka była już jednak skończona. Padło kilku Włochów (w tym Belmonde z oddziału Adriana), i zdecydowana większość Abisyńczyków. Reszta uciekła w popłochu.
    -Głupcy, wieją ku pustyni.- Skomentował Adrian to zachowanie.
    Uwięziony batalion uwolniono.
    Jak się dowiedziano ze słów pułkownika, jego dowódcy- został schwytany podczas snu. Wróg bezszelestnie podszedł do wartowników i równie cicho ich zabił, a związanie śpiących było już tylko formalnością.
    -Dobrze, że nie posłużyli się waszą bronią.- Stwierdził lejtnant Panteoni.
    -Chcieli ją zabrać, ale gdy wykonali próbny strzał, i zobaczyli, że to strzela serią przestraszyli się i zebrali wszystkie karabiny na kupę, pewnie po to, żeby je później zakopać, albo spalić. Na szczęście nie zdążyli, i możemy odzyskać naszą broń.
    -Zróbcie to czym prędzej. Major Facchetti czeka na wasze przybycie od rana. Ale na de wszystko podziękujcie jemu- tu wskazał na Fredda- to jego zasługa, żeśmy was tu wypatrzyli.
    -Niech ktoś go tu przywoła.- Odparł pułkownik.
    Gdy fakt ten stał się dokonanym i przed colonelem stanął Adrian, oficer rzekł:
    -Brawo. Za to osiągnięcie należy wam się awans.
    -Nareszcie ktoś o tym pomyślał.- Nieskromnie odpowiedział sierżant.
    Pułkownik zaśmiał się.
    -Widzę, iż znacie swą wartość. Tym lepiej. Po za tym, że sprowadziłeś tu nam pomoc, to jeszcze widziałem tę waszą walkę z tym olbrzymem, piękna sprawa, ale chyba trochę sobie odpoczniecie, żebro macie złamane jak nic.
    -Nic, owszem, ale wielkiego. Poradzę sobie.
    -Zapewne lekarz polowy będzie miał inne zdanie i weźmie was w swoje obroty. Mniejsza z tym. Należy się wam awans, to jest sprawa pewna. A ponieważ na wojnie najstarszy oficer w jednostce jest władny awansować żołnierza aż do stopnia adiutanta bitewnego, tedy ja awansuję was na sierżanta majora.
    -Dziękuje bardzo, odwdzięczę się za to jeszcze nie raz panu pułkownikowi. Abisynia długa i szeroka.
    -Jeśli będziecie się sprawować tak jak teraz, to wkrótce stanie się krótka i wąska.- Ze śmiechem odparł pułkownik.- Dobrze, odmaszerować.



    [​IMG]
    Oznaczenie na pagonie Adriana po awansie​


    Gdy Adrian odszedł, pułkownik kazał zawołać jeszcze „tego Żyda”, i jego z szeregowego pierwszej klasy awansował na młodszego kaprala.
    Co do stanu zdrowia Adriana, faktycznie, ciekawie to nie wyglądało, i doktor zabronił mu brać udział w jakichkolwiek walkach aż do stycznia (początkowo chciał mu zabronić do lutego, ale wobec zdecydowanego sprzeciwu pacjenta zgodził się na styczeń).
    Tak więc wydarzenia roku 1935 nie będą nas wiele interesowały, bowiem jest to opowieść głównie o Adrianie Freddo, a ponieważ on do końca roku większość czasu spędzał w szpitalu polowym, a podczas marszów dreptał pod nadzorem lekarza na końcu kolumny (za co przy każdej sposobności wyzywał go od sukinsynów, lub też raz, gdy oba bataliony (oprócz rannych) poszły walczyć, wpadł w szał i zaczął wołać: „Oddawaj ch*ju karabin!”
    Lekarz na szczęście był stalowych nerwów i nie doniósł o tym dowództwu- wówczas historia ta miałaby bardzo smutny koniec.
    Tymczasem bataliony, które z czasem połączyły się z kilkoma innymi, tworząc brygadę do końca roku 1935 stoczyły kilka walk z tymi małymi, ale szkodzącymi oddziałami wroga i nieznacznie przesunęły się do przodu. Jednak im dalej, tym tych oddziałów było coraz mniej- 60% sił kraju skierowano widać do Addis Abeby i okolic, 40% porozsiewano po całym kraju, głównie wszak niedaleko Somali. Nie wiadomo czemu zaniedbano obronę przed nacierającymi od strony Erytrei.
    To oznaczało, iż dywizje idące z północy mogły rozpocząć szybki marsz ku stolicy cesarstwa- uciążliwa do tej pory partyzantka raczej nie miała ich już niepokoić.
    A ponieważ datą początku tej generalnej ofensywy przeciw Abisynii był 1 stycznia- do służby powracał Adrian Freddo. Wynikło z tego wiele ciekawych zdarzeń, a jakich, o tym przekonacie się już niedługo.


    *- Do tej pory dzieliłem moje AAR'y na odcinki. Ponieważ jednak narracja tego stylizowana jest na książkę, toteż zamiast odcinka pojawia się "Rozdział".
     
  4. Oktawian

    Oktawian Ten, o Którym mówią Księgi

    Rozdział II

    Jeśli jeszcze tego nie napisaliśmy, a jesteśmy pewni, iż tego nie zrobiliśmy, to podajemy teraz do wiadomości, iż Adrian służył w dywizji „Brescia”, a nie jak mylnie podaje pagon załączony do poprzedniego rozdziału- „Zara”. Zapamiętajcie- „Brescia”, nie „Zara”.
    Razem z nią pierwszego stycznia rozpoczął dalszy marsz przez pustynię (znowu zmiana terenu, do tego w Abisynii musicie się przyzwyczaić), zakończony dziewiątego dnia tego miesiąca pod Denakil.


    [​IMG]
    Trasa marszu dywizji "Brescia"

    Albo raczej- zatrzymany. To będzie trafniejsze określenie. W okolicy miasta stacjonowało wojsko abisyńskie.
    -Dobrze, że konkretne wojsko, a nie ta „partyzantka”- stwierdził Adrian.
    Afrykanie spodziewali się ataku, jednak ogień z karabinów trochę ich oszołomił. Nigdy nie mieli do czynienia z bronią, która wypuszczała pociski serią, a nie pojedynczo.
    Adrian biegł z karabinem i strzelał w kierunku wroga. Położył w ten sposób już z dziesięciu przeciwników, i właśnie chciał grzmotnąć kolbą jedenastego, gdy usłyszał słowa:
    -UWAŻAJ!
    Odwrócił się w ich kierunku i zobaczył murzyna biegnącego doń z bagnetem. Strzelił mu w głowę, ale chwilę później sam został grzmotnięty kolbą między łopatki.
    „Niewykorzystane sytuacje się mszczą”- pomyślał i zaśmiał się, po czym oddał przeciwnikowi, który był sprawcą bólu jego pleców.
    Potem strzelił jeszcze do pięciu stojących koło siebie Abisyńczyków, kładąc ich trupem, podbiegł trochę do przodu, zastrzelił jeszcze jednego, celującego do jakiegoś szeregowca męczącego się z rosłym murzynem i stwierdziwszy, że nadto się oddalił od swoich, przesunął się bardziej w ich kierunku, zabił jakiegoś wariata, który z nożem wleciał między włoskie pozycje (u niektórych żołnierzy budząc skądinąd strach), i w końcu, krzycząc „Avanti!” puścił się biegiem do przodu. Znaczna grupa poleciała za nim.
    Śmiałym tym wypadem oczyścili przedpole z przeciwników, i pozwolili całej armii przesunąć się o kilkadziesiąt metrów.
    A do pierwszych budynków Denakil było ciągle bardzo daleko…
    W końcu ktoś mądry (aż dziw, iż nie był to Adrian) użył rozumu i rzucił granat między kilku wrogich strzelców.
    Potem został kopnięty w twarz- oderwana w ten sposób noga zemściła się za utratę właściciela.
    Idąc za tym przykładem jeszcze kilku żołnierzy użyło granatów- obrońcy miasta zaczęli się cofać (nie przestali jednak strzelać, choć pojedynczo wyskakujące kulki większych szkód nie czyniły- zabiły może ze dwóch Włochów, i to jeszcze z oddziałów ochotniczych), aż dotarli do pierwszych ulic.
    Tam usiłowali się zabarykadować, i mimo latających wokół kul szło im to całkiem nieźle. Gorzej wychodziła praca tych, którzy strzelali do Włochów, aby ich odpędzić od „placu budowy”- a to ze względu na to, że tylko czterech czy pięciu posiadało karabiny maszynowe. I tam, gdzie stali ci, co je posiadali dopiero granat zmusił obrońców do zaprzestania budowy.
    Jednak w międzyczasie w dość dużej odległości, kilku innych ustawiło na ulicach ciężkie karabiny maszynowe. Dla granata za daleko, dla człowieka zbyt niebezpiecznie.
    No to kicha.
    Nie prawda.
    Nie darmo w szeregach włoskich był Adrian Freddo. Korzystając z panującego zamieszania wpadł nieuszkodzony do najbliższego domu w mieście (zamiast drzwi była tam wielka dziura), i przez otwór, który miał widać służyć mieszkańcom za okno (mieszkańców nie było, wynieśli się na wieść, iż Włosi nadchodzą) i zastrzelił najbliższego operatora CKM’u.
    To było już znaczne ułatwienie pracy pozostałym.
    Fala ludzi wlała się w niestrzeżoną ulicę.
    Pozostali siedzący przy tejże broni bojąc się okrążenia- uciekli ze stanowisk.
    Wojska włoskie po kilkugodzinnej bitwie weszły do Denakil.
    Generał Visconti Prasca zajął ratusz miejski i postanowił, iż wojska odpoczną w mieście jeden dzień.
    Wtedy też pocisk z armaty rozwalił część południowej ściany tego budynku.
    Generał z całą obstawą wybiegł na zewnątrz i okazało się, że armia abisyńska wcale nie uciekła, tylko wycofała się na pobliskie wzgórza i stamtąd miała ochotę bombardować miasto.
    Wprawdzie armatami sięgającymi pamięcią dalej niż do „Wielkiej Wojny”, ale sprawnymi i wyrzucającymi na Denakil bombę za bombą.
    -Przygotować moździerze! Niech pańska brygada, pułkowniku Ciampi (był to ów uwolniony pułkownik) zajdzie ich od tyłu. Reszta trzaskać z moździerzy i ich osłaniać, tak, żeby się murzyni nie domyślili.
    Brygada cofnęła się najpierw za Denakil, a stamtąd, pod osłoną slumsów weszła do lasu (kolejna zmiana otoczenia, nic nadzwyczajnego).
    Lasem podkradli się na tyły wroga, i nie wspięli się zbyt wysoko, gdy musieli stawić mu czoła- Abisyńczycy uciekali. Moździerze dały im się we znaki.
    Zaczęła się tym samym ostatnia faza bitwy o miasto, chyba najkrótsza, bo wróg po niedawnym ostrzale stracił całkowicie wiarę we własne możliwości.
    Zaczęli się cofać ku górze, uciekając ogniowi maszynowemu i granatów, a wpadali pod pociski z moździerzy. Uciekali moździerzom, gniotły ich granaty i karabiny maszynowe.
    Adrian znowu odznaczył się w tej bitwie, zabił kilku Afrykanów, a także uratował życie pułkownika Ciampiego- stał on co prawda trochę z tyłu, jednak odnalazł go w całym tym rajwachu jakiś murzyn i widać poznał po złotych gwiazdkach na pagonie, iż jest to znaczna osoba, po czym wycelował. Już dotykał spustu, kiedy w głowę ugodziło go kilka pocisków z Adrianowego karabinu.
    Pułkownik Ciampi natomiast nabawił się u Fredda kolejnego długu wdzięczności.
    Francesco w tej bitwie przełamał swoje wewnętrzne opory i także coś niecoś okazał na polu bitwy.
    Ostatnia ta faza zakończyła się całkowitym pogromem wojska abisyńskiego- prawie wszyscy zginęli (przy pięćdziesięciu zabitych Włochach), nieliczni dostali się do niewoli, a generał Prasca dał ludziom dzień odpoczynku- cały dziesiąty stycznia.
    Jednak jedenastego maszerowali już w kierunku Dire Dawa.
     
  5. Oktawian

    Oktawian Ten, o Którym mówią Księgi

    Rozdział III


    Piętnastego znowu zostali zatrzymani. Tym razem wojska abisyńskie były jeszcze lepiej uzbrojone- niektórzy mieli nawet karabiny maszynowe, i widać długo szkolili się w ich używaniu, bo wystrzeliwane serią pociski nie robiły na nich żadnego wrażenia.
    Mieli nawet jakiegoś porządniejszego dowódcę- nie uciekali przy pierwszej lepszej stracie terenu, tylko walczyli najlepiej jak mogli, robiąc użytek ze starych brytyjskich KM’ów.


    [​IMG]
    Obrońcy Dire Dawa nie bali się broni maszynowej...

    Jednak granaty i moździerze (które tym razem dotarły na czas, a nie jak pod Denakil, gdzie spóźniły się znacznie i wzięły udział dopiero w ostrzeliwaniu pozycji armat) zrobiły swoje- Abisyńczycy cofnęli się do budynków na przedmieściach.
    Tam jednak w przeciwieństwie do poprzedniego zdobytego przez Prascę miasta nie usiłowali budować bezużytecznych barykad, a powłazili do domów i stamtąd dali się we znaki wojskom włoskim, jednak moździerze w przeciągu godziny wygoniły ich z przemianowanych na bunkry budynków.
    Ras Imru, tak bowiem zwał się dowódca obrony Dire Dawa, postanowił jednak wykorzystać to, że Włosi w nocy zaprzestali bombardowania moździerzami, i najzwyczajniej w świecie poszli spać, rozstawiwszy uprzednio warty i do rana sprowadził armaty, wojsko zaś przez ten czas usypało szańce i zabarykadowało się.
    I to właśnie huk wystrzału armatniego obudził Włochów (i znanemu nam Ciprianiemu urwał nogę).
    -Od początku mówiłem wam, że to idiotyczny pomysł, żeby iść spać. Myśmy się pospali, a murzyni sobie armaty sprowadzili. Już urwało jednemu nogę, a pewnie zabije jeszcze kilku zanim ustawimy moździerze w odpowiednich miejscach.- Narzekał Adrian.
    -Boże Abrahama, Izaaka, Jakuba, jak nie chcesz podzielić losu Ciprianiego to lepiej zacznij coś robić.
    -Powiedz mi tylko, co, Mordechaju, jeśli łaska. Tutaj nie ma takiego zamieszania jak poprzednio, żebym niezauważony wleciał do najbliższej chałupy i pozbył się operatora CKM’u, to po pierwsze, po drugie- tu nie ma nieznającego się na rzeczy operatora CKM’u tylko jest w miarę sprawny kanonier. Po trzecie- tu nie ma chałup dostatecznie blisko by się do nich dostać, wszystkieśmy wczoraj rozwalili, po czwarte- jakbym rzucił im granata, to by nie doleciał. Genialnie, wyszło, że czarny generał, pewnie jaki krewny Hajle Sellasje, i temu zawdzięczający stanowisko, okazał się lepszym dowódcą od Włocha po szkole oficerskiej.
    -Uważaj, co mówisz, tu jest wielu takich, co by chętnie na ciebie donieśli, żeby dostać awans.
    -Mam ich w dupie. Poczekajcie, i dajcie się zastanowić.
    Nie musiał się zastanawiać, po chwili ustawiono moździerze na właściwych pozycjach i grzmiało po obu stronach.
    Wówczas też dowództwo podjęło ryzykowną decyzję- postanowiono otoczyć wroga. Bez wątpienia z drugiej strony się nie okopał- tak myślano.
    Nie prawda.
    Ras Imru przechytrzył Viscontiego Prascę także i tutaj. Z drugiej strony wprawdzie nie miał armat, ale miał usypany równie duży wał, do którego dostępu broniły karabiny maszynowe.
    Straty, jakie poniosła dywizja milicji kolonialnej, której powierzono to zadanie, były ogromne.
    Jedna jej część w pewnym momencie musiała przemaszerować osłoniętym zboczem góry i podczas wykonywania tej czynności została poharatana przez armatę (Imru, gdy tylko zwąchał, że Włosi chcą go okrążyć natychmiast dwie boczne armaty skierował na prawdopodobną trasę marszu) dość znacząco, druga zaś, zaraz po dotarciu postanowiła pobawić się w atak „hura na łubudubu!” i pobiegłszy w kierunku szańca, została przetrzebiona ogniem z broni maszynowej.
    Mimo wszystko, choć straciła około połowy swojego stanu osobowego, oddział milicji zdołał zając pozycje naprzeciw okopu.
    Walki trwały cztery dni. Podówczas murzyni przestali bić z armat.
    Skończyła im się amunicja!
    Generał Prasca nakazał wykonać szturm z obu stron na okopy. I znowu popisał się ignorancją- to, że skończyły się pociski armatnie nie oznaczało, że skończyły się kule do karabinów maszynowych.
    Biegli Włosi w ogniu i niejeden padł trupem, wielu (w tym Adrian) zostało ranionych w nogę.
    Większość, korzystając z tej „łaski losu” padła na ziemię, i modliła się, by reszta jak najprędzej odwaliła za nich tę robotę, a im los pozwolił jak najprędzej znaleźć się w szpitalu polowym z półrocznym zwolnieniem.
    Ale nie Adrian Freddo.
    Najpierw wstał z wielkim trudem, a potem utykając usiłował biec ku pozycjom wroga, krwią znacząc trasę, którą przebył.
    Miał jednak tego dnia pecha- wkrótce potem druga kula ugodziła go w odległości pięciu milimetrów od poprzedniej. Teraz upadł na dłużej, ale po pięciu minutach wysiłku w końcu się podniósł, i tym razem wyraźnie kulejąc nieudolnie próbował biec ku pozycjom Abisyńczyków.
    „Ale mam kur*a pecha, jak znam mój kraj, to koło mnie biegnie ze stu takich, którzy modlą się o to, żeby dostać kulkę, położyć się i czekać na przybycie lekarza. A ja, co akurat chcę bić wroga, muszę dostać dwie kulki koło siebie, i nadludzkim wysiłkiem dreptać ku okopom. A potem będę musiał wymyślić jakąś bujdę, żeby mnie doktorek na pół roku nie przymknął!”- myślał.
    Każdy krok przeszywał jego nogę olbrzymim bólem, ale jakoś dowlókł się do wału, wspiął się, stanął na szczycie i pośliznął się.
    Poleciał na dół i prawą (tą „kontuzjowaną”) nogą trafił jakiegoś murzyna w genitalia. Bóg wie, którego z nich to bardziej bolało.
    Adrian z grymasem bólu na twarzy, tak silnym, iż mimo coraz kolejnych prób usunięcia go- nie znikał- usiłował wstać.
    Z trzy razy próbował, i się nie udało. W końcu jednak zauważył, iż tuż obok niego leżał długi i mocny kij. Chwycił go, podparł się i wstał na nogi, po czym zrobił z niego jeszcze jeden użytek- trzasnął (innego niż ten, który otrzymał cios z buta w czułe miejsce) Abisyńczyka przez łab, a gdy ten się odwrócił, wpakował mu dodatkowo kilka kul w żołądek.
    Potem padł na ziemię, ból stawał się coraz bardziej nie do wytrzymania.
    „Dobra, do kur*y nędzy, muszę sobie wyciągnąć te kulki, bo zaraz zwariuję.”- Pomyślał, wyciągnął zza pasa nóż, podwinął spodnie i odszukał ranę. Znajdowała się trochę poniżej kolana, nie dokładnie pod nim jednak, a nieco z prawej strony.
    Pogrzebał w ranie palcem i przeszył go jeszcze większy ból niż wszystkie do tej pory razem wzięte. Mimo to nie przestał macać, aż dotarł do kuli. Siedziała dość głęboko. Potem powtórzył cały zabieg, tyle że zamiast ręki wsadził nóż (miał szczęście, że nie zdążył go wyświnić, zakażenie miałby gwarantowane), podparł nim kulę i wyrwał ją z ciała. I znowu przeszła go fala bólu. Jeszcze potężniejsza od poprzedniej, a musiał to wszystko wykonać raz jeszcze.
    „O kur*a!”- pomyślał, i zabrał się do roboty.
    Gdy w końcu skończył, był pół żywy z bólu, a jeszcze musiał sobie zrobić opatrunek. Ponieważ nie miał sił, by ściągnąć plecak i grzebać w nim w poszukiwaniu potrzebnych mu akcesoriów wyciął nożem kawałek podkoszulka i obwiązał nim ranę.
    -Bene.- Wyraził głośno swe myśli.
    Dobrze, ale boli.
    Ale jak wstać?
    Tym razem miał szczęście- obok znalazł się Mordechaj. Zauważył leżącego kolegę i podał mu rękę.
    -No, wstawaj, mistrzu.
    Gdy Adrian stanął w końcu na nogi odparł:
    -Dziękuję… „mistrzu”. Widziałeś, co to za operację tu przeprowadzałem?
    -Trochę, byłem daleko, odpędzałem od siebie murzynów, ale zdaje się, że grzebałeś sobie pod kolanem.
    -Dobrze, i zachowaj to dla siebie. Nikomu ani słowa, a już tym bardziej lekarzowi. Jak będzie ciekaw przyczyn mojego kulenia, to pamiętaj- skręciłem nogę podczas przeskakiwania szańca. A teraz żegnaj, chcę sobie jeszcze tutaj powalczyć.
    Nie zdążył na wiele, oddziały Rasa Imru w większości były już otoczone w kilku grupkach i poddawały się najeźdźcom, część przebiła się przez okrążenie i uciekła.
    Adrian by ich pewnie gonił, gdyby miał sprawną nogę. Ale właśnie tego dnia, w poniedziałkowy wieczór, dwudziestego stycznia, musiał jego nogę szlag trafić!
    Szlag w postaci dwóch kul z przedpotopowej broni.
    Tak zakończyła się dla Adriana Freddo zwycięska bitwa pod Dire Dawa, która otworzyła III Korpusowi drogę na Addis Abebę.

    [​IMG]
    Bitwa pod Dire Dawa


    PS. Dzisiaj dałem dwa odcinki i musicie się nimi nacieszyć do 25.VIII, ponieważ wyjeżdżam nad morze. Jak wrócę to od razu biorę się za następny (pierwotnie miał to być jeden odcinek, ale ani mi się nie chciało pisać molocha, ani Wy byście nie chcieli go czytać). Jakby kogoś interesowały daty, to poprzedni był 1-11 stycznia, ten jest 11-20, a kolejny będzie 20 stycznia-18 lutego.
     
  6. Oktawian

    Oktawian Ten, o Którym mówią Księgi

    Rozdział IV
    Następnego dnia po bitwie długa kolejka rannych i cierpiących ustawiła się przed lekarzem. Ten decydował, czy poszkodowany jest w tak złym stanie, że musi udać się do szpitala polowego (o co modlili się prawie wszyscy), czy też może dalej walczyć za Włochy i Duce.
    Adrian Freddo postanowił zignorować lekarza, mimo, iż kulał całkiem wyraźnie. Wolał sobie kurzyć papierosa, oparty o ścianę czegoś, co kiedyś było domem w Dire Dawa. Na takich postojach palenie było dozwolone.
    W końcu jednak faja się skończyła i postanowił przedefilować sobie kawałeczek. Pech chciał, iż kulejącego wojaka zauważył doktor.
    -Freddo, co macie z tą nogą?
    -Melduję posłusznie, panie doktorze, iż podczas skoku do okopu lekko ją zwichnąłem, do jutra przejdzie.
    -A pokażcie no to „lekkie zwichnięcie”.- Nie rezygnował lekarz.
    -Nie ma potrzeby, do jutra przejdzie.- Z naciskiem powtórzył Adrian.
    -Pokażcie!
    -Czemu chce pan tak oglądać moją nogę? Czyżby był pan homoseksualistą? Wie pan, iż dowództwu by się to nie spodobało?
    -Skończcie te głupie żarty! Pokazujcie nogę!- Lekarz był czerwony z gniewu.
    -Nie pokarzę.- Stwierdził, a widząc, iż Mordechaj przechodzi niedaleko, dodał: -Mam nawet świadka na to, iż zwichnąłem nogę.
    -Ach taak? Zawołajcie go.- Zażądał doktor.
    -Mordechaj, chodź no tu.
    Żyd posłusznie przyszedł.
    -Widziałeś jak zwichnąłem nogę, wskakując do okopu, prawda?
    -Najświętsza!- Potwierdził Mordechaj, pamiętając, co wczoraj przyobiecał koledze.
    -I widzi pan, panie doktorze, nie ma potrzeby oglądania mojej nogi. Chyba, że faktycznie jest pan homoseksualistą. Ale wówczas pułkownik Ciampi niebyły zbyt zadowolony…
    Adrian zatryumfował. Lekarz dał sobie spokój, i wrócił do badania tych, co się ustawili w kolejce. Większość z nich, tak jak marzyła- trafiła do lazaretu, kilku miało pecha, i musiało następnego dnia maszerować. Mogli pocieszyć się faktem, iż był to ostatni etap ich marszu, przynajmniej w najbliższym czasie- w Addis Abebie mieli się zatrzymać, i czekać, aż oddziały nacierające z Somali dotrą do ich pozycji.
    Tylko, że przedtem należało zdobyć stolicę Cesarstwa. Włosi mieli nadzieję, żeby broniący miasta generał Hassa nie okazał się drugim Rasem Imru.
    Pierwsze oddziały wroga pojawiły się w odległości około 15 kilometrów od Addis Abeby, jednak były one przeciwieństwem wojska broniącego Dire Dawa- zaczęli uciekać na sam odgłos broni maszynowej, i zanim zdążyli uciec w las, bądź dostać się do miasta, większość została wybita przez Włochów.
    Widać w pierwotnym zamiarze mieli spowolnić natarcie włoskie i utrzymać się aż do stolicy wejdą nadchodzące z południa posiłki. Dowództwo źle oceniło wartość bojową tego „zaplecza”, a tym bardziej nacierających sił włoskich.
    Jeszcze tego samego dnia Dywizja „Brescia” razem z wspomagającym ją oddziałem „Czarnych Koszul” i milicji kolonialnej dotarła do rogatek stolicy.
    Tam łatwo rozgoniła uzbrojonych w dzidy ochotników i wkroczyła do miasta. Hassa okazał się zupełnie innym dowódcą niż Imru, na szczęście dla gen. Viscontiego Prasci.
    Dzięki jego głupocie Włosi po pół godzinie walki byli już w Addis Abebie i na ulicach miasta znosili kolejne oddziały Abisyńczyków.
    Adrian był z siebie bardzo zadowolony- przeganiał murzynów z coraz kolejnych ulic, i jeszcze nie dostał ani ciosu w mordę, ani kulki w kolano (w takim wypadku kulałby już tak porządnie, że doktor wymusiłby obejrzenie nogi).
    Jednak sukcesy, zarówno jego, jak i Włochów musiały się skończyć- gen. Hassa postawił na zalanie wroga falą ludu, i coraz mniejsze oddziały italskie (dzieliły się napotykając rozdwajające się ulice) miały naprzeciw siebie coraz większe oddziały wroga- przewaga murzynów była przeważnie trzykrotna, co utrudniało posuwanie się naprzód.
    Pod koniec dnia, widząc, iż te zmagania nie mają sensu generał Prasca zakazał dalszego maszerowania, zaś ludziom od łączności kazał wisieć ciągle na telefonach i oczekiwać informacji o nadejściu pozostałych wojsk zmierzających z Erytrei ku Addis Abebie.
    Jego oddziały zajęły okoliczne domy, niekiedy wkraczając do pustych, innym razem eksmitując mieszkańców, którzy ze stolicy nie uciekali tak, jak z innych miast, które na swej drodze spotykali najeźdźcy.
    Adrian nie musiał nikogo eksmitować. Chałupę dzielił z dziesięcioma innymi żołnierzami, było ciasno, duszno i śmierdziało potem. Ale mimo wszystko dało się wytrzymać i przeżyć, bo następnego dnia obudzili się wszyscy.
    Wróg znajdował się prawdopodobnie kilka chat dalej, ale zgodnie z rozkazem generała, nie można go było stamtąd wygnać, a jedynie przeganiać, przy ewentualnej próbie odzyskania zajętego przez Włochów terenu.
    Owa „ewentualna próba” została podjęta przez Abisyńczyków bardzo prędko- już o dwunastej, a zaangażowano do niej mnóstwo ludzi- patrząc na nacierających widziało się jedną wielką, czarną masę. Niektórzy mieli karabiny maszynowe, inni strzelby myśliwskie, jeszcze inni pistolety, ale najwięcej leciało z pałkami.
    Ci z bronią palną wyrządzili niejakie szkody, zabili kilkudziesięciu Włochów, jednak cóż z tego, skoro wróg odpowiedział im co najmniej dwukrotnie?
    Adrian bronił, razem z kolegami z chałupy, bardzo wąskiej ulicy.
    Zaraz na początku zabił z pięciu nacierających, z czego wszyscy posiadali broń palną. Jego koledzy też radzili sobie niezgorzej, tak, iż wkrótce szeregi wroga zostały pozbawione wsparcia ogniowego, i wybite, przy jednym zabitym i jednym rannym po stronie włoskiej.
    Freddo już chciał biec dalej, zająć kolejną chałupę, ba!- on chciał pędzić do pałacu Hajle Sellasje i zawiesić tam włoską flagę, ale powstrzymał go Francesco:
    -Rozkaz Prasci- mamy się nie ruszać z pozycji.
    -No tak. Niestety, kur*a.
    Ze złości kopnął leżącą obok strzelbę, tak, iż wpadła do domu przez drzwi, wyleciała oknem i ugodziła walczącego na sąsiedniej ulicy murzyna w głowę.
    Miał farta, bo pół metra od trafionego wroga znajdował się jakiś włoski żołnierz.
    Tak przesiedzieli na pozycjach około tygodnia, i wszystkie dni były bardzo podobne do tego- o pewnej godzinie zjawiali się murzyni, po czym uciekali w popłochu.
    W końcu jednak, czwartego lutego, we wtorek, nadeszła wiadomość, iż posiłki przybędą nazajutrz.
    To brzmiało jak zbawienie, przynajmniej dla Adriana.
    Generał Prasca już teraz nakazał zachować gotowość, na wypadek gdyby marszałek Badoglio (on we własnej osobie dowodził drugą falą nacierającą z Erytrei) zjawił się prędzej.
    Przybył jednak dopiero w środę, o czwartej rano, z marszu przystępując do miażdżenia oporu wroga.
    Dla oddziałów gen. Prasci oznaczało to koniec bezczynności i ewentualnego odpierania natarć, a przejście do ofensywy.
    Adrian Freddo z gromkim „Avanti!” na ustach pędził na czele oddziału starając się zabić każdego napotkanego wroga. W końcu jednak narobiło się ich za wiele, na dodatek dążyli do walki wręcz (co przy posiadaniu długich strzelb lub karabinów z bagnetami nie było trudne), wiedząc, iż są w tym lepsi, i trzeba ich było obić po mordzie.
    Generał Hassa postanowił widać nade wszystko bronić pałacu, mimo, iż Hajle Sellasje, jak tylko dowiedział się, iż upadło Dire Dawa- wycofał się z całym dworem do Derbe Mark’os.
    Do wieczora Włosi posunęli się znacząco naprzód, jednak do zdobycia stolicy Abisynii było jeszcze daleko.
    Przez noc prowadzono jedynie ostrzał artyleryjski, wyrządzono nim jednak obrońcom znaczne szkody, a z pierwszym świtem ponowiono natarcie.
    Abisyńczycy byli jednak zupełnie padnięci, przynajmniej ci z pierwszych szeregów, tak, iż do centrum miasta Włosi z jednostek podporządkowanych Viscontiemu Prasce wkroczyli po półtorej godziny walki. Teraz czekało ich „jedynie” opanowanie pałacu. Był on jednak broniony przez Gwardię Królewską- najlepiej wyszkolony oddział w całym cesarstwie.
    Ale generał Prasca miał pod swoim dowództwem bodajże najdzielniejszego wojaka w całej Italii- Adriana Freddo. I kilkadziesiąt tysięcy ludzi dodatkowo.
    Nie zdążyli jednak ustawić moździerzy, a z pałacu już poleciały pierwsze pociski, grube, armatnie- wczoraj oszczędzane, żeby dziś mogło ich starczyć więcej.
    -Będzie ciężko.- Stwierdził Mordechaj.
    -Amerykę odkryłeś.- Odpowiedział mu Francesco, usiłując mimo chaosu i latających pocisków naładować moździerz.- Gdzie się Adrian podział?
    -Pewnie poszedł na pierwszą linię, razem z czarnymi koszulami. On to lubi.- Odparł Żyd.
    Tak też było w istocie. Pułkownik Ciampi dowodzący oblężeniem pałacu od tej strony postanowił zebrać batalion takich, co by poszli pierwsi do tegoż budynku.
    Zgłosiły się głównie czarne koszule, ale Adrian Freddo nie byłby sobą, gdyby go tam nie było.
    Mordechaj zastanawiał się chwilę, po wypowiedzeniu słów „lubi”, kiedy stwierdził:
    -Ja w sumie wolę iść walczyć niż męczyć się przy tym zas*anym moździerzu.
    I pobiegł ku ochotnikom.
    Przy moździerzu pozostał Francesco i jakiś szeregowy.
    Skompletowanie batalionu zajęło dwie godziny.
    Przez ten czas trwała zacięta wymiana ognia między oblegającymi a obleganymi. Pociski z moździerzy zburzyły jedną z wież pałacowych, zaś kilka uderzeń z armaty pozbawiło życia piętnastu Włochów i zniszczyło pięć moździerzy.
    W takiej sytuacji ów batalion przystępował do działania. Zgodnie z rozkazem miał najpierw zniknąć za zabudowaniami, potem wejść do parku pałacowego, stamtąd przedostać się do wnętrza budynku i narobić w szeregach obrońców zamieszania i odciągnąć ich uwagę od sił stacjonujących od frontu.
    Osłaniani przez moździerze z łatwością wykonali pierwszy etap akcji. Łatwo szło też wymijanie budynków.
    Schody zaczęły się pojawiać, kiedy stanęli przed parkiem pałacowym.
    Lejtnant (nasz znajomy z lasu) stwierdził, iż nie wpadną tam na chama, bo jak w pałacu mają karabiny maszynowe, to w tym lasku wkrótce pojawi się pięćset krzyży. Trzeba więc było wybadać teren.
    Wysłano dwóch szeregowych i kaprala. Wrócili po godzinie, meldując, iż od tej strony pałac jest niebroniony (był to błąd- Abisyńczycy obstawili bramę parku, jednak znajdowała się ona kilometr od miejsca pobytu naszych bohaterów, stamtąd też odpierali ataki innych oddziałów) i należy jedynie przedostać się prędko przez płot.
    Ponieważ dla żołnierza skok przez płot to nie trudność, batalion prędko znalazł się po drugiej stronie. Niestety, Adrian kulejąc dość poważnie nie zdołał dobrze wykonać tego zadania, i narobił trochę hałasu. Miał szczęście- huk pocisków zagłuszał wszystkie inne manewry.
    Oddział znalazł się między gęstymi drzewami. Były tu cytrusy, a także palmy.
    Niezauważeni podeszli pod bramę.
    Obrońcy nie raczyli nikogo tutaj postawić na zwiadzie, nawet w oknie. Na nieszczęście pamiętali o tym, by zamknąć bramę.
    Lejtnant Penteoni wyciągnął więc pistolet z kabury i oddał strzał w zamek. Olbrzymie drzwi zostały otwarte, a w korytarzu ukazał się murzyn przy CKM’ie. Natychmiast wystrzelił serię pocisków, i nim Mordechaj go zabił, on wysłał na tamten świat Penteoniego i kilku stojących najbliżej lejtnanta.
    Dowództwo przejął adiutant bitewny nazwiskiem Baldo.
    Wojska pod jego dowództwem spenetrowały najpierw wszystkie okoliczne sale, przeszukiwały też wszystkie napotkane na drodze.
    W końcu przeszli cały korytarz na tym piętrze i znaleźli się niedaleko ostrzeliwujących włoskie pozycje żołnierzy gwardii pałacowej.
    Nim ci ich zauważyli schowali się za „zakrętem” (konkretniej: przed drzwiami do jakiegoś pomieszczenia, które oddzielało, nie licząc wąskiego przejścia, obszerny salon od okien, przy których stali puszkarze.
    Adrian, stojący tuż przy końcu „schronienia” wyciągnął zza pasa granat, odbezpieczył, i rzucił w kierunku wroga. Eksplozja zabiła pięciu puszkarzy, zniszczyła trzy działa i rozwaliła ścianę przednią pałacu.
    Zaraz po tym wydarzeniu Freddo z typowym dla siebie „Avanti!” popędził do przodu i razem z Mordechajem wybił resztę kanonierów stacjonujących na tym piętrze.
    Pozostałe wojska tymczasem cofnęły się ku schodom, by unicestwić jeszcze oddziały z wyższej kondygnacji i tym samym- zniszczyć jakąkolwiek obronę pałacu.
    Niestety, jak się okazało mnóstwo ludzi było jeszcze na tym piętrze, reszta zbiegała po schodach.
    Wewnątrz budynku rozgorzała bitwa, a na pomoc szła znaczna część oddziałów oblegających pałac od frontu.
    Adrian z trudem przecisnął się na pierwszą linię i zaczął robić to, co lubił, czyli, jak to określił w innym czasie, i w innym miejscu- siać zniszczenie.
    Najpierw palnął kogoś karabinem w głowę, zapewne ratując tym samym życie jakiemuś innemu wojakowi, którego trafiony murzyn zaraz by wykończył, a potem strzelał przed siebie kładąc Abisyńczyków trupem.
    W tej potyczce miał szczęście, którego zabrakło pod Dire Dawa- nie trafili go ani razu.
    Lepsze wyszkolenie i wyposażenie Włochów, plus dotarcie posiłków po pół godzinie zmusiły wroga do wycofania się ze schodów.
    Napastnicy rzucili się do przodu, i wkrótce cała sytuacja powtórzyła się na wyższym piętrze.
    Tym razem jednak walka trwała dopóki wszyscy murzyni nie zginęli.
    Mordechaj w jej trakcie powtórzył swój wyczyn z niższej kondygnacji i rozsadził granatem armaty, Adrian zaś najpierw wyprawił na tamten świat dziesięciu Abisyńczyków, później zaś jako pierwszy dopadł schodów na najwyższą wieżę pałacu i wyciągnąwszy z kieszeni trochę zmiętoloną, pogiętą, ale co najważniejsze, całą i czystą- flagę Królestwa Włoch wbiegł po nich, dopadł masztu, na którym wisiał sztandar Abisynii, i zaczął ciągnąć za linę, tym samym ściągając go na dół.
    Gdy był już dostatecznie nisko, oderwał go, do liny przywiązał swoją chorągiew, i zaczął wciągać na maszt.
    Kilka chwil i nad miastem, zamiast Lwa Judy załopotała flaga włoska z herbem dynastii Sabaudzkiej po środku.
    Zaś sztandar abisyński schował sobie nasz wojak do kieszeni, na pamiątkę.
    Gdy tylko oddziały włoskie ujrzały nad miastem swój symbol narodowy, wydali okrzyk „Hura!”, zaś ostatnie broniące się oddziały abisyńskie, złożyły broń.
    Największa bitwa tej kampanii zakończyła się.
    Żołnierze dostali przepustki, bowiem pozostałe oddziały wroga nie przedstawiały już żadnej wartości bojowej, nie licząc tych, które gromił Graziani w swoim marszu z Somali, a mieli w Addis Abebie oczekiwać właśnie na jego przybycie.
    Tak to zaczął się dla Adriana czas picia, palenia i wizyt w burdelach (przeważnie razem z Franceskiem i Mordechajem, czasem dołączał się ktoś inny).
    Tak to właśnie szedł sobie z tym drugim do knajpy, żeby kolejny zwykły dzień zmarnować na chlanie whisky, gdy wtem radio stojące przy ladzie (właścicielem meliny był Walijczyk z Cardiff, który przyjechał do Abisynii dziesięć lat temu, posiadał więc takie cacko), a raczej spiker zaczął nawijać:
    -Wczoraj cesarz Hajle Sellasje opuścił swój kraj! Porzucone przez władcę oddziały złożyły broń, a generał Hassa (wyrwał się widać jakoś ze stolicy, Autor) podpisał akt kapitulacji! Dzisiaj, siedemnastego lutego Roku Pańskiego 1936, w poniedziałek, Cesarstwo Abisynii przechodzi do historii, a jego terytorium zostaje włączone do Królestwa Włoch!

    [​IMG]

    Wszyscy siedzący w środku Włosi (a było ich więcej niż znajoma nam dwójka) huknęli: „Viva d’Italia! Viva il Duce! Viva Vittorio Emanuele!” i natychmiast spełnili ten toast.
    Właściciel, nie mając nic lepszego do roboty- przyłączył się do nich.
    I tak spełniali najróżniejsze toasty, i radości nie było końca (3/4 cieszyło się z końca wojny, a nie z powiększenia się włoskiego imperium)
    My zostawimy ich oddających się tej przyjemności (choć wolelibyśmy się do nich przyłączyć), i zakończymy ten rozdział informując Czytelnika, iż podbita Abisynia, razem z Erytreą i Somali zostały przemianowane na prowincję „Włoska Afryka Wschodnia”.


    [​IMG]
    Obszar Włoskiej Afryki Wschodniej​

    PS. Oto jest ostatni odcinek opisujący wojnę w Abisynii. Następny będzie nieco inny (nie tylko dla tego, że z okresu pokoju), przy okazji ujawnię też kilka celów, jakie chciałbym wykonać w tej rozgrywce.
     
  7. Oktawian

    Oktawian Ten, o Którym mówią Księgi

    Rozdział V
    Zostawiliśmy Adriana z Mordechajem i kilkoma innymi wojakami pijącego na umór za zdrowie Króla, Duce, czy wielkość imperium.
    Pozostawimy go w Abisynii na czas jakiś jeszcze, wspominając tylko, iż w kilka dni później dorobił się awansu na chorążego i dwóch medali. Mordechaj i Francesco też coś tam swojego dostali.
    Zostawmy ich jednak w świętym spokoju, a zajmijmy się innym wybitnym Włochem, a nawet- kilkoma.
    Dzień czy dwa po upadku Abisynii w drzwiach sali jadalnej pałacu Króla w Rzymie pojawił się gruby, łysy jegomość, w mundurze marszałka.
    Jak nietrudno się domyślić, był to Benito Mussolini.


    [​IMG]
    Wiktor Emanuel III i Benito Mussolini​

    -Nareszcie, Duce, czekamy już trzy kwadranse.- Z wyrzutem w głosie powiedział król.
    -Przepraszam, Wasza Wysokość, ale gdy jechałem tutaj, przebiło się koło w limuzynie. To spowodowało moje spóźnienie.
    -Usprawiedliwienie przyjęte, zajmij miejsce przy stole.
    Siedzieli tam już, oprócz Jego Wysokości także książę Hubert, następca tronu, Galeazzo Ciano, minister spraw zagranicznych, marszałek Pietro Badoglio, architekt zwycięstwa w wojnie abisyńskiej (niedawno mianowany przez Króla w dowód uznania „Księciem Addis Abeby” i gubernatorem Włoskiej Afryki Wschodniej), a także Ulrich von Hassell, ambasador Rzeszy Niemieckiej.
    Na tego ostatniego Król zwrócił uwagę Wodza.
    -Pan ambasador przybył tutaj, aby jako pierwszy złożyć naszemu rządowi gratulacje z okazji wygrania wojny.
    Von Hassell wstał, skłonił się, powiedział gratulacje, i usiadł z powrotem, Król zaś za wszystkich podziękował, po czym rozpoczęła się kolacja. Nie będziemy się tu nad nią rozpisywać, przejdziemy natomiast do momentu, w którym poważne potrawy ustąpiły miejsca ciastom, a każdemu spośród gości podano kawę.
    Tu ambasador kontynuował wygłaszanie gratulacji:
    -Hitler jest pod wrażeniem włoskich sukcesów, które są naprawdę imponujące. Jednak nasz Führer nie ma zamiaru jedynie kibicować Italii, jutrzejsze dzienniki podadzą, bowiem, iż wojska Niemiec zajęły Nadrenię.


    [​IMG]
    *

    -W tym wypadku, niech będę pierwszym, który złoży panu gratulacje z tej okazji.- Powiedział Król, a reszta przyłączyła się do niego.
    Gdy już każdy uścisnął rękę ambasadora, ten kontynuował.
    -Niemcom zależy na utrzymaniu przyjacielskich stosunków z Włochami.
    -Italia również chciałaby utrzymywać z wami dobre relacje. Jest to tym łatwiejsze, że mamy wiele wspólnych celów, takich jak zerwanie krępujących nas więzów Traktatu Wersalskiego. Pierwszy krok w tej sprawie już nasze państwa poczyniły- my wkroczyliśmy do Abisynii, wy do Nadrenii. – Mówił Duce.
    -Jeśli już jesteśmy przy łamaniu traktatu wersalskiego, to przedstaw naszemu gościowi dalsze plany rewizji granic w Afryce.- Przerwał Król.
    -Tak jest, wasza wysokość.- Odparł premier, i podszedł do wiszącej na ścianie olbrzymiej mapy świata, kilka dni wcześniej wymienionej- niepodległa dotąd Abisynia została zamalowana na zielono- takim kolorem były oznaczone Włochy.
    -Raczy pan spojrzeć, panie ambasadorze, nasze kolonie- Libia i Włoska Afryka Wschodnia są od siebie oddzielone posiadłościami brytyjskimi: Egiptem i Sudanem. Oczywiście Italia, jak tylko będzie dość silna, postara się zmienić ten niesprawiedliwy stan rzeczy. Chcielibyśmy, aby nowe granice obejmowały Egipt, Sudan, Ugandę i Kenię. Wiemy, że Niemcy po Wielkiej Wojnie utraciły swoje posiadłości na czarnym kontynencie. Oczywiście, jeśli w tym starciu przyłączyłyby się do Włoch miałyby niepowtarzalną szanse je odzyskać. Wówczas Niemiecka Afryka Wschodnia, Niemiecka Afryka Zachodnia, Kamerun czy Togo powróciłyby do swoich prawdziwych właścicieli.


    [​IMG]

    Ambasador Rzeszy aż promieniał ze szczęścia- Hitler głosił te same hasła. Włochy były idealnym sojusznikiem i partnerem Niemiec!
    Podniósł napełniony po brzegi wódką kieliszek i wypowiedział słowa toastu:
    -Żeby flaga Włoch powiała nad Kairem, a Niemiec nad Windhukiem!
    Reszta obecnych ochoczo spełniła toast, po czym Mussolini kontynuował:
    -Jednak jak pan widzi, samo posiadanie kolonii to za mało. Niemcy w 1914 miały kolonie, ale nie miały na ich granicach należytych umocnień, a broniła ich… policja. Stało się to przyczyną waszej klęski w Wielkiej Wojnie. My nie możemy popełnić tego samego błędu- dla tego wkrótce wdrożony zostanie plan budowy umocnień na granicach Libii i Włoskiej Afryki Wschodniej- coś jak Linia Maginota, tyle, że dłuższa i lepsza. Zakończenie budowy planowane jest na styczeń 1940 r. W ten sposób, nawet, jeśli będziemy mieli tam mało wojsk- utrzymamy się dłużej, niż wy dwadzieścia lat temu.


    [​IMG]

    -Gratuluję, jest to zaiste, genialne posunięcie. Panowie pozwolą, iż wzniosę teraz kolejny toast: Za Królestwo Włoch!
    Także i ten został spełniony. Król jednak nie chciał być dłużny, nie chciał też, by Duce go uprzedził, więc gdy tylko wychylił zawartość kieliszka, a lokaj ją uzupełnił, zawołał:
    -I za Rzeszę Niemiecką!
    Wszyscy wypili.
    Potem przy stole zjedzone jeszcze kilka przekąsek, wypito jeszcze trochę alkoholu, w końcu Włochy podpisały z Niemcami dokument o współpracy gospodarczej, oraz otwarciu włoskich portów na niemieckie statki.
    Ambasador wracając do siebie był bardzo zadowolony. III Rzesza znalazła w Italii silnego sojusznika, który tak jak jego ojczyzna- nie miał ochoty respektować postanowień Traktatu Wersalskiego, jeśli miałyby one ograniczać jego ruchy na arenie międzynarodowej.
    Kiedy zatelegrafuje z wiadomością o tym do Berlina, Führer będzie wniebowzięty.


    [​IMG]
    Efekt spotkania ambasadora z władzami Włoch​

    My zostawimy go jednak w drodze do ambasady i wrócimy do Adriana Freddo- to była tylko taka chwilowa przerwa od jego obecności w niniejszej opowieści.
    Nasz dzielny wojak tymczasem razem z całą dywizją wrócił z Abisynii i został skierowany do Tarentu, a siedział tam do 1 kwietnia- dnia, w którym dostał miesięczną przepustkę (jak większość oddziału).


    PS. Zmieniłem trochę rolę Króla w kierowaniu państwem włoskim. Normalnie usunął się w cień, u mnie jest aktywny politycznie ;). Takich odcinków jak ten będzie niewiele, także nie macie się co martwić.
    *- Ze względów fabularnych przyspieszyłem zdarzenie.

    Od ostatniego odcinka minęło ponad 30 dni w związku z tym AAR oczyszczam i zamykam. W przypadku chęci kontynuowania zgłoś się do kogoś z HOI Officium w celu ponownego otwarcia.
    Shogun
     
Status Tematu:
Zamknięty.

Poleć forum

  1. Ta strona wykorzystuje ciasteczka (cookies) w celu: utrzymania sesji zalogowanego Użytkownika, gromadzenia informacji związanych z korzystaniem z serwisu, ułatwienia Użytkownikom korzystania z niego, dopasowania treści wyświetlanych Użytkownikowi oraz tworzenia statystyk oglądalności czy efektywności publikowanych reklam.Użytkownik ma możliwość skonfigurowania ustawień cookies za pomocą ustawień swojej przeglądarki internetowej. Użytkownik wyraża zgodę na używanie i wykorzystywanie cookies oraz ma możliwość wyłączenia cookies za pomocą ustawień swojej przeglądarki internetowej.
    Zamknij zawiadomienie