Słoń a sprawa wenecka, czyli słów kilka o tem dlaczego potęga powoduje słabość (AAR)

Temat na forum 'EU II - AARy' rozpoczęty przez rotti, 31 Październik 2007.

Status Tematu:
Zamknięty.
  1. rotti

    rotti User

    Dal Bestiario Moralizzato: III. De l’Alifante

    (…)Bo już nie wstanie więcej, gdy upadnie.
    Teraz uważnie słuchajcie, co powiem,
    A co chcę jego ukazać przykładem:

    Słoń, który bardzo jest mocny, i człowiek,
    Drzewo i świata ułudy, i Diabeł,
    Są tym, co trzeba oszukiwać zdradnie.

    Anonim (XIII/XIV w.)


    PROLOG


    [​IMG]

    Wenecja – państwo-miasto – kwiat Morza Śródziemnego, jeszcze przed 200 laty znany przede wszystkim z prowadzonego z Orientem handlu i jednej z największych i najbardziej anachronicznych flot morskich ówczesnej Europy, ginącej chwały, dawnych zwycięstw z czasów Wypraw Krzyżowych i klęski, na którą w związku z nawałą idącą od wschodu, wszyscy ją skazywali… klęski, która nigdy nie nadeszła.

    Czym więc jest Wenecja dzisiaj?

    Na początku XVII wieku trudno doszukiwać się w tym państwie jakichkolwiek dawnych cech. Państwo-miasto? Ten status przestał być aktualny już w II połowie wieku XV, gdy Wenecja zaczęła odnosić pierwsze poważne sukcesy w wojnach z nawałą turecką, coraz śmielej i na coraz większą skalę „wyzwalając” (jak to górnie zwykli nazywać ci współcześni imperialiści) podbite miasta greckie, a w dalszej kolejności również słowiańskie. Była to jedna z najdłuższych i najlepiej przeprowadzonych kampanii w dziejach Europy – głównie dzięki umiejętnie prowadzonej polityce zagranicznej ówczesnych Dożów, polegającej na regularnej zmianie wschodnich sojuszników na bardziej efektywnych i obdarowywaniu ich, własnymi przecież, „wyzwolonymi ziemiami”, zamykając ich tym samym w kręgu weneckich wpływów, by w końcu zmusić ich do coraz pełniejszej asymilacji z „włoską pseudo kulturą wyzwolenia”.

    Tak oto od zajęcia Thesaloników 5 lipca 1435 roku, dzięki silnej współpracy wenecko-bośniacko-albańskiej pierwszego okresu wojen, zachwiany został mit niepowstrzymanej ekspansji tureckiej. Wbrew pozorom miało to ogromne znaczenie historyczne, gdyż pozwoliło dawnym wrogom przybyszów zza Bosforu na podniesienie się z popiołów i przystąpienie do wojny odwetowej.

    [​IMG] [​IMG] [​IMG]

    =>Thesaloniki – „miasto brama”

    I tak od końca pierwszej połowy XV wieku Imperium Ottomańskie regularnie borykało się z falami powstań na swych zachodnich rubieżach, podsycanych przez liczące na odzyskanie swych dawnych wpływów Cesarstwo Bizantyjskie – szczególnie na terenie Bułgarii. Sprawa defacto rozstrzygnięta została w tzw. „wielkiej ofensywie chrześcijańskiej” w zgoła odmienny sposób. Mimo iż Turcy wywołując Bośni kolejną wojnę w roku 1443 spodziewali się odsieczy weneckiej, liczyli na szybkie zajęcie Kosowa i wkroczenie do bośniackiej stolicy – nie mogli się jednak spodziewać niezależnego, oportunistycznego uderzenia, przygotowujących się od nieszczęsnego roku 1435 na tę wojnę Węgrów i ich austriacko-czeskich sojuszników (którzy w porę otrząsnęli się po kryzysie husyckim). Turcy w czasie tej prawie 10-letniej wojny, zwanej właśnie „wielką ofensywą chrześcijańską”, mimo desperackiego szukania sojuszników – przede wszystkim nieporadnych Wołoszczan i zdradzieckich Albanów (od 1442 wykluczonych z Kościoła), wojna ta wykończyła defensywę turecką. W rzeczywistości załamała się ona z chwilą, gdy Wenecji udało się w końcu wprowadzić na Morze Egejskie i Cieśniną Bosfor wystarczającą ilość floty, by odciąć Turków od posiłków i zapasów z Półwyspu Azja Mniejsza.

    [​IMG]

    => „Wielka ofensywa chrześcijańska”

    Od wyparcia z Płw. Bałkańskiego uratował muzułmanów wybuch wojny wenecko-mediolańskiej, ale i tak utracili na rzecz nowoutworzonych „Weneckich Prowincji Greckich” Trację i Warnę, proklamowano niepodległość Bułgarii, a Bośnia dokonała aneksji zdradzieckiej Albanii. Węgrom nie udało się poczynić w tym regionie większych sukcesów, więc musieli zrezygnować ze swoich aspiracji i zadowolić się niepodległością Bułgarii i częścią ziem serbskich.

    Ostatni zryw turecki przypadł na lata 60-te XV wieku. Gdy w roku 1460 cesarz bizantyjski postanowił zerwać Unię Florencką i wrócić na ścieżkę czystego prawosławia, siłą rzeczy popadł w konflikt ze światem zachodnim, również z Wenecją, która unieważniła w odwecie gwarancje niepodległości jeszcze z roku 1439. Był to oczywiście wyśmienity moment dla przygotowanych już na nową wojnę Turków, którzy pod nieobecność floty weneckiej, w liczbie stu tysięcy żołnierzy pod sztandarami Jihadu przekroczyli Cieśninę Bosfor i rozpoczęli oblężenie Konstantynopola. Równocześnie Wołosi wkroczyli do neutralnej Bułgarii i za zgodą Turcji unieważnili jej niepodległość.

    [​IMG]

    =>Oblężenie Konstantynopola

    Choć tym razem o wsparciu węgierskim nie mogło być mowy – jednak Wenecja z tego okresu to już inne państwo niż to, o którym czytamy w kronikach wieku XIV. Wenecjanie kontrolowali nie tylko ziemie na Płw. Bałkańskim, ale także Chorwację, Epir, miasta włoskie zakupione od Mediolanu i zdobyte drogą wojny np.: Rawennę, Parmę, czy Pizę i posiadali armię nowego, zreformowanego typu, niż kupiecka armia z połowy wieku XV, oparta ta piechocie. Również Bośnia była gotowa do wojny o Słowiańszczyznę.

    Pierwszym krokiem było odcięcie Konstantynopola od świata. Doża Pasquale Malipiero, dla jednych sprytnie, dla drugich haniebnie ignorował wszelkie prośby o ratunek dla miasta cesarskiego. Rada Dziesięciu była w tej sprawie – słusznie zresztą – podzielona, ale jej kontrola polityki dożów nie była już tak silna jak dawniej – szczególnie w czasie wojny. Ostatecznie więc armia wenecko-bośniacka umocniła się w Tracji, a flota wenecko-cypryjska ponownie, tak jak w czasie poprzedniej wojny zablokowała Bosfor.

    [​IMG]

    =>Flota wenecko-cypryjska wpływa na Cieśninę Bosfor

    Ponadroczne oblężenie skończyło się w rzeczywistości klęską zarówno Bizancjum, jak i Turcji – z armii ottomańskiej pozostało po wkroczeniu do miasta jedynie 40 tysięcy żołnierzy, i drugie tyle wygłodzonych i schorowanych, nie nadających się do dalszej walki, myślących tylko o splądrowaniu bizantyjskiej stolicy. Turcy dokonali jednak w Konstantynopolu zbyt dużych zniszczeń (podpalili między innymi niższą dzielnicę, niechcący puszczając z dymem większość magazynów żywności, by móc w nim pozostać. Po pochwyceniu i zamordowaniu ostatniego cesarza bizantyjskiego w grudniu 1462 Turcy zdecydowali się na jedyny możliwy krok – przełamanie umocnień trackich. Ich atak okazał się klęską i już wkrótce to Wenecjanie zajmowali Konstantynopol, biorąc do niewoli ponad 20 tysięcy zabiedzonych Turków, którzy przetrwali brak zapasów żywności.

    W dalszej części kampanii zwrócono się przeciw osamotnionym Wołochom i wyparto ich z Bułgarii. Równocześnie Wenecjanie zajęli ostatnie ziemie tureckie na Półwyspie, słynące ze swego złota kopalnie Nisu. Wojna skończyła się podpisaniem Pokoju w Konstantynopolu 19 Maja roku 1474 (Wołoszczyzna podpisała go już 15 lutego) i datę tę uważa się dziś za definitywny koniec europejskiego etapu ekspansji tureckiej – choć jak historia pokazała – Turcja potrafiła otrząsnąć się z klęski i wziąć się za podboje gdzie indziej, czyli na Bliskim Wschodzie. Należy ponadto pamiętać o „tureckiej przygodzie attyckiej”, ale o tym wspomnę jeszcze w dalszej części tego wykładu.

    [​IMG]

    =>Spotkanie na szczycie: upokorzony Sułtan Mehmed II i jednoroczny Doża Nicolň Marcelo

    Pokój w Konstantynopolu był zaiste wielkim zwycięstwem Wenecji, choć jak podkreśla się po latach, był również wielkim weneckim oszustwem – ani bowiem Bizancjum, ani Bułgarii nie przywrócono niepodległości, a jedynie mało znaczące statusy kolejno: Bastionu Wschodu i Słowiańskich Ziem Weneckiej Protekcji, co jednakowoż uspokoiło opinię europejską, wstrząśniętą zapowiedziami głupkowatego Doży Nicolňa Marcelo o beztroskim anektowaniu wszystkich „wyzwolonych” ziem. W rzeczywistości odrębność polityczną zarówno tych nowych nabytków, jak wszystkich kolejno podbijanych ziem greckich i słowiańskich likwidowano wraz ze wzrostem znaczenia pozycji kolejnych Dożów (zasadniczo od 1490, czyli od reform Doży Agostino Barbario). Jedynie Konstantynopol zachował resztki odrębności jako Bastion Wschodu – administracyjna stolica Zjednoczonych Prowincji Greckich Republiki Weneckiej.

    Co do dalszych losów Półwyspu, należałoby jeszcze dodać, że w trakcie Wojen Włoskich Wenecja zajęła większą część terytorium wciąż niepodległego Księstwa Aten, ale bez samej Attyki, a w czasie wojen z borykającymi się z reformacją Węgrami, pod pretekstem pacyfikowania antyreligijnych nastrojów, zagarnęła południowo-wschodnie terytoria tegoż kraju: Serbię, Banat, a przede wszystkim złotonośną Transylwanię. Ponadto wraz ze zdławieniem ostatnich sił antyweneckich na Półwyspie, dalsza aktywność polityczna Bośni zaczęła stopniowo zanikać, by w początkach XVI wieku Bośniacy borykający się z problemami gospodarczymi i ruchami odśrodkowymi ludności prawosławnej, dobrowolnie połączyli się z Republiką Wenecką jako nowa prowincja o (początkowo) takim samym statusie jak Konstantynopol ( z czasem włączona do Zjednoczonych Prowincji Greckich w związku z brakiem wydajności).

    [​IMG]

    =>Zjednoczone Prowincje Greckie Republiki Weneckiej

    Reszta historii rozwoju terytorialnego Wenecji nie stanowi już aktu tak heroicznego, nawet zdaniem Wenecjan i moglibyśmy w tym miejscu stwierdzić, że nie ma sensu dłużej się nad nią głowić, a jednak to nie na szczególny heroizm włoski chcę tu zwrócić waszą uwagę, ale na pewne historyczne zależności między sytuacją polityczną regionu, w którym w danym okresie działała Republika a działalnością polityczną samych dożów. Moją główną bowiem potrzebą jest udzielenie odpowiedzi na pytanie: na ile Wenecja stawała się w ciągu dwóch ostatnich wieków potęgą z własnej, a na ile z obcej winy i czy można to tłumaczyć tradycyjną boską przychylnością lub zwykłym szczęściem, czy też czymś dużo mniej chwalebnym… a zgodnie z teoriami niejakiego Mahiavelliego – bardziej praktycznym.

    Zjednoczenie pod swoją władzą większości ziem włoskich i utworzenie z nich Zjednoczonych Miast Włoskich Republiki Weneckiej, zawdzięczali Wenecjanie Wojnom Włoskim, ścieraniu się w tym miejscu ambicji francusko-hiszpańskich i sporej elastyczności weneckiej dyplomacji w kwestii zmiany sojuszników i stron konfliktów.

    I tak, początkowo Wenecja walczyła z Mediolanem, Modeną, Florencją i Państwem Papieskim, następnie z Hiszpanią przeciw Francji, a gdy to Hiszpania zajęła terytoria francuskie w Neapolitanii i anektowała Sabaudię – przeciw tej ówczesnej światowej potędze, w sojuszu nie z kim innym jak z Francją i wyzwoloną spod władzy Florenckiej Stolicą Piotrową.

    [​IMG]

    =>Italia przed Wojnami Włoskimi

    Tym sposobem doszło w końcu do tego, że w Roku Pańskim 1619 jedynymi w pełni niezależnymi od Wenecji miastami pozostały Modena, Florencja i Zachodnia Sycylia oraz zajęta przez Anglików Korsyka (jest jeszcze sprawa Apulii, ale o tym za chwilę). W obrębie wpływów Wenecji oficjalnie pozostaje zwasalizowana Genua, a nieoficjalnie (bo byłoby to w sprzeczności z nauką Kościoła, choć wszyscy znamy prawdę) – wyzwolone przez samych Wenecjan Państwo Papieskie. Od tzw. „wyzwolenia Rzymu” 14 stycznia 1571 roku, czyli od Piusa V, papieże pozostają „papieżami weneckimi”.

    Tymczasem w pierwszej dekadzie XVII wieku doszło do jeszcze jednej wojny z Turcją, choć była to z wielu przyczyn raczej agresja wenecka niż wojna na wzór poprzednich. O miażdżącej przewadze Wenecjan najlepiej świadczy chyba fakt, że wojna zaczęła się i skończyła w tym samym (1604) roku. Wywołały ją bezsprzecznie próby powrotu Turków do Europy w związku z ustabilizowaniem się ich sytuacji politycznej na wschodzie i w północnej Afryce, gdzie zbudowali Imperium na niespotykaną współcześnie skalę. Otóż jeszcze w końcu XVI wieku Turcy dwukrotnie lądowali w Europie, narażając się Wenecjanom, lecz nie ponosząc żadnych konsekwencji. Zajęli wówczas Apulię (sprawowali nad nim tylko nominalną władzę, pozostawiając administrację w rękach Włochów) i pozostałą część Ks. Aten z Atenami włącznie. Właśnie ta druga inicjatywa z czasem sprowokowała Wenecjan do działania. Turcy postanowili bowiem w Attyce, w przeciwieństwie do Apulii, stworzyć muzułmańską enklawę, fortecę – prawdopodobnie bazę wypadową na przyszłe wojny z Europejczykami, czyli defacto, z Wenecją.

    Wojna pokazała jaki przeskok cywilizacyjny dokonał się w technologii, ale i organizacji lądowej armii włosko-greckiej. Ujawniła jak bardzo zmieniła się koncepcja armii kupieckiej, opartej na milicji i najemnikach. Zmiany administracyjno-terytorialne, a więc rozwój pseudo-republiki, ewolucja ustroju politycznego w bardziej arystokratyczny i silnie już scentralizowana władza doży, w połączeniu z liberalizacją sfery gospodarczo-rolnej, odbiły się silnie na wyglądzie armii, opartej już nie na milicji, a na żołnierzach zawodowych, nie na najemnikach, ale rodzimej szlachcie. Ogromne połacie ziemi zmusiły też Wenecjan do zwrócenia znacznie większej uwagi na potrzebę częściowego oparcia armii na sile konnicy. Obecnie doszło już do takiej sytuacji, że wyszkolenie 1000 zawodowych piechurów kosztuje Wenecję praktycznie tyle samo co zatrudnienie 1000 konnych – głównie szlachty włosko-greckiej, słowiańskich Stradiotów i zawodowych rajtarów.

    [​IMG] [​IMG]

    => Stradiota => Rajtar

    Z drugiej jednak strony, choć nie da się ukryć, że Wenecja umocniła się znacznie na lądzie (technologicznie jej armię uważa się za najnowocześniejszą w Europie), zauważalne jest jak mało uwagi zaczęła poświęcać flocie. Choć wciąż jest ona na tyle duża, by blokować Bosfor, to jednak wciąż opiera się przede wszystkim na galerach rodem z XVI wieku. Ale samym Wenecjanom już jakiś czas temu na flocie przestało zależeć. Po pierwsze dlatego, że mając tak silną armię lądową inwazja od strony morza nie niesie już ze sobą takiego zagrożenia jak jeszcze w końcu XV wieku, a po drugie siła technologii morskiej Turcji (przeciw której to od zawsze tworzono flotę wenecką) zasadniczo również specjalnie nie ewoluowała, a jej główną siłą pozostała liczebność. Wojna z 1604 tylko utwierdziła dożów w przekonaniu, że obrana przez nich linia była słuszna.

    Tak czy inaczej Turcy tamtego roku, w związku ze słabą stabilnością władzy sułtańskiej w tym okresie – bardzo szybko zdecydowali się zakończyć wojnę – poddali więc wszystkie zdobyte przez Wenecjan tereny: nie tylko Apulię i Attykę, ale również większość wysp wschodniej części Morza Egejskiego. Zwycięstwo chrześcijan było definitywne – muzułmanów przegnano z Aten, a ich fortecę zrównano z ziemią.

    Historia jednak pokaże, czy ten potężny smok islamu, który rośnie wciąż nad Morzem Śródziemnym i sięga dziś od Płw. Azja Mniejsza, przez Egipt aż po Maroko, nie doczeka w końcu chwili, w której będzie mógł się zemścić za dotychczasowe upokorzenia jakich doznał z rąk samozwańczego chrześcijańskiego strażnika Europy – jedynej siły, która zdołała mu się przeciwstawić.

    Niech Bóg Wszechmogący ma ślepo podążających za Włochami Greków w swojej opiece – jeśli kiedyś władza doży i Rady Dziesięciu okaże się zbyt słaba by utrzymać komedię republiki w ryzach!

    Czym więc jest Wenecja dzisiaj?

    Republiką czy imperium? Władztwem dwóch wielkich narodów, czy dyktaturą arystokracji jednego miasta? Państwem gospodarczej wolności, czy politycznej niewoli?

    [​IMG]

    Wenecja jest potęgą na glinianych nogach, którymi jest jedność zamieszkujących go narodów, a pamiętając historię dawnych imperiów łatwo zauważyć, że jedność nigdy nie trwa wiecznie.

    „(…)Bo już nie wstanie więcej, gdy upadnie.(…)”

    pisał anonimowy poeta włoski o słabości największego ze zwierząt, radząc jednocześnie jaki jest jedyny sposób na jego pokonanie w chwili, gdy nie ma się broni wystarczająco silnej by móc go nią choćby zranić:

    „Słoń, który bardzo jest mocny, i człowiek,
    Drzewo i świata ułudy, i Diabeł,
    Są tym, co trzeba oszukiwać zdradnie.”

    Czy był to zaś jego oryginalny, szalony pomysł? Jak pokazują teorie bliższego nam Machiavelliego – był to zdrowy rozsądek, obecny w człowieku od najdawniejszych czasów i różniący go od tego symbolicznego słonia.

    Czy namawiam zatem do podstępu? Nie. Jedynie do szukania broni adekwatnej do sytuacji, w jakiej się bracia znaleźliśmy.


    My, Austriacy,
    Jesteśmy świadomi roli, jaką Wenecja odegrała w historii chrześcijaństwa i obrony jedynej słusznej wiary i mimo upokorzeń, jakich doznaliśmy z jej strony, niejako rozumiejąc więc żal muzułmanów, mogąc razem z nimi złorzeczyć coraz groźniejszej potędze naszego południowego sąsiada – myśleniu takiemu niniejszym się sprzeciwiamy i pretensje nasze, liczne, do samych Wenecjan – Doży i jego Rady Dziesięciu – w tym wykładzie historycznym II wieków historii weneckiej ekspansji – zamierzamy przedstawić.

    Frank Rottewald de’ Medici,
    osobisty doradca króla Ferdynanda II
    i Nadworny Kronikarz Wiedeński

    FINIS PRIMI

    (AAR stworzony został na AGCEEPie na Mapie Kasperusa)
     
  2. rotti

    rotti User

    Księga I


    - I dlatego też, jak pisze dalej Rottewald: „myśleniu takiemu niniejszym się sprzeciwiamy i pretensje nasze, liczne, do samych Wenecjan – Doży i jego Rady Dziesięciu…”
    - Pretensje! Też coś! – przerwał mu brutalnie, nie tyle zagniewany, co znudzony Doża Antonio Priuli – obawiam się, że miał pan rację, namiestniku Contarini.
    Wszyscy zgromadzeni w Sali Audiencyjnej najwspanialszego z pałaców weneckich, rozbudowywanego od dziesięcioleci na większą chwałę Obrońców Bosforu, Protektorów Płw. Bałkańskiego i prawdziwych władców Italii, oderwali wzrok od czytającego zagraniczny manifest i skierowali go w stronę rozłożonego wygodnie na marmurowo-białym tronie Doży. Jak zwykle sprawiał wrażenie nadto pewnego siebie, tak jakby rozmawiał z naiwnymi dziećmi w przedszkolu, a nie z całym składem kupieckiej Rady Dziesięciu i magnaterią prowincjalną. Nawet obecność samego namiestnika Zjednoczonych Prowincji Greckich, najpotężniejszej persony Republiki na wschód od Dalmacji, zdała się nie robić na nim większego wrażenia.

    [​IMG]
    =>Nawet Bóg słuchał Doży​

    Dożowie już dawno przestali być reprezentantami miasta Wenecja na prowincjach i zagranicą, stając się elekcyjnymi absolutami. Teraz, gdy Rada Dziesięciu nie miała już wyłączności na ich wybór, arystokracja prownicjalna decydowała o zasięgu ich władzy, zapewniając im szerokie uprawnienia w dziedzinie władzy wykonawczej i ustawodawczej, wszystko to zaś by osłabić siłę z jaką Wenecja eksploatowała dotąd bogactwa prowincji.

    Doża był dziś tym, kto decydował o życiu i śmierci w nominalnej już tylko Republice.
    Co gorsza Antonio Priuli był tego pełni świadomy.

    - Pretensje? Co za bzdury, panowie! Nie ma się tu właściwie nad czym głowić. Oto mamy do czynienia z manifestem klęski i rozpaczy naszego północnego sąsiada – rozpaczy nad jego własną nieudolnością w zarządzaniu niegdyś potężną Austrią. Dziwię się tylko, że Ferdynand II pozwala firmować ten papier swoim nazwiskiem. To jakby sam osobiście wbił wszystkim rodakom nóż w plecy. Biedny Ferdynand… – powtórzył imię z pobłażliwym uśmiechem. Wtem Contarini wskazał na manifest, który wciąż trzymał w ręku, dorzucając uwagę:
    - To nie koniec, Protektorze Narodów. Jest ciąg dalszy wykładu, zgodnie z zapowiedzią zawartą w części pierwszej…
    - Niech zgadnę, mości namiestniku – ożywił się nagle Doża, przybierając twarz natchnionego wróżbity – w drugiej części Rottewald pisze nam tragiczną historię heroicznej obrony południowych posiadłości austriackich, skazanej na klęskę w starciu z weneckim „oszustem narodów”. Pewnie usprawiedliwia tam nie tylko swoich i ich wieloletnie porażki, ale nawet udział Greków i Słowian we wszystkich tych kampaniach. Zostali oszukani przed laty i w niewiedzy o tym trwają do dziś? A może „dożowie oszukali wszystkich dookoła, łącznie z Radą Dziesięciu?” albo: „Austria oddała Tyrol, by ukazać innym narodom kto ciemięży współczesną Europę!” Bardzo się pomyliłem, namiestniku?
    - W niewielkim tylko stopniu, panie. Opisuje nam również powody, dla których Styria musiała wpaść w łapy agresorów i zwraca uwagę na bezpodstawne jej przez nas posiadanie, podobnie jak jego zdaniem wielu innych obszarów. Dochodzi też do ostatecznego wniosku: „Wiedeń znajduje się już dziś w stanie oblężenia, a jego upadek stanie się katastrofą nie tylko dla Austrii, ale i dla europejskiej równowagi sił.”

    Słowa te o dziwo wprawiły Dożę w konsternację. Jego pomarszczona, posiwiała głowa zdawała się doszukiwać w usłyszanej myśli ukrytych znaczeń, drugiego dna, ale odpowiadała jej tylko cisza i skupienie kilkudziesięciu zebranych w Sali Audiencyjnej możnych.

    W końcu podniósł się z tronu, podszedł do okna i spojrzawszy na zatłoczone i gwarne kanały weneckie koło Placu Św. Marka, wolno wydusił z siebie słowa:
    - Kimże ty jesteś, Rottewaldzie de’ Medici, by tak… karać Wenecję ostrzem swych słów… za to czym stworzył ją świat? Kto dał ci takie prawo, by… osądzać te tłumy ludzi… ich nieżyjących ojców i nienarodzone dzieci? Czy gdybym dał ci takie prawo, wyszedłbyś na ten sławetny plac i ogłosił Wenecji, że jest… zła? Czy miałeś kiedyś okazję poznać ją bliżej?

    [​IMG]

    - Obawiam się, mój panie, że miał. – odezwał się z tłumu Giovanni Corner, jeden spośród Dziesięciu, czołowy działacz kupieckiej Weneckiej Unii Handlowej, zrzeszającej najbogatsze miasta Adriatyku i Morza Egejskiego. – Płynie w nim krew Medyceuszy florenckich, jednak został adoptowany przez swojego wuja, Hermana Rottewalda i odtąd nosi oba nazwiska. Jak widać, jego gniew na Wenecję jest podwójny. Nienawidzi jej jako austriacki doradca Ferdynanda II i jako florencki uciekinier. Obu tym państwom odebraliśmy przed laty ich chwałę.
    Tłum znowu spojrzał na Dożę. Ten stał teraz nieco przygarbiony, bokiem do okna, by jednym okiem móc widzieć Cornera, drugim zaś swoje ukochane miasto.
    Po chwili ciszy, zapadła w końcu decyzja, nie tyle w Radzie Dziesięciu, czy zgromadzeniu prowincjałów, co w sercu samego Antonio Priuliego:
    - Ślijcie ostrzeżenie do Wiednia.

    Chociaż wielu przeczuwało zbliżający się wielkimi krokami polityczny kryzys, nikt nie mógł wiedzieć jak dramatycznie zmieni on oblicze Republiki.
    Uwielbiany Priuli nie mógł przecież rządzić wiecznie.
    Czas miał to pokazać.



    Rozdział 1

    [​IMG]

    - Co tam jest napisane, mamo? – mały chłopiec, ciągnąc matkę za spódnicę, usilnie starał się dowiedzieć, co tak zaciekawiło gromadzący się wokół tablicy ogłoszeń tłum.
    Ludzie różnej maści, bogatsi patrycjusze, zwykli pizańscy rzemieślnicy i kupcy, a nawet kilku zagubionych żebraków – wszyscy oni, niczym jedna wielka masa, parli w stronę samotnie stojącej na rynku tablicy, do której urzędnik przypiął przed momentem treść głośnego już dekretu dożańskiego.
    Co jakiś czas przez tłum przelatywały i gasły wśród wrzasków i rozmów podekscytowanych ludzi, mniej lub bardziej zastanawiające hasła, co róż, budzące fale podniecenia:
    - Priuli znów coś reformuje!
    - To chyba nieporozumienie!
    - Obowiązek szkolny?!
    - Nie oddam tym wałkoniom mojego chłopca!
    - Jezu nazarejski! Za co?!
    - A kto będzie teraz w warsztacie pomagać?!
    W końcu, gdy tłum się uspokoił, po tym jak większość zobaczyła z niedowierzaniem dekret na własne oczy, do ludzi zaczęło docierać, jak doniosły był plan edukacji społeczeństwa, który zamierzał wdrożyć Doża Priuli.
    Obowiązek pobierania nauki szkolnej w podstawowym zakresie dla wszystkich obywateli najbogatszych miast Italii był czymś dotąd niespotykanym w świecie. Oto takie aglomeracje, jak Wenecja, Mediolan, Parma, Mantua, czy właśnie Piza, miały na własną rękę, pod czujnym okiem nowo utworzonej Wysokiej Komisji Edukacyjnej, organizować na masową skalę szkolnictwo o czysto egalitarnym charakterze. Dotąd dzieci posyłano głównie do szkół przykościelnych, mimo iż pojawiały się już placówki świeckie, działające pod patronatem uniwersytetów (z których to Italia była szczególnie dumna). Faktem było jakkolwiek, że na początku XVII wieku edukacja dzieci stała się w miastach włoskich rodzajem mody, toteż tylko pozornie nowy dekret, z historycznego już 26 lipca 1619 roku wywołał takie poruszenie.
    Był to ruch bardzo odważny i prawdopodobnie tylko ktoś, kto trzymał papiestwo w garści mógł go wykonać.


    [​IMG]
    => Dekret Doży Antonio Priuliego z 26 lipca 1619 roku​


    Tymczasem na drugim krańcu świata, jak zwykli mawiać Wenecjanie o Madagaskarze, dokonywała
    się rewolucja innego typu.

    Włosi zawsze byli dalecy od prowadzenia ekspansji poza basenem Morza Śródziemnego, pozostawiając kolonizację niezbadanych lądów przede wszystkim Hiszpanom, Francuzom i Anglikom. Nie tylko dlatego, że Republika zawsze pozostawała w stanie bezpośredniego zagrożenia ze strony większości swoich sąsiadów, ale również przez wzgląd na przestarzały charakter jej floty i w końcu – przez brak ludzi na tyle zdolnych i odważnych, by mogli wziąć na siebie ciężar odpowiedzialności za wyprawy badawcze. Chodzi o brak wielkich odkrywców, pasjonatów, ludzi morza, których ciągnęłoby w nieznane, takich jak Kolumb, czy da Gama. Republika z czasem zaczęła jednak doceniać siłę bogactwa, napływającego regularnie do jej zachodnich sąsiadów i Rada Dziesięciu postanowiła działać.

    Zaczęło się już w połowie XVI wieku, gdy zacieśniono stosunki dyplomatyczne z dworem portugalskim. Nigdy jednak zapobiegliwi Portugalczycy nie zgodzili się na wymianę map. Następnie zaczęto wykupywać mało istotne mapy niewielkich królestw, np. Tunezji, czy Krymu. Działania szpiegowskie pozwoliły pozyskać mapy perskie, a misje dyplomatyczne uzyskały mapę Etiopii (w przyszłości ścisłe stosunki wenecko-etiopskie, pozwoliły przekonać Afrykańczyków do reformy ich anachronicznego Kościoła i przejścia pod opiekę Stolicy Piętrowej). Dopiero po takim umocnieniu swojej pozycji Rada Dziesięciu postanowiła zaryzykować raz jeszcze i tym razem zwrócić się z propozycją wymiany map do sojuszniczej Francji. Sukces misji sprawił, że Wenecja poznała drogę morską do Indii, wokół Przylądka Dobrej Nadziei i zaznajomiła się z trudną sytuacją polityczną wschodniego wybrzeża obu Ameryk. Szybko postanowiono nie mieszać się do spraw amerykańskich i szukać szans dla kolonizacji włoskiej gdzie indziej. Afryka okazała się lepszym wyjściem.

    Zgodnie z planem Rady Dziesięciu Madagaskar miał stać się „pływającą fortecą Italii”, co miało na celu uchronienie kolonii przed ingerencją silniejszych państw kolonialnych. Zwracano uwagę na słabość weneckiej floty, nie mogącej na własną rękę bronić afrykańskiego nabrzeża, ale mimo planów reformy marynarki, ostatecznie w związku z wojnami w Austrii spełzły one na niczym. Większość potęg morskich wyrosło na potrzebie ciągłej ochrony swoich bogatych kolonii, Republika natomiast nie miała dotąd czego chronić, skoro zniknęła potrzeba zabezpieczenia wysp Morza Śródziemnego przed zepchniętą do Azji Turcją.

    Dopiero jednak faktyczne rozpoczęcie kolonizacji, poprzez stopniowe zasiedlanie Madagaskaru pokazało jak źle do tego procesu przygotowana była Republika. Gdy w roku 1601 przybyła tu wyprawa kpt. Lando, jego pięciotysięczna armia konkwistadorów spotkała się z nieoczekiwanym oporem wyspy – nie tubylcy okazali się zagrożeniem, ale równikowy klimat i jego konsekwencje. Zasiedlanie zachodniego wybrzeża przez kolejne fale kolonizatorów, nieświadomych panujących w kolonii warunków, posuwało się do przodu w iście żółwim tempie. Wenecja przeznaczała na cały projekt zbyt małe sumy pieniędzy, obawiając się dochodzących do stolicy plotek z kolonii, sugerujących, iż kolonizacja Madagaskaru jest pracą syzyfową i jest skazana na niepowodzenie.

    [​IMG]
    =>Tubylcy madagaskarscy​


    Prawdziwe poruszenie wywołał powrót kpt. Lando i jego ostatnich trzech okrętów do Wenecji wiosną 1620. Jego decyzja była bezprawna, to znaczy nie dostał wcześniej rozkazu opuszczenia wyspy. Jedynie jego popularność wśród ludu uchroniła go od konsekwencji. Obawiano się, że kapitan chciał zrezygnować z prowadzenia kolonii, ale nieoczekiwanie okazało się coś zupełnie innego. Zdał on nie przed Radą, ale przed samym Dożą Priulim dokładną relację z dwudziestu lat jego pobytu na wyspie. Wynikał z niej obraz tragiczny. Śmierć w Afryce poniosło więcej Włochów niż przybyło ich na wyspę w przeciągu tych wszystkich lat, głównie w związku z tropikalnymi chorobami, pandemiami i niszczącym siłą pogodową. Co prawda udało się wielkimi nakładami ufortyfikować zachodnie wybrzeże, ale wciąż była to kraina dzika i pusta. Osady ludzkie były w opłakanym stanie, a po konkwistadorach został tylko tysiąc ochotników strzegących kolonii przed tubylcami ze wschodniej dziczy. Odnotowywano ujemny przyrost naturalny ludności kolonialnej, a wielu bardziej niż o swojej obiecanej wolności, mówiło o powrocie do domu – do Italii.

    [​IMG][​IMG]
    =>Madagaskar w ujęciu kpt. Lando​


    Efektem zabiegu kpt. Lando było przyznanie kolonii nowych środków finansowych, wysłanie na miejsce nowych statków i nowego licznego oddziału żołnierzy, mającego zapewnić osadom bezpieczeństwo.

    Kpt. Lando po miesiącu pobytu w stolicy opuścił ojczyznę na czele drugiej wyprawy madagaskarskiej. Stanowisko swoje zachował pomimo niesubordynacji, na wniosek samego Doży, czym wzburzył oburzenie w Radzie Dziesięciu i kręgach kupieckich, mających nadzieje na przerwanie przynoszącej straty kolonizacji.

    [​IMG]
    => Kapitan Lando opuszcza Wenecję po raz drugi​


    - Jest pan zadowolony, kapitanie?
    Lando przestał machać oddalającemu się z każdą chwilą tłumowi, zebranemu na nabrzeżu jednego z największych portów świata i spojrzał na swego wiernego druha.
    Rozejrzał się bez słowa po pokładzie. Nowa załoga w niewielkim stopniu wiedziała co ją czeka w rejsie dookoła Afryki, a wiwatujący konkwistadorzy nie wierzyli nigdy w straszny los swoich poprzedników sprzed dwudziestu lat – stanowili przecież część najwspanialszej armii świata.
    Potężne żagle łapały wiatr Adriatyku, popychający pięć potężnych, acz przestarzałych okrętów ku otwartemu morzu.
    - To cośmy wywalczyli jest niczym w porównaniu z tym, czego potrzebuje Madagaskar by przetrwać. Te okręty należą do największych, ale to zabytki zeszłego wieku, ci żołnierze są dzielni, a ich broń sieje postrach, a jednak przyjdzie im się mierzyć z przeciwnikiem, którego nie będą mogli zabić.
    - Ależ panie! Pieniądze, które zaoferował Doża…
    - To tylko kropla w morzu potrzeb. My zaś na tej kropli mamy Wenecji zbudować nowy dom…tam gdzie nawet śmierć boji się zaglądać. Oto Madagaskar.
    A żołnierze machali, machali, machali… żegnając się z Wenecją.
     
  3. rotti

    rotti User

    Rozdział 2


    „Czyli Pan Luter i jego głupie pomysły oraz o oknach słów kilka”

    Drzwi do sali otworzyły się z hukiem, przewracając stojącą za nimi zbroję i do środka wpadła dwójka przerażonych dostojników. Ich ubiór i akcent, z jakim krzyczeli na cały Zamek Hradczański, zdradzały austriackie pochodzenie. Panowie Martinitz i Slavata jeszcze przed paroma dniami, nigdy nie uwierzyliby w to, jak Prażanie traktują tych, którzy za długo nie chcą dojść z nimi do porozumienia. Czas był jednak zły dla Wiednia, a wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały na to, iż zły był również dla tych, którzy zbyt wiernie mu służyli.
    Teraz nie było jednak czasu się na tym zastanawiać.
    - Tam wbiegli! Chmarą ich, mości panowie!
    Zanim dwaj namiestnicy zdążyli dobiec do drugich drzwi, te same się otworzyły, a drogę zagrodziła im wrzeszcząca zgraja czeskich możnych. Nie dała też niczego próba ucieczki korytarzem, którym tu wbiegli. Niosący się po nim stukot obcasów nie pozostawiał żadnych złudzeń.
    Po chwili byli już otoczeni ze wszystkich stron. Jedynie spojrzenie na szerokie zamkowe okna dawało jakiekolwiek wytchnienie od przerażającego widoku rozwścieczonego i uzbrojonego tłumu.
    Mimo iż próbowali się bronić, w oka mgnieniu zostali złapani pod boki i ustawieni twarzami w stronę właśnie otwieranych okien. Tłum utorował im drogę w ten sposób, że poczuli się jak kule armatnie, właśnie załadowane do jakichś ogromnych zbudowanych z ludzi luf!
    - To jak, panie hrabio? – spytał się któryś z zebranych.
    Odszukano natychmiast wzrokiem hrabiego Thurna. Nomen omen to był jego pomysł. Ten podkręcił zawadiacko siwy wąs i spojrzawszy na zewnątrz, jakby oceniał warunki pogodowe, krzyknął na całą Pragę:
    - DEFENESTROWAĆ!!


    [​IMG]
    => II Defenestracja Praska​

    Zanim się obejrzeli, namiestnicy Martinitz i Slavata odbyli swój pierwszy lot podniebny, choć trzeba zaznaczyć, że nie przyczynili się nim zanadto do rozwoju XVII-wiecznej nauki.

    Kilkanaście metrów ponad miejscem ich lądowania dało się słyszeć gromkie wiwaty, które przerwał piskliwy głosik sekretarza Fabriciusa, jak na gust zebranych – zbyt niemiecki głosik:
    - Ostrzegałem ich, panie hrabio. Ale oni mnie nie chcieli słuchać, tylko uparcie… Panie hrabio?! Zdrowaś Mario…
    Kolejny lot zagłuszony został kolejnym gromkim okrzykiem radości.

    Dopiero po kilku minutach wiwatów ktoś krzyknął z dołu, że namiestnicy przeżyli upadek. Zapanowała więc ogólna konsternacja, podsumowana w końcu przez samego hrabiego:
    - Psiakrew! Katolicy gotowi uznać to za cud! No a przecież dobijać nie uchodzi. Trza nam broń czyścić, panowie i samemu wziąć od Austriaków, co się Czechom należy!

    Ale powiedzieć a zrobić, to jak wiadomo dwie różne są rzeczy.



    * * *


    [​IMG]

    „Dziwne było lato tego roku” – jak miał napisać żyjący w dwa i pół wieku później wielki polski pisarz o pamiętnym roku 1619. Nie mylił się wiele.
    Od sześciu lat Europa Środkowa i Wschodnia stały w ogniu, nowe fazy wojny co rusz to kończyły się, to zaczynały, dochodziły i odchodziły kolejne strony konfliktu, który zaczął się… no właśnie? Jak to się wszystko zaczęło, zastanawiamy się dzisiaj.

    Tak jak każda wojna – jedna strona znajduje pretekst, poczym wciąga w konflikt kolejnych sojuszników, widząc, że to samo robi strona druga. Spirala nienawiści nakręca się, a gdy nikt nie chce uznać swojej niemocy, do wojny zwykle włączają się strony trzecie, chcące skorzystać na panującym chaosie.
    Pod tym względem Wielka Wojna Wschodnia niczym się nie różniła, chociaż niektórzy uznali ją za coś dotąd niespotykanego, wskazując na nie występujący nigdy na taką skalę aspekt religijny wojny, nazywając ją Wielką Wojną Religijną.

    Teoretycznie to sami Litwini zaszli Europie za skórę, porzucając Kościół Katolicki, tym samym dając państwom kontrreformacyjnym do zrozumienia, że oto wypowiadają im otwartą wojnę. Ale litewscy magnaci z księciem Knisthovem I na czele, przyjmując pokrętne nawet dla nich nauki Lutra, w gruncie rzeczy myśleli tylko o jednym – o związaniu się wieczystym sojuszem z potęgą północy – Szwecją. Miało to zabezpieczyć ich interesy przed niebezpieczeństwem rusko-polskim. Jagiellonowie odeszli do przeszłości, a wraz z nimi dobre stosunki między Krakowem i Wilnem. Poza tym Litwini i tak niewolili lud ruski, wyznający prawosławie, więc nie wywołali swoją rewolucją religijną większego wewnętrznego poruszenia. Litwa miała więc możliwość stać się kolejną potęgą protestanckiego świata, do czego zachód nie chciał dopuścić.
    Zaczęło się w roku 1612, gdy protestanci przegnali ze Żmudzi i Wołynia katolików. Większość z nich schroniła się naturalnie w Królestwie Polskim, a skoro się okazało, że byli wśród wygnańców Polacy, król Zygmunt III Waza powód do wojny miał gotowy. Po krótkich przygotowaniach (również dyplomatycznych) Sejm Polski zgodził się na wypowiedzenie wojny w roku 1613. Później poszło już błyskawicznie: Litwę poparła Szwecja i Mołdawia, ale w pełni zadziałał też sojusz polsko-duńsko-austriacki. Jak było do przewidzenia, w pół roku później Litwę zaatakowała samotna, acz potężna Rosja.

    [​IMG]
    => Przegnanie katolików z Litwy​

    Wojna trwała dla Litwy od tamtego roku nieprzerwanie i to na jej terenie koncentrowało się większość krwawych działań, ze stron zaborczych sąsiadów, powstań zwalczających się katolików i prawosławnych. To były sądne dla Litwinów lata, ale swą zdradą, na taką karę wymierzoną im niechybnie przez Boga, zasłużyli sobie.

    [​IMG][​IMG]
    =>Wielka Wojna Religijna 1613-1622​

    Rok 1615 okazał się być w całej wojnie najbardziej tragiczny, tracąc swój religijny charakter (pomijając fakt, że Dania była państwem protestanckim). W lutym na opuszczoną przez armię Austrię ruszyła potęga całej armii sojuszu wenecko-francusko-bawarskiego. Oficjalnie Wenecja, inicjująca wojnę ze swoim starym wrogiem, chciała ukarać Wiedeń za współpracę z protestancką Danią, nikt zaś nie wspominał, że karą miała być aneksja złotonośnego Tyrolu i największej twierdzy Austrii – Innsbrucka. W przeciągu miesiąca, gdy Europa otrząsnęła się z początkowego szoku nową skalą wojny, Szwecja zdradziła sprawę litewską, idąc na wielce korzystną ugodę z Danią, pozostawiając dotychczasowego sojusznika na pastwę sąsiadów. Ostatnim wstrząsem roku 1615 okazało się zaskakujące wszystkich wejście do Wielkiej Wojny Wschodniej dawno zapomnianej w Europie Turcji Osmańskiej! Najwyraźniej sułtan nie miał zamiaru pozwolić, by naruszony został delikatny porządek północnego wybrzeża Morza Czarnego i zerwał stosunki dyplomatyczne z Danią i Polską. Choć ten akt wydawał się państwom europejskim zupełnie pozorny, ostatecznie Turcy okazali się dużo żywsi niż ktokolwiek śmiałby przypuszczać.

    Tymczasem jak było do przewidzenia etap wenecki wojny skończył się w przeciągu półtora roku (głównie przez oblężenie Innsbrucka) i skończył się kolejną kompromitacją Wiednia, który nie zawarł jednak w międzyczasie zawieszenia broni z Litwą, decydując się zostać przy sojusznikach do końca Wielkiej Wojny. Król Matthias I popełnił wiele błędów za swojego panowania, a jednym z nich było ponowne wysłanie sporej części armii na Litwę już w roku 1617. Szybko okazało się, że wojna z tamtejszymi protestantami, w związku ze srogą zimą miała się długo nie skończyć, podczas gdy w samej Austrii, skompromitowanej już na wielu liniach narastał społeczny ferment.

    W roku 1618 sytuacja wewnętrzna kraju była już opłakana – zniszczenia wojenne, wyrządzone przez najazd wenecki, pozostawały poza kręgiem zainteresowania starego króla, nie cierpiącego wszelkiej krytyki, nawet ze strony swoich najbliższych doradców, jak choćby bijącego na alarm Rottewalda de’ Medici, dodatkowo dotkliwa dla skarbca okazała się utrata kopalni złota Tyrolu, a armia w większości pozostawała poza granicami potrzebującego jej państwa. Nie powinna dziwić więc normalna dla takich sytuacji fala wstecznictwa, ale to co zaczęło dziać się tamtego roku w austriackich Czechach przekroczyło dopuszczalne granice. Odezwała się protestancka mniejszość, która wśród samych Czechów stanowiła zdecydowaną większość. Zażądali oni od króla tolerowania własnych praw, odrębności religijnej i administracyjnej, tworząc silną opozycję wobec działań Matthiasa I. Odpowiedź walczącego przecież z luteranizmem władcy była nader przewidywalna – całkowite odrzucenie "heretyckich" postulatów.
    W efekcie w Pradze zawrzało do tego stopnia, że powtórzyła się sytuacja sprzed 200 lat – znów kilku katolickich posłów zostało delikatnie mówiąc, wyproszonych z miasta – co nazwano szumnie II Defenestracją Praską.
    Czesi szykowali się do powstania z prawdziwego zdarzenia.

    Duch Husa wezbrał w narodzie z nową siłą na wiosnę 1619, gdy ogłoszono śmierć starego króla i koronowano jego następcę – młodego i jak sądzono, niedoświadczonego Ferdynanda II. Człowiek ten okazał się być tymczasem dużo przezorniejszym od swego poprzednika, doceniając ostrzeżenia Rottewalda. Nie był to jednak ktoś kto zrezygnowałby z cesarskich ambicji Habsburgów.

    [​IMG]
    => król Ferdynand II​

    Jego kolejne ruchy obserwowali nie tylko wszyscy Niemcy i Czesi, mając zgoła odmienne nadzieje, ale również wielu poza granicami kraju.
    Tylko od Ferdynanda II zależało, czy Austria uzna swoją polityczną klęskę i weźmie się za reformy wewnętrzne – czy też będzie dalej bronić swojej niemieckiej, pustej już dumy.


    * * *​


    „1 września 1619 roku – Mistrzu Priuli!

    Zaczęło się w Czechach! – pierwsze powstało Pilzno, w całym kraju zawrzało – teraz powinno już pójść błyskawicznie, panie!
    Czesi są świadomymi swojej szansy i odrębności narodowej – Ferdynand II zdaje się jednak niedoceniać powagi sytuacji
    – uważa, że armia z zachodnich landów niemieckich i Wiednia wystarczy, by spacyfikować Czechy.

    Niewiadomy pozostaje również stosunek Słowaków do całego powstania – możliwe, że pozostaną bezstronni.

    Musimy czekać na rozwój wypadków, panie.

    Pańskie Oczy Północy"


    [​IMG]


    * * *​


    - W porządku Wenecjaninie, możesz przy nich mówić, z czym do nas przybyłeś. – zapewnił posłańca Ferdynand.
    Sala najbliższych doradców króla spoglądała uważnie na stojącego pośrodku przybysza. Widać, że był bardzo pewny siebie, jakby czuł się w wiedeńskim pałacu bezpieczniej niż nawet sami Habsburgowie. Ale w końcu jako reprezentant zwycięskiego państwa, co więcej hegemona Europy miał do tego pełne prawo.
    - A więc dobrze. Zgodnie z twoim życzeniem, panie.
    Tu ukłonił się ponownie, acz z wyraźnym lekceważeniem przed nadwerężonym majestatem i z bardziej już oficjalnym głosem zaczął mówić dalej:
    - Doża Republiki Weneckiej Antonio Priuli, światły protektor Zjednoczonych Prowincji Greckich i Zjednoczonych Miast Włoskich, w imieniu Rady Dziesięciu i wszystkich narodów Republiki pragnie niniejszym zwrócić się do waszej wysokości z głębokim żalem. Wywołał go doradca waszej wysokości, autor rozprawy politycznej „Słoń a sprawa wenecka”, w której obraził nie tylko majestat władzy weneckiej, ale też wszystkie narody Republiki, od Włochów, przez Greków, aż po Słowian. I chociaż wielu w ojczyźnie mego pana poczytało tą manifestację za groźbę wobec Wenecji, na której końcu znalazło się zapewnienie o pełnym waszej wysokości jej poparciu, to wielu nie mogąc w to uwierzyć, zwróciło się do Doży z prośbą o wyjaśnienie sprawy.


    [​IMG]

    Wzburzony Ferdynand przerwał posłowi,:
    - Nigdy nie podpisywałem się pod żadnymi teoriami pana Rottewalda, a jeśli mógł on posłużyć się gdzieś moim nazwiskiem, to tylko we własnej tytulaturze. Przypominam, że jest on Nadwornym Kronikarzem Wiedeńskim, działającym pod moją opieką, choć muszę przyznać, iż jako nowowybrany król nie miałem dotąd wielu okazji na skonfrontowanie jego poglądów z moimi.
    - W takim razie, wasza wysokość, wiedz, że Kronikarz podważa autorytet i powagę waszej wysokości, propagując hasła, które w rażący sposób naruszają dobro trudnych sąsiedzkich stosunków. Doża Priuli w swoim miłosierdziu zgadza się więc na łagodne rozwiązanie tej sprawy. Żąda jedynie pisemnych przeprosin pana Rottewalda de’ Medici skierowanych do Rady Dziesięciu, jako reprezentacji społeczeństwa Republiki Weneckiej. Liczymy na mądrość królewskiego majestatu i na szybkie rozwiązanie problemu.
    - Hańba!
    - Skandal, panie!
    Rozległy się krzyki po sali, a ogólne wzburzenie udzieliło się również królowi. Opanował się jednak w porę i z nie małą satysfakcją w głosie uświadomił weneckiego posła:
    - Jakiekolwiek pretensje ma Doża Priuli wobec któregoś z moich poddanych powinien istotnie zgłosić się z nimi do mnie. Pan Rottewald jest jednak tylko gościem na wiedeńskim dworze, podlegając władcom Florencji jako Medyceusz. Oczywiście mógłbym zwrócić się do niego ze zwykłą prośbą o rozpatrzenie możliwości rewizji jego manifestu, ale pewien drobny szkopuł i na to mi nie zezwala.
    - Ależ panie! Ręczę, że Twoja…
    - Ręczę ci, Wenecjaninie, że Rottewalda nie ma dziś ani w Wiedniu, ani w samej Austrii.
    Minęła krótka chwila, zanim poseł wysunął kolejne żądanie:
    - A zatem, w imieniu Doży i Rady Dziesięciu proszę o wyjawienie miejsca jego pobytu.
    - Słyszałeś już o Pilźnie? – zagadnął go Ferdynand, powoli, acz wyraźnie się uśmiechając.
    - Owszem, miałem okazję. Ponoć Czesi skończyli mówić, a zaczęli działać.
    - Czesi postanowili pokazać nam swoje złe oblicze, ale wkrótce znów będą się do nas uśmiechać.
    - Skąd ta pewność, panie?
    - Franz von Mercy o to zadba. Jego armia opuściła już Badenię i maszeruje właśnie w stronę Pilzna. Bawarczycy wyrazili pełną aprobatę co do zwalczania protestanckiego wstecznictwa, więc nie będą czynić von Merciemu żadnych trudności z dotarciem do Czech. Co do samego Rottewalda zaś: cóż, jest on w końcu Nadwornym Kronikarzem, a jego praca polega na opisywaniu dziejów mego państwa. Jak mógłby więc przegapić to, co będzie się działo w przeciągu najbliższych kilku miesięcy w Bohemii? Obawiam się, że przez jakiś czas może pozostać nieuchwytnym.

    - Czy może dla takiego pasjonata jak on, być coś piękniejszego niż świadomość bycia naocznym świadkiem historii? Rozumiesz mnie, Wenecjaninie?
    Zapadła cisza.
    Poseł, przejechawszy jeszcze wzrokiem po wpatrujących się w niego, usatysfakcjonowanych możnych, skłonił się szybko a zamaszyście i okręciwszy się na pięcie, bez słowa wyjaśnienia ruszył w stronę drzwi.
    Gdy Doża Priuli o coś prosił, a urażało to jego dumę, zwłoka nie znała usprawiedliwień.
    Należało działać.




    5 grudnia tegoż pamiętnego roku Europę obiegła wiadomość nie tyle wielkiej wagi, co wielkiej hańby dla tych, której dotyczyła. Oto Dania po serii porażek na wybrzeżach Sundu, w związku z fatalną sytuacją gospodarczą kraju i nasilającą się falą wstecznictwa, zawarła kompromitujący cały jej sojusz pokój.
    Na jego mocy Turcy otrzymywali na własność zdobyte przez siebie w czasie inwazji prowincje Skanii i Holsztynu, naruszając tym samym terytorium Rzeszy Niemieckiej, pomimo protestów państw Rzeszy i obu swoich sojuszników (Polski i Austrii). Niektórzy mówili jednak, że Chrystian IV zachował jedynie zdrowy rozsądek, na wieść o licznych powstaniach w duńskich Niderlandach i licząc się z dalszymi możliwościami strat, przystał na żądania obcego mocarstwa. Sam fakt powrotu Turków do Europy odbił się szerokim echem na wszystkich dworach i niespodziewanie poprawił pozycję Republiki Weneckiej, która powróciła do krzewienia ideologii Obrońcy Bosforu przed napływem islamu, co w obecnej sytuacji – potężnej klęski, wydawałoby się silnej Danii, skierowało w stronę Rady Dziesięciu wiele słów poparcia dla jej polityki (Doża oficjalnie był tylko wykonawcą woli Rady) i niejako legitymizowało związanie Zjednoczonych Prowincji Greckich z Italią. Tylko w takim układzie byt ten mógł zapewnić bezpieczeństwo Bałkanów – Przedmurza Europy.





    * * *​



    Zatłoczone chodniki Wenecji od dawna nie pamiętały już takiego tłoku, jaki zapanował tego mroźnego poranka. Wszystko zaś przez niespodziewany kaprys pogody, który z nocy z 24 na 25 grudnia skuł na amen większość kanałów miasta, przywiązując gondole i łodzie do swoich przystani na dłużej niż zaplanowano. Nie narzekano jednak, gdyż szybko przekleństwo zamieniło w rodzaj powszechnej uciechy. Początkowo przepędzano pierwsze odważne dzieci z lodowej tafli, ale z czasem, coraz więcej odważnych pchało się na nie pod pozorem sprawdzenia ich siły. W efekcie do południa Wenecja stała się na moment wyspą nie do poznania – z dawnych kanałów zrobiono chodniki, z czasem nie do odróżnienia od dawnych przejść i uliczek.

    [​IMG]

    Tego pięknego poranka nikogo nie opuszczała pogoda ducha. Trwały w końcu najradośniejsze dni roku:
    - Wszystkiego najlepszego z okazji Świąt Bożego Narodzenia, seniorita Mancini!
    - Wzajemnie, senior Vega – rozlegały się co róż pozdrowienia.

    Miasto okryte białym puchem, w mroźny acz piękny dzień zdawało się być wyjętym z obrazu któregoś z mistrzów włoskiego malarstwa.
    Nic dziwnego zatem, że minął dłuższy czas, zanim Doża Antonio Priuli odszedł w końcu od pałacowego okna i podszedł z powrotem do suto zastawionego stołu, przy którym jedli i pili jego goście.
    A byli tam najznamienitsi: przedstawiciele Rady Dziesięciu, kilku potężnych feudałów, w tym sam namiestnik Contarini, wraz ze swoją małżonką i jedynym synem, byli zaprzyjaźnieni kupcy, patrycjusze, kilku profesorów różnych uniwersytetów, a nawet pewien oficer.
    Doża wzniósł swój grawerowany kielich, a goście czym prędzej podążyli jego śladem:
    - Dużo pracy za nami i mam nadzieję, w końcu nasze uszy doznają wyczekiwanej ciszy, gdy zza granicy nie będą dochodzić nas niespokojne wieści, co pozwoli nam w końcu odpocząć. Za rok, który właśnie mija, dostojni przyjaciele, pragnę wznieść i wypić ten kielich – zasłużył on, by w końcu przejść do historii! Za rok 1619!
    - Zdrowie! Zdrowie! – zawtórowali wesoło zebrani.
    Wino zostało jednak wypite przedwcześnie.
    - Najjaśniejszy panie! – rozległo się wołanie w wejściu na salę – Pilne wieści prosto z Krakowa!
    Zebrani poczuli się zgorszeni tym najściem, szczególnie w kontekście ostatniego toastu. Nie dziwne więc, że Contarini zareagował:
    - Nie widzisz posłańcu, jak niestosowną chwilę sobie obrałeś? Mącenie chwili radości zatroskanego męża narodu, to największa ze zbrodni!
    - Ależ panie! – zaczął usprawiedliwiać się przybyły młodzian, widząc milczącą twarz Doży – Powiedziano mi, iż są to wieści o najwyższej, międzynarodowej wadze! Człowiek, który przekazał mi ten list zakatował swego konia, by Światły Ojciec Republiki mógł go jeszcze dziś otrzymać!
    Tu stary Priuli wstrzymał ruchem ręki, pełnego gniewu namiestnika, a głową kiwnął na znak zgody.
    Posłaniec, z bliska wyraźnie widać, zziębnięty i wycieńczony podszedł czym prędzej do Doży i uklęknąwszy, wręczył mu ukryty w pudełku list.
    Po chwili nie było go już na sali.

    Gdy władca Wenecji wstał znowu od stołu i czytając list podszedł do swego ukochanego okna, z którego widok przez lata inspirował go do pracy, reszta gości zajęła się sobą.


    "24 grudnia 1619 roku, Kraków

    Najjaśniejsza Rado Dziesięciu Republiki Wenecji!

    Zanim przejdę do rzeczywistej przyczyny wysłania tego listu, niniejszym śpieszę donieść, iż sytuacja na Wojnie Wschodniej przybrała tragiczny dla Litwy obrót – kraj stoi w ogniu,
    zalewany falą rosyjsko-polską – protestanci nie są w stanie utrzymać jedności wielonarodowej i wielowyznaniowej państwowości, którą z takim trudem przez wieki tworzyli. Wszystko wskazuje na to, iż mamy do czynienia z końcem potężnej dotąd siły – Litwa z wojny nie może już wyjść obronną ręką. Klęska zdrajców Kościoła jest przesądzona.

    [​IMG]

    Tymczasem jednak stała się wczoraj rzecz niezwykła, która zapewne przejdzie do historii i stanie się chlubą państwa, w którym mam zaszczyt być ambasadorem, o czym zaś donieść niezwłocznie Wysokiej Radzie musiałem.

    Oto król Polski, tytułujący się również królem Szwecji, Zygmunt III Waza, niespodziewanie znalazł poparcie dla swojej polityki antylitewskiej i antyszwedzkiej w protestanckiej przecież Rzeszy – co z naturalnym poparciem Austrii dało mu, jako władcy północno-wschodniego Śląska, większość elektorską.

    Zdarzenie to stało się już faktem – Zygmunt III Waza został wybrany nowym cesarzem Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego, umacniając w ten sposób swą władzę i rozciągając swe wpływy na wschodnie Niemcy.

    Jesteśmy jednak w ambasadzie pełni obaw, co do tej decyzji, Wysoka Rado. Od kiedy w Kolegium Elektorskim zasiadają wszyscy najważniejsi książęta Rzeszy, zaczęli oni szukać w cesarzu gwarancji swojej nietykalności. Stąd prawdopodobnie wybrano władcę jednego z czterech najważniejszych sąsiadów konfederacji. Nie tylko zabezpiecza ją to przed polską, a zatem i duńską ekspansją (choć jak wiemy ta druga ma teraz własne problemy), ale i pozwala skierować tak powstałą siłę przeciw pozostałym dwóm. Jest to oczywiście Francja, ale zdaje się, iż po naszej interwencji w Austrii – przede wszystkim Republika Wenecka. Polska wchodzi w okres świetności. Potwierdzi to nadchodzący wielkimi krokami pokój z Litwą.

    Niezbadane są wyroki Boże!

    Ambasador Alessandro di Filippo"



    Zwinąwszy list, Priuli spojrzał raz jeszcze przez otwarte okno. Ludzie właśnie zaczęli schodzić z Placu i uliczek, gdyż sypiący od kilku minut śnieg zaczął zamieniać się w śnieżycę.
    - Nieszczęsny roku 1619… Dlaczego nie chcesz odejść?
    A goście bawili się jeszcze długo po zapadnięciu zmroku i tylko jeden Contarini zdawał się rozumieć posępny humor zmęczonego Doży, zupełnie tak jakby…już wiedział?

    [​IMG]

    Wenecja powoli zamykała swe podwoje i tylko nieliczni szukali wciąż swego miejsca. Niektórzy dobrze wiedzieli, gdzie ono jest, ale byli tam już inni, więc czekali na odpowiedni moment, by móc je zająć.

    Każdy kolejny płatek śniegu pozwalał rozmyć obraz rzeczywistości.
     
  4. rotti

    rotti User

    Rozdział 3


    „Czyli na co wam wolność?”

    Pola ciche mówią do mnie,
    Szarością zgniłą okryte,
    Krwawą, dumną rosą zryte,
    Zmuszają, bym zawstydził się.

    Świt już po łąkach się kręci,
    Patrzy po was, drogie dzieci,
    Zasmucone, wpółzamglone,
    Tak jak pole waszej śmierci.

    Teraz was trupy zapytać muszę:
    Na co za Lutrem iść było?
    Czy tak wiele się w was wypaliło?

    Czy cesarskiej dobroci nie starczyło?
    Co nas, braci, tak poróżniło?
    Pod Pilznem, gdzie straciłem duszę.


    [​IMG]

    Zimny świt zaczął powoli zajmować skrwawione pola pod pilzneńskich wiosek. Z każdą chwilą coraz śmielej odsłaniał obraz nocnej tragedii. Gdyby był okres zbiorów, ktoś gotów by pomyśleć, że to łany zboża położył wiatr przedwcześnie. Ale była wczesna wiosna, ziemia skuta mrozem, zczerwieniona dziwnie.
    Samotna postać Franka Rottewalda chwiejnym krokiem pokonywała kolejne zastępy padłych w boju, niczym anioł śmierci, przybyły by udokumentować kaźń.
    W końcu po to tu był, czyż nie?
    Kto jeśli nie on, miał z tej masakry, uczynić polityczny sukces Wiednia?
    Ale niektórzy jeszcze nie chcieli umierać. Skomleli wciąż pod nosem, mruczeli heretyckie modlitwy, a jednak wzywali Boga – tego samego, którego wyznawali ich pogromcy. Byli też tacy, którzy widząc w końcu żywego człowieka, wyciągali ku niemu dłonie w nieuzasadnionej niczym nadziei na pomoc. Pole bitwy dyszało ciężko w oczekiwaniu na powrót pijanych zwycięstwem. Na odebranie mu ostatniego tchu.
    Tymczasem był tam tylko on jeden, a gdzie nie spojrzał jego serce uświadczało bólu. Fakt, iż wszędzie niemal widział tylko czeskie mundury i powykrzywiane gęby miejscowych wieśniaków, niewiele tu zmieniał.
    W końcu nie wytrzymał i upadł na kolana gdzieś między górą trupów a szańcem. Ściskając w rękach garść lepkiej ziemi, gorzko wyszeptał:
    - Dlaczego Austria, Panie? Dlaczego i ją chcesz mi odebrać…

    Nagle gdzieś w oddali rozległo się głośne parsknięcie konia.
    Rottewald podniósł spokojnie głowę i spojrzał w tamtą stronę.
    W gęstej jak mleko porannej mgle widział tylko zarysy barykad i poukładanych na nich ciał żołnierzy. Kilka metrów dalej wszystko rozpływało się w szarości.
    Nieoczekiwana cisza zapadła na polach Pilzna. Nawet niedobitki przestały dyszeć.
    Wszystko zamarło.
    Sekundy płynęły dziwnie wolno, gdy z nicości zaczynał wynurzać się cień.
    Olbrzymi rumak stąpał w jego stronę, stawiając głośne, odbijające się dalekim stukotem kroki.
    Raz za razem.
    Sylwetka siedzącej nań postaci wskazywała jasno na jednego z ciężkozbrojnych kawalerzystów von Merciego.
    Jeździec zatrzymał się, najwyraźniej rozglądając się za czymś, choć raczej nie szukał niedobitków.

    Rottewald postanowił w końcu podnieść się z ziemi i dać znak życia, ale popełnił straszliwy błąd.
    Gdy tylko się wyprostował, zamglona postać zmieniła swe zachowanie.

    Koń zerwał się nie tyle do biegu, co do szarży!

    Medyceusz początkowo zdziwiony, zobaczywszy jak wyobrażana sobie przez niego postać kawalerzysty, zmienia się w zakapturzonego posłańca przeznaczenia, rzucił się do desperackiej ucieczki.

    [​IMG]

    Każdy jego krok poprzedzany był uderzeniami ciężkich kopyt i parskaniem czarnego jak noc rumaka. Niemal czuł na sobie jego oddech.
    Ale biegł – biegł co tchu w płucach, czując, że jego wola walki słabnie z każdą chwilą, gdy dźwięki stawały się coraz głośniejsze.
    Minął drugi szaniec, potknął się o jakiegoś trupa, wskoczył w końcu na ludzki kurhan, nie widząc lepszej drogi przez pobojowisko i po zbyt miękkim podłożu na bieganie, skakał po rozbebeszonych ciałach w stronę okopów… tylko one zdawały się dawać mu szansę.
    Gdy już czuł, że uchodzi z niego resztka sił, usłyszał może metr za swoimi plecami, przeraźliwy świst wyjmowanej szpady. Spojrzał ze strachem nieznacznie w prawo, by odkryć, że głowa demonicznego konia zrównała się z nim samym i sunęła teraz wzdłuż podłużnej linii trupów. To dodało mu adrenaliny.

    Heroicznym wysiłkiem dopadł okopu i skoczył w jego czeluść.
    Dosłownie sekundę po tym zobaczył nad głową rozciągnięte ciało wierzchowca. Z dziwnym łoskotem jego kopyta opadły na ziemie, dopiero po chwili dając jeźdźcowi do zrozumienia, co się stało.
    Na nierównym, piaskowym podejściu pod szaniec, koń złamał przednią nogę, natychmiast przewracając się na plecy i tocząc w dół zbocza.
    Sam jeździec wypuścił co prawda szpadę z dłoni, ale wciąż zaciekle trzymał się siodła. Nawet, gdy przetaczał się po nim cały rumak, spod kaptura nie dobiegł cień krzyku.

    Cały wypadek skończył się równie nieoczekiwanie, jak się zaczął – na stającej u dołu podejścia, przewróconej palisadzie.

    Zmieszana krew obu prześladowców Franka Rottewalda trysnęła wielką strugą na poszarzały piasek, na moment czyniąc go na powrót ciepłym.

    Sam Kronikarz Wiedeński podniósł się czym prędzej z ziemi i stwierdziwszy z niedowierzaniem brak obrażeń, zbiegł w dół szańca, chwytając po drodze upuszczoną szpadę.
    Trzymał ją dosyć pewnie, znaczy trenował szermierkę we wczesnej młodości.
    Gdy był już przy palisadzie, ostrożnie pomógł rumakowi zsunąć się z grubego pala. Jednym ciosem miecza przebódł jego czaszkę, skracając mu cierpienia. Dopiero wtedy spojrzał na swego niedoszłego zabójcę.
    Pechowiec nadział się aż we dwóch miejscach, a wnętrzności uciekały teraz z niego jak z patroszonego koguta. O dziwo, wciąż mrugał oczami, wpatrując się z nienawiścią w człowieka, który powinien być martwy.
    Tego od niego wymagano, tego oczekiwano. Zawiódł – był nikim.
    Był martwy.

    Rottewald opuścił szpadę, nie była już do niczego potrzebna.
    Oczywiste było, że zabójca po śmierci niczym nie różnił się od pozostałych poległych, więc nie stanowił żadnego źródła danych. Na jego pytania musiał mu odpowiedzieć kto inny.



    * * *

    [​IMG]


    Wieści o poczynaniach von Merciego w Czechach wiosną roku 1620 zagubiły się nieco na tle wstrząsającego i niezwykle zajmującego powrotu kapitana Lando do Italii. Nawet sam Doża w tym czasie zdawał się nie myśleć o niczym innym jak tylko o niepokojących raportach z Madagaskaru. Sama opowieść protoplasty weneckiego kolonializmu zdawała się fascynować Priuliego i zupełnie odwracać jego uwagę od innych rzeczy. Niektórzy podejrzewali, że był on już znużony przewidywalnością kontynentalnej polityki i miało nadzieję na jak najszybsze rozwiązanie madagarskiego problemu. Nieoczekiwanie Doża zawetował jednak postulat Rady Dziesięciu o likwidacji afrykańskiej kolonii i jak sądzono – utopił w niej dalsze fundusze, pozostawiając kapitanowi Lando jego pełnomocnictwa i obiecując mu tytuł „namiestnika takiej prowincji, jaką zbuduje Republice”.
    Wielu w ciągu tego gorącego miesiąca działało na prowincji i zagranicą bez wiedzy Doży, nie zawsze w dobrej wierze i nie zawsze legalnie. Również w samej Wenecji pewne ruchy planowały działać na własną rękę i zmusić władzę do ustępstw.
    Nie dziwota więc jak ulżyło Republice, gdy afrykański odkrywca opuścił w końcu wybrzeże Włoch.

    Na efekty „liberalnej wiosny” 1620 roku nie trzeba było długo czekać. Już 8 czerwca sławetny patrycjusz Giovanni Corner na czele przedstawicieli czołowych miast Adriatyku i Morza Egejskiego zrzeszonych we wciąż bardzo wpływową Wenecką Unię Handlową, przy sporym poparciu Rady Dziesięciu przedstawił Doży Priuliemu projekt wsparcia weneckiego handlu. Miało ono polegać na obniżeniu większości taryf i podatku handlowego kupcom rodzimym, mogącym udowodnić swoje republikańskie pochodzenie. Jednocześnie chciano zachować istniejące bariery handlowe w stosunku do kupców zagranicznych. Postulat oczywiście powinien być najpierw głosowany w Radzie, ale kierując się przykładem likwidacji kolonii, nie chciano dopuścić do jego późniejszego zawetowania. Giovanni postanowił więc zajść Dożę od tyłu i zdobyć jego poparcie, póki nie zrobili tego wpływowi ambasadorzy Francji, czy Bawarii.
    Wbrew ogólnym przewidywaniom Doża, bazując na wysokim poparciu społecznym (szczególnie od reform szkolnictwa) i arystokratycznym rzucił wyzwanie nie tylko Kornerowi, ale całej plutokratycznej Unii Handlowej, odważnie odrzucając projekt „blokowania rynku” bez najmniejszej dyskusji nad nim.
    Oligarchia była początkowo jedynie zażenowana i liczyła nad mniej radykalny kontrprojekt samego Doży, jak to zwykli robić jego poprzednicy w takich razach. Tymczasem wydanie 12 czerwca tego roku „Kardynalne Prawa Handlowe” nie tylko nie zażegnały konfliktu, ale wywołały prawdziwą wściekłość w szerokich kręgach.

    [​IMG]
    => Kardynalne Prawa Handlowe​

    Zabraniały one dokonywania rozróżniania wśród kupców na przyszłość, wprowadzając między nimi równość wobec prawa i pełną swobodę handlu, którą jak na tamte czasy można nazwać niezwykle liberalną, w zasadniczy sposób odbiegającą od francuskiego modelu merkantylistycznego. Rynek miał być wolny i niezależny od państwa.
    Tak więc misja Weneckiej Unii Handlowej nie tylko zakończyła się klęską, ale odbiła się na wzburzonej oligarchii wrogim echem. Wydarzenie to było istotne jeszcze z jednego powodu: nieoczekiwanie zyskał sam Giovanni Corner, stając się mimowolnym symbolem walki o prawa włoskiego i greckiego handlu, zdominowanego przez potężne, zagraniczne, często wrogie Republice gildie. Zdawał się opozycjonistą i wielu to jego wolałoby widzieć na tronie doży.

    „Listopad 1620 roku – Mistrzu Priuli!

    Najnowsze wieści na wiedeńskim dworze potwierdzają, że nowy król jest człowiekiem bardzo przebiegłym politycznie, być może zdolnym jeszcze wyprowadzić Austrię z kryzysu. Zawarł z Litwinami osobny pokój bez wiedzy sojuszników, w stanie okupacji leżącej u polskiej granicy rozległej prowincji Navahradok, która ma na 50 lat wejść w posiadanie katolików (po tym czasie jej przynależność ma rozstrzygnąć kolegium złożone z władców sąsiednich względem Litwy państw). Ta potężna twierdza wschodu daje Austriakom gwarancję utrzymania prowincji, szczególnie, że trwa ciągle krwawy polsko-rosyjski „potop”. Oznacza to równocześnie koniec nadziei Czechów na odzyskanie niepodległości – von Merciemu udało się względnie opanować sytuację po bitwie pod Pilznem, a teraz niemal cała armia królewska wraca po długiej wojnie do domu.

    Co do kwestii pana Rottewalda de’ Medici: nie poinformowano nas o planach wyeliminowania go, więc zdziwiła nas informacja o skrytobójczej próbie zamordowania go na polach pilzneńskich. Pragniemy zapewnić, że choć poniósł sromotną klęskę, na jego pochodzenie nie ma oficjalnych dowodów. Nie kwestionujemy też jego profesjonalizmu, choć nie był wcześniej znany z działalności na naszym obszarze.

    Proszę się jednak spodziewać odpowiednich reakcji ze strony Wiednia – sam Rottewald przekonał już króla do swoich podejrzeń i zapewnił sobie dodatkową protekcję.

    Będziemy obserwować dalszy rozwój wydarzeń.

    Pańskie Oczy Północy”


    Z każdym kolejnym słowem tego listu Doża Antonio Priuli na przemian to pochmurniał, to znów dziwił się temu, co czytał. Gdy doszedł w końcu do ostatniej szpiegowskiej pieczęci, zwinął papier i trzymając go jeszcze długo w zaciśniętej dłoni, wpatrywał się z niedowierzaniem w stojący na biurku posążek skrzydlatego lwa.


    [​IMG]
    => Antonio Priuli był w pełni sprawny aż do śmierci​

    Jeszcze tylko przez moment dookoła panował idealny porządek. Wcześniej posegregowane dokumenty pofrunęły pod sufit, eleganckie ozdoby i kryształowa lampka z dzikim trzaskiem uderzyły o podłogę, a gdy sekretarz zajrzał do środka, zobaczył chiński dzban z tak bliska jak jeszcze nigdy dotąd – co ważniejsze po raz ostatni.
    - Panie, czy coś się… - próbował przerwać szaleństwo, gdy tylko strzepnął z głowy resztki porcelany, ale po chwili zdecydował, że lepiej się wycofać. Zamknął na powrót drzwi i spojrzał z niemocą na właśnie przybyłego na spotkanie Namiestnika Francesco Contariniego.
    Ten zdał się zlekceważyć zupełnie właśnie zobaczoną scenę i bezpardonowo wkroczył do biura Doży.

    [​IMG]

    Stary ojciec narodu w rozwichrzonych siwych włosach, siedział przy zupełnie już pustym biurku, otoczony mozaiką swego słusznego gniewu. Podniósł lekko wzrok i dysząc jeszcze ciężko, zwrócił się ni to do siebie, ni to do stojącego pośrodku komnaty Contariniego:
    - Czy kiedykolwiek zagroziłem Rottewaldowi? Czy wysłałem mu groźbę, zniewagę? Chciałem tylko wyjaśnić z nim parę rzeczy, to wszystko. Pokojowo i legalnie. To będzie skandal, Contarini, a ja nawet nie pomyślałem, by nasyłać na niego jakiegoś zabójcę!
    - Austriacy nie powinni nam pluć w twarz po tym jak dostali od nas nauczkę. – zauważył przybyły.
    - To nie są metody, przyjacielu… to barbarzyństwo w czystej formie! I to wbrew mojej woli! Ktoś bardzo chciał ująć mi autorytetu…
    - Albo nie lubił, gdy ktoś sprzeciwiał się twojej woli, panie.

    Na te słowa Priuli wstał nagle z fotela i spojrzał z przerażeniem w oczy schylonej, skrytej w mroku głowy.
    Nie padły już żadne słowa.
    Doża westchnął głęboko i w pośpiechu opuścił własne biuro, nie oglądając się nawet za siebie.

    Namiestnik wciąż stał pośrodku w bezruchu. Dopiero po dłuższej chwili spojrzał w stronę drzwi i upewniwszy się, że pozostały zamknięte, wolno ruszył w stronę biurka. Idąc, delikatnie, jakby dotykał bańki mydlanej, gotowej w każdej chwili pęknąć, przejechał dłonią po jego blacie.
    Na jego ciemnej twarzy zarysował się ledwie widoczny uśmiech.
     
  5. rotti

    rotti User

    Rozdział 4


    „Koniec epoki: Akt I”

    Rok 1621 upłynął Europie niesamowicie szybko, jak pewno powiedzieliby niektórzy. Wschód zajęty był swoją Wielką Wojną, Zachód bawił się już pełną gębą w kolonializm, Austria pacyfikowała Czechy, co szło jej po „victorii pilzneńskiej” dość sprawnie, więc władcy Cesarstwa byli zmuszeni udawać, że nic się nie dzieje. Być może byłoby inaczej, gdyby Wenecja zabrała głos w sprawie, ale najwyraźniej stary Antonio Priuli nie chciał już zaogniać i tak napiętych stosunków z młodym Ferdynandem II.
    Niektórzy gotowi byliby uznać ten czas za wielce spokojny i patrząc na to, co działo się później, trzeba by zapewne przyznać im rację.

    Tymczasem jednak rok 1622 zaczął się dobrą wróżbą.

    Oto 26 lutego, po latach bezowocnego konkurowania z Wenecją na Morzu Śródziemnym, ekonomicznych upokorzeń i dominacji kolejnych państw ościennych, a więc Hiszpanii i Francji – Genua, drugie co do wielkości miasto Włoch oficjalnie dołącza do Republiki Weneckiej. Był to efekt biernej polityki kolejnych władz, kurczącej się z każdym rokiem republiki. Swoją ostatnią posiadłość zamorską – Korsykę, straciła na rzecz Anglików jeszcze w XVI wieku. Próba wzbogacenia się na handlu również zawiodła Genueńczyków. Ich rodzima produkcja nie miała szans w starciu z najlepiej zorganizowaną w Europie tamtego okresu produkcją włoską kierowaną przez Wenecję. Miejscowy rynek został zalany obcym, jakościowo przodującym produktem. Wszystko co genueńskie okazywało się gorsze – od zboża, przez żelazo, aż po towary ekskluzywne. Nie dziwota więc, iż z czasem miejscową arystokrację zaczęło ciągnąć ku wschodowi. Zbliżenie nastąpiło dopiero w ostatnim dziesięcioleciu, aż w końcu, w atmosferze zdrady stanu ostatni władcy niepodległej Genui podpisali zaproponowany przez sąsiadów Akt Inkorporacji.

    [​IMG]

    Mimo spodziewanego oporu, sam dokument wywołał jednak powszechną radość w mieście, której nie podzieliła jedynie oligarchia. Przez trzy kolejne dni świętowano „koniec epoki separacji”, oznaczający, iż dwa największe miasta Italii weszły w końcu na wspólną ścieżkę.

    Niewielu pytało się wówczas, dokąd ona wiedzie.


    * * *

    [​IMG]


    Już 2 marca obiegła Europę wieść nowa i choć spodziewana – jednak wielce zaskakująca. W czasie, gdy Wojna Wschodnia przybrała swój krytyczny obrót, gdy większość powstań chłopskich i religijnych była już stłumiona, a Luteranie zepchnięci na północ, pod Wilno, car rosyjski, Dymitr, odtąd powszechnie Szalonym zwany, uroczysty pokój z Litwą zawarł. Odstąpił nim od wojny, która niemal na pewno przyniosłaby Rusi chwałę, kończąc tym samym okupację ogromnych obszarów, ni jednej wsi we władanie nie biorąc. Car tłumaczył później swą decyzję obawą przed ponownym włączeniem się do wojny Szwecji, ale prędzej obawiać się mógł rosnącej potęgi Polski, która dążyła dotąd do rozbioru Litwy, przy współudziale samej Rusi. Teraz jednak, gdy cały wschód kraju znów wrócił pod luterański zarząd, Cesarz Zygmunt z tego pomysłu zrezygnować musiał. Już tylko Polacy walczyli z heretykami, a to nie dawało mu pola do manewru – zaczynano obawiać się wydłużenia wojny o kolejne lata, co miało zdecydowanie zły wpływ na stabilność polityki Krakowa.


    Wenecja nie była tym zdarzeniem jednak zaskoczona tak bardzo, jak tym, co zdarzyło się w Ligurii 1 maja tego samego roku.

    Jeszcze nie ucichły okrzyki radości po połączeniu się z Republiką, gdy w Genui zaczęły podnosić się głosy sprzeciwu wobec lekkomyślnej decyzji arystokracji. Niezadowolenie wywołała nowa polityka handlowa wobec miasta. Szybko odkryto, że Wenecja nie ma zamiaru dzielić się swymi wpływami w Italii i paradoksalnie zaczęła alienować rynek genueński od włoskiego, nakazując kierować wszystkie miejscowe towary bezpośrednio do miasta świętego Marka. Tam sprzedawać je miano po jak najatrakcyjniejszej cenie, ale w praktyce nie sprzedawano ich wcale albo tylko w niewielkich ilościach. Nie była temu winna sama polityka stolicy, ale zwyczajne prawo popytu i podaży. W starciu z towarami z całego świata, towary z Ligurii, nieprzystosowane jakościowo do panujących standardów były odrzucane przez rynek. Naturalnie w samej Ligurii potężne rodziny kupieckie zrzuciły całą winę na Radę Dziesięciu i zaczęły szukać sposobu na odzyskanie swobody działania.

    [​IMG]
    =>Rynek wenecki był skrzyżowaniem wszystkich szlaków handlowych​

    Faktem jest jednak, że można było zdusić sprawę w zarodku, gdyby nie uderzono również w miejscową arystokrację. Nie utrzymano jej dotychczasowej pozycji, lecz wprowadzono nową władzę administracyjną na wzór lombardzki (obowiązujący na terenie całej Italii, prócz Wenecji), narzucając Radzie Miejskiej kontrolę weneckiego prefekta Michaela Sodano. Właśnie ten wybór stał się w końcu przyczyną wybuchu powstania z dnia 1 maja 1622 roku. Prefekt ignorował miejscową tradycję i wątpliwości Rady Miejskiej, zachowując się w swych działaniach niemal jak wschodni namiestnicy. W mieście zjawił się zalewie miesiąc przed rewoltą i w tym czasie zdążył wzburzyć wszystkie, dotąd zwalczające się frakcje (między innymi wywożąc do Wenecji całe kolekcje dzieł sztuki), czego efektem było zawiązanie się mieszczańsko-szlacheckiego sojuszu na czele z całą Radą Miejską (uznano jej władzę za jedyną w pełni legalną).

    Wczesnym rankiem 1 maja wybuchł pożar w dzielnicy biedoty, a gniew ludności skierowano niemal natychmiast przeciw stacjonującemu w fortecy miejskiej garnizonowi weneckiemu. W kilka godzin do rebelii włączyła się ogromna rzesza mieszczan i większość oddziałów milicji. Zanim dogaszono slumsy, Genua stała się na powrót wolnym miastem. Cała, prócz fortecy, gdzie schronił się Sodano z resztą swojej gwardii.

    [​IMG]
    => "Kto nie z nami, ten przeciwko nam!"

    Feudałowie na ten sygnał rozpoczęli przejmowanie ziem Ligurii i zarządzili werbunek do nowoutworzonej Armii Genueńskiej wśród chłopów. Wszyscy byli świadomi, że czas był tu największym z wrogów. Republika Wenecji z chwilą podpisania niesławnego Aktu Inkorporacji, uzyskała prawo do cennego nabrzeża Morza Ligurskiego.

    Do niczego więcej.
    Liguria była niczym więcej jak tylko kawałkiem nabrzeża.


    Mimo tego samo powstanie było czymś znacznie więcej jak tylko buntem. Było pierwszym od dziesięcioleci zbrojnym aktem, skierowanym przeciwko polityce weneckiej, na terenie Zjednoczonych Miast Włoskich. W Italii odebrano go przede wszystkim jako sprzeciw oligarchii kupieckiej, walczącej o swoje prawa do swobodnej wymiany towarów z Europą. Problem ten, choć w nieco innej formie, był znany wszystkim, którzy mieli jakiekolwiek powiązania z handlem wewnętrznym, przede wszystkim zaś potężnej Weneckiej Unii Handlowej, na czele z samym Giovanni Cornerem. On i jego poplecznicy, wykorzystując sytuację, zaczęli otwarcie wypowiadać się przeciwko Kardynalnym Prawom Handlowym i rzekomemu blokowaniu wewnętrznego rynku na rzecz zagranicznych gildii. Pomimo dużych starań, Włosi dostrzegli przemawiający przez kupców partykularyzm i zdali się na autorytet Doży Priuliego, wskazującego na dążenie Genui do odzyskania wpływów w północno-zachodniej Italii, kosztem tamtejszych miast, więc w konsekwencji do rozbicia jedności Zjednoczonych Miast Włoskich Republiki Wenecji.

    Istniała jeszcze jedna teoria, o której nikt nie mówił głośno, a która była ponoć jedną z bardziej popularnych w tamtych dniach. Frank Rottewald de’ Medici w swoich Kronikach Wiedeńskim tak o tym pisał:

    „…i choć jedno krzyczeli kupcy, a drugim bronił się Doża, ulica huczała od teorii innej zgoła. Czy była ona bardziej przemawiająca do serc prostych ludzi, nijak z wielką polityką obeznanych, czy też faktycznie podstawieni przez władzę ludzie plotki te roznosić mieli, tego zapewne już się nie dowiemy. Skoro jednak dotarły aż do nas, do Wiednia, znaczyć to musi, iż wielką zrobiły w Republice furorę. Nie na Genueńczyków zrzucano bowiem winę, wręcz przeciwnie, zaczęto ich żałować nawet. Śmiano się, gdy ktoś o walce o zdrowy handel mówił, o prawo do równego traktowania” w państwie idealnym”. Wmawiano sobie, że Włoch prawdziwy (a Genueńczykom miana tego nie odmawiano wcale) na Włocha ręki by nie podniósł i stać za tym musiała jakaś inna, tajemnicza a zdradziecka siła.

    (…)I tak w końcu, jak to zwykle bywa, wszystko sprowadzało się do tego jednego hasła: „Żyd jest żyd”, co było sprawą o tyle prostą, na ile nie potrzebną by ją tłumaczyć. Nikt się nie zamartwiał już odtąd, bo sprawa stała się klarowna. Skoro Żydzi nie mogli już niczego wskórać w Wenecji i jej siostrzanych miastach, za nową a jeszcze na Żyda nieodporną Genuę się zabrali i ją przeciw swoim zbuntowali.


    [​IMG]
    => Żydzi znów coś knują!​

    (…)Tak więc zaraz nowy duch wstąpił w ludność ciemną i już swoich racji pewna, gotowa była choćby z gołymi pięściami do Ligurii iść. Gdy zaś lud popierał, popierała i armia. Z dniem 3 maja uspokojone słusznością swych rozkazów, ruszyły na zachód garnizon tyrolski i Gaskońska Armia Graniczna, w imponującej sile 60 tysięcy żołnierzy, tyleż bitnych, co niesławnych, z broni swej i podstępów w całym świecie znanych. Wśród nich szła prawie połowa konnych, przerażających Stradiotów i pancernych rajtarów, gotowych by nieść śmierć swoim braciom w Ligurii, nie wiadomo co z Żydami mającym wspólnego.

    (…)sytuacja ta musiała wywołać w końcu to, co zwykle wywoływała w takich razach: przesławna wyspa Ghetto Nuovo znów stała się świadkiem kilku pogromów. Nie spodziewano się oczywiście, że Żydzi się z niej wyniosą (prawo do zasiedlania wyspy uzyskali już w 1516 roku), ale zwyczajnie chciano pokazać im, gdzie jest ich miejsce.

    Podziw wywołuje natomiast to, z jaką hipokryzją Doża Priuli potrafi mówić o swojej rzekomej niewiedzy, co do źródeł antyżydowskiej nagonki.”


    Istotnie, z dniem 3 maja ruszyła ogromna część armii Republiki, w liczbie zbliżonej do szacunków Rottewalda, nie prowadząc jednak ze sobą żadnych dział, gdyż zgodnie z rozkazami Rady Dziesięciu, z dachów miasta Genua nie miała spaść nawet jedna dachówka. Plan zakładał jednoznacznie rozstrzygnięcie sprawy w sposób jak najmniej zauważalny, pozostawiający jak najmniej śladów dla przyszłych pokoleń, zmazujący tą rażącą plamę na honorze Republiki.

    [​IMG]
    =>Garnizon tyrolski dostaje rozkaz wymarszu z Innsbrucka​

    Trudno było też oszacować, jaką armię uda się wystawić powstańcom i czy w ogóle będzie można nazwać ją armią, czy tylko bezładnym zlepkiem chłopów, mieszczan i ziemian.
    Jedni mówili o zaledwie kilku tysiącach, a inni donosili o kilkudziesięciu. Stąd pewnie decyzja Rady o wysłaniu do Ligurii 60 tysięcznej armii weteranów wojny z Austrią. Tak dla pewności.


    * * *​


    4 lipca 1622
    Kraków

    Najwyższa Rado Dziesięciu Republiki Wenecji,

    Pragnę ze swojej strony złożyć kondolencje z powodu genueńskiej niesubordynacji, o której nawet tu doszły mnie słuchy, ale przede wszystkim śpieszę donieść, iż dziś rano w Wilnie pobity Knisthov I podpisał w kompromitujących (niemalże jenieckich) warunkach akt kapitulacji. Samotna Polska okazała się zdolna utrzymać ofensywę wbrew rosyjskim nadziejom.

    Na mocy aktu wszystkie ziemie ruskie aż po Dniepr (prócz Zaporoża) wcielone do Królestwa Polskiego zostały. Oczywiście przy Litwie pozostała wciąż większa część jej ruskich zdobyczy z XIV wieku, ale jasne jest już chyba, że jest tylko kwestią czasu, a raczej rychłej kolejnej wojny na wschodzie, nim i to zostanie jej zabrane.


    [​IMG]
    =>Europa po Kapitulacji Wiedeńskiej z 4 lipca 1622 roku​

    Aneksja tak ogromnych obszarów musiała oczywiście doprowadzić do ustępstw na innym polu. Cesarz z łaski swojej utrzymał na Litwie władzę Knisthova I, uznając jego i jego dziedziców prawo do korony wielkoksiążęcej, ale oznacza to również, iż uznał istnienie litewskiego kościoła protestanckiego, legitymizując władzę heretyków na tym obszarze! Stolica Piotrowa nie będzie zadowolona z takiego obrotu sprawy, spodziewając się raczej, że prywatne dążenia terytorialne Krakowa pozostaną w wojnie religijnej sprawą drugorzędną.

    Cesarz Zygmunt III Waza postawił jednak na interes Polaków, a nie katolików, stając się nomen omen potężnym władcą europejskim ze wspaniałymi widokami na przyszłość i radzę Radzie ze swej strony, by nie lekceważyć jego siły i wciąż rosnących wpływów. Królestwo to nowoczesny kraj, którego mieszkańcy mają swych przyjaciół pośród naszych wrogów.

    Ambasador
    Allesandro di Filippo



    Akt Kapitulacji Wileńskiej wywarł na Europie piorunujące wrażenie. Polska pozostawiona samotnie na polu Wielkiej Wojny Wschodniej, w którą w latach 1613-1622 zaangażowanych było większość liczących się na arenie międzynarodowej państw (między innymi: Szwecja w latach 1613-1615; Wenecja i Francja 1615-1616, Turcja 1615-1619, Austria 1613-1620, choć trzeba pamiętać, iż nigdy nie była to jedna wojna, co pokazuje choćby interwencja sojuszu weneckiego w Austrii, czy inwazja turecka w Danii), podołała wyzwaniu i dopięła swego. Zdecydowanie to właśnie Polska wyszła z wojny najbardziej zwycięska. Klęskę poniosła zaś nie tylko Litwa (ostatecznie luteranie utrzymali rządy), ale również Dania i Rosja (ta ostatnia praktycznie na własne życzenie, rezygnując z należnych sobie ziem nabytków). Zmieniła się zatem drastycznie sytuacja polityczna w Europie Środkowo-Wschodniej, gdzie dotąd panowała względna równowaga sił. Zmieniła się na przykład pozycja Austrii – stała się bardziej niż dotąd związana z Krakowem, jako jedynym pewnym zabezpieczeniem przed ekspansją wenecką, a sukcesja cesarska Zygmunta postawiła pod znakiem zapytania dotychczasowy sojusz, jako związek dwóch równych państw. Oczywiście nikt nie negował znaczenia wiedeńskiej polityki w regionie, ale szczególnie od wojny 1615-1616 i wciąż żywych czeskich dążeń niepodległościowych, jasne było, że Austria borykała się z czymś więcej niż tylko przejściowym kryzysem.

    Wielu nazywało ten złożony konflikt Wojną Religijną, ale w ostatecznym rozrachunku trudno się na to zgodzić. O ile bowiem do roku 1615 przedmiot walk był dosyć klarowny i stanowił faktyczne starcie dwóch wyznań (jedynie Dania stanęła po stronie ideologicznie przeciwnej ze względu na zawsze opozycyjną do niej Szwecję), to po tym okresie przechodzi już w fazę czysto polityczną (czego najbardziej brutalnym przejawem jest wojna między katolikami sojuszów austriacko-polskiego z wenecko-francuskim). Miano Wojny Religijnej można by uznać za słuszne jednak, jeśli spojrzeć na to, państwa ilu religii brały w niej czynny udział. Byli to nie tylko katolicy i protestanci, ale także prawosławni (Rosja) i muzułmanie (Turcja). W związku z prześladowaniami religijnymi na terenie Litwy śmierć poniosło również wielu, gnębionych przez obie strony, kalwinów litewskich. Pokój, jaki Polska zawarła jednak w Wilnie, odebrał kompletnie Wielkiej Wojnie Wschodniej jej religijnego charakteru, demaskując i podsumowując jej dorobek.
     
  6. rotti

    rotti User

    Rozdział 5


    „Koniec epoki: Akt II”


    Genua. Miasto, które powiedziało nie.

    Powiedziało jednym głosem. Pamiętnego lata 1622 roku podziały stanowe i majątkowe na moment przestały się liczyć. Genua była jedna, silna w swoim dążeniu do odzyskania haniebnie utraconej niepodległości. Była pierwsza w swoim oporze wobec weneckiej dominacji i choć los zgotował jej tragiczną przyszłość, mit walczącego do końca Genueńskiego bohatera miał na długo pozostać w pamięci Włochów, Słowian i Greków.



    * * *

    [​IMG]


    Jeszcze we wrześniu tego roku Liguria pełna była rozpalającej powstańców nadziei. Chęć do walki czuło się w powietrzu. Była obecna wśród złocistych pól, gdzie chłopi na sztorc stawiali swoje kosy, była obecna na dworkach szlacheckich, gdzie szlachta ostrzyła dotąd zapomniane szpady, krążyła w końcu wśród wąskich uliczek metropolii, po wszystkich domach, kamienicach i posiadłościach, by trafić na miejski rynek i objawić się w całej pełni.

    [​IMG]
    => Normalne życie na ulicach Genui zamarło​

    Trwał tu handel bronią palną, białą i kombinowaną, zapasami żywności i napitków oraz kilkoma tylko innymi rodzajami rzeczy, które mogły się okazać niezbędne w nadchodzącym bitwie o rzecz, będącą obecnie w najwyższej cenie: o wolność.

    Słowem, cała Liguria szykowała się do walki. Dowódcy wojskowi: głównie arystokracja byli świadomi swojej sytuacji. Podlegała im armia nieskoordynowana i niepewna, niewyćwiczona i niedoświadczona. Jedynie w pewnej części można było nazwać ją regularną (milicja włoska miała długą tradycję). Znakomita większość była uzbrojona co najmniej słabo, tak jak chłopi w swoje kosy i mieszczanie w broń niekiedy nie tyle bojową, co reprezentacyjną. Brakowało wszystkiego: prochu, kul armatnich, kadry oficerskiej – jej rolę musieli zastąpić oficerowie milicji. Było więcej chętnych do walki niż wyposażenia dla nich. Wielu powiedziano, że ojczyzna może ich wezwać, ale że moment ten póki co nie nadszedł.

    Dowództwo słusznie zauważało w tym miejscu kluczową zaletę tej dziwnej armii: była armią narodową, ujednoliconą i walczyła o jedynie słuszną wartość – o przetrwanie. Jak zaś wiadomo, nawet najsłabszy zwierz, zapędzony do narożnika, zyskiwał nową siłę.

    [​IMG]
    => Arystokracja wzywa chłopów do walki​

    Tak oto z dniem 24 września Genua dysponowała 17-tysięczną armią synów gotowych ponieść śmierć za swoje domy. Chroniły ją potężne mury metropolii, obstawione działami lekkich kalibrów, ale z drugiej strony część jej dzielnic zniszczył pożar, przebywało w nim więcej ludzi niż kiedykolwiek przedtem (chłopi zaczęli masowo opuszczać wschodnie ziemie, od których strony miał nadejść nieprzyjaciel), a część zapasów znajdowała się w fortecy miejskiej, jak dotąd ciągle w posiadaniu Wenecjan i prefekta Sodano. Zastanawiano się nad szturmem fortecy, ale klęski, jakie ponieśli pod jej murami powstańcy w pierwszych dniach maja, skutecznie zniechęciły Genueńczyków do tego pomysłu. Obecnie forteca stała samotnie na niezdobytej skale, wznoszącej się ponad ulicami miasta, niczym wieżyca wypatrująca odsieczy. Otoczono ją barykadą i zakazano zbliżania się do niej, zemstę na Sodano pozostawiając przyszłym czasom.

    24 września była już zresztą na myślenie o ex-prefekcie za późno. Wszyscy zwiadowcy mówili jednym głosem. Od wschodu szła nawała wenecka, a jej liczebność według większości relacji wydawała się nieprzebrana. Jedna z nich nazywała ją wprost „całą armią Republiki” (mylnie, ale efektownie), wstrząsając dowództwem genueńskim. Zrozumiano. iż o zamykaniu się w mieście nie mogło być mowy – Republice nie zależało na szybkości działania, ale na skuteczności. To powstańcy nie mieli środków do życia.

    Ustanowiono więc plan działania tyleż odważny, co szalony – o świcie, gdy smród Wenecji niemal docierał już do miasta, wyprowadzono armię powstańczą przed główną bramę i obsadzono na usypanym w tym miejscu szańcu. Jego kolejne palisady i okopy rozciągały się w zagłębieniu muru, między północną i południową basztą, zabezpieczając oba skrzydła. Równocześnie na samych murach rozstawiono zdecydowaną większość dostępnych dział i tylko część z nich wyprowadzono na przedpole. Nim wzeszło słońce Genua była gotowa.

    [​IMG]


    * * *​


    Wydarzenia rozgrywające się w dniach 25 -30 września 1622 roku w swoim dzienniku opisywał jeden z oficerów milicji genueńskiej, będąc osadzonym w konstantynopolitańskiej Twierdzy Poranka.

    „(…)mój zaś oddział pierwszy hrabia Ramarro, jak rzekłem, za lewy (północny) szaniec będąc odpowiedzialnym, u podnóża jego ustawił i bronić dojścia do armat za wszelką cenę nakazał. Przyznać zaś trzeba, iż szaniec to był nie byle jaki! Wznosił się wysoko ponad nasze głowy, trzy działa, choć nie kolumbryny, to jednak wielkości sporej (tylko na prawym skrzydle mieli wtenczas większe) na swym szczycie kryjąc. Obsypalim my je ziemią, a ziemie palami nabilim, by wroga zaś na pewno od sięgnięcia ich odwieść, rów wzdłuż szańczyka kołkami wyścielony gałęźmi i liśćmi żeśmy nakryli. Ale nie koniec jest na tym, bo jeszcze o ludzi zadbać było trzeba. Przeto przed tymże parowem wznosił się nasyp, co od jednej do drugiej baszty się ciągnął, hen, przez całe pole. I tenże masą przyrządów śmiertelnych był nabity, ale już nie tak wielką, bo w zamyśle było, by w pierwszych szeregach, co tutaj stać miały (a mój był wśród nich jak wspomniałem) głównie pikinierzy byli, co jak żywy mur każdej mogli oprzeć się najazdu fali. Najlepszych zaś dali, jak moich trzy setki, do tych dwóch szańców ochrony, by działa zabezpieczyć. Siła dobrego żołnierza też pośrodku nasypu stała (cośmy ją zgodnie Kurhanem nazywali), wiedząc jaka odpowiedzialność na jego barki spadnie. Wzdłuż drugiego nasypu stali zaś strzelcy nasi, w muszkiety przeróżne zbrojeni. Wyćwiczeni byli tyle o ile. Wiedzieli tylko to, co im na placu pokazywano, strzelali niewiele, by prochu nie marnować, więc teraz niepewnie na swych pozycjach stali. Chłopi zaś, stojący po okopach, dla pomocy raczej niż prawdziwej walki, tam ze swymi kosami lecieć zawsze mieli, gdzie pik nie starczało.

    [​IMG]

    Dalej dopiero, za drugim nasypem był plac goły aż pod same mury, gdzie żołnierza maści różnej z 5 tysięcy stało, gotowej iść w ratunek swoim braciom w boju. Wśród nich i kawaleria w całej sile swojej. Tysiąc ich było: szlachty strojnej, milicji konnej i rajtarów garstka. Oni do bitwy wówczas wejść mieli, jakby się wróg przez okopy przedarł, strzegąc dwóch jeszcze szańców, do naszego podobnych. W końcu za nimi mur naszego miasta, ukochanej Genui się wznosił, działami obstawiony, muszkieterów lufami najeżony, co ponoć strzelać mogły aż na 300 metrów!
    Ponad tym wszystkim wznosiły się baszty, a na nich powiewały z dumą swoją dawną flagi nasze, których przysięgliśmy aż po grób swój bronić.

    (…)Zanim skończyłem jeszcze wydawać rozkazy swoim ludziom, ktoś krzyknął ku mnie, bym na wzgórza spojrzał. Jam popatrzył wpierw za siebie, by szybko odkryć, że ku wschodowi wznosiły się setki, a może tysiące oczu zaniepokojonych żołnierzy. Z każdą sekundą coraz większa ich liczba zwracała swe oblicze ku wschodzącemu słońcu, zawieszonemu gdzieś ponad wzgórzami.
    Więc i ja żem tam spojrzał.

    Najpierw nie widzieliśmy niczego. Jedynie głuche dźwięki marszu dolatywały nas zza zielonego wzniesienia, przesłaniającego cały horyzont. Stawały się coraz głośniejsze i z czasem wdarły się zupełnie do doliny, zagłuszając nasze szeptania. Faktycznie bowiem nikt głośno w tej chwili mówić się nie odważył. To była, jak pamiętam, bardzo podniosła chwila. Czuliśmy się jak widownia u dołu ogromnej sceny, na którą za moment mieli wkroczyć wykonawcy jakiegoś niepojętego widowiska. Gdy zza wzgórza zaczęły wyglądać ogromne chorągwie weneckie i proporce Stradiotów, uświadomiliśmy sobie skalę tego zjawiska. Ich linia rozciągała się w obie strony, ginąc nam z oczu, a ciągle wzbijała się wyżej i wyżej ponad zieloność wysokich traw. W końcu pojawili się i żołnierze. Najpierw ujrzeliśmy więc linię ciężkiej kawalerii, rodzaju reprezentacji, raczej na przestrach niż na bój, a osobiście wierzyłem, że szedł na jej czele sam dowódca tej armii, którym miał być ponoć namiestnik Zjednoczonych Prowincji Francesco Contarini. Sława jego była wielka, a wiedzieliśmy, że tego dnia będzie miał okazję udowodnić swemu Doży ile jest wart. Następnie wyłoniły się dwa skrzydła najbardziej przerażającej z weneckich formacji – lekkiej a śmiertelnie skutecznej jazdy słowiańskiej, zwanej Stradioti, słynącej ze swej niebywałej szybkości i zwrotności. Jej długie lance wznosiły się teraz pionowo ku niebu, całymi rzędami – dla nas było to nieprzebrane morze – jakby wzgórza nagle wystawiły ku nam swe kły. Najgorsza zaś była ich liczba. Wroga jazda (także rajtarów i pospolitej konnicy włoskiej) ciągle mnożyła się przed naszymi oczami, zajmując powoli coraz niższe pozycje na zboczu.

    Nasi ludzie byli przerażeni! To nie była horda, nawet nie wataha, to był po prostu nieprzebrany tłum wrogich oddziałów, w liczbie co najmniej kilkunastu tysięcy!

    A przecież był to dopiero początek. Zza wzgórz zaczęły kolejno pojawiać się bowiem formacje piechoty: regularnych pikinierów i muszkieterów, ze swej wyśmienitej organizacji w całej Europie znanych, nie mówiąc już o sławie ich słynnych muszkietów, zawsze wysoko cenionych. Dalej szli jeszcze żołnierze najemni i oddziały pomocnicze, ale trudno nam było dojrzeć gdzie zamykał się pochód, skoro wróg postanowił nie ujawniać się w pełni.

    Jedno tylko ulgą dla mego serca było, iż istotnie najeźdźca, na pośpiech bardzo licząc, dział z sobą nie prowadził, do oblężenia się szykując, pewnie głodem nas chcąc do posłuszeństwa zmusić.


    [​IMG]
    =>Zejście Armii Tyrolskiej pod mury Genui​

    (…)Pierwsze ruszyło lewe skrzydło, od południa ku okopom ciągnąc, a legenda Stradiotów pędziła wraz z nim. Wtedy zaraz strzał żeśmy z tylnich szańców posłyszeli, co było niewątpliwym znakiem by otworzyć ogień. Więc po chwili i huknęło z luf wszystkich możliwych. Sponad głów naszych ryk się wydobył przeraźliwy, tak, że kilku strachliwszych popadało na ziemię, myśląc pewnie o swojej agonii. Zadymiło się też na prawo od nas, gdzie już muszkiety rozpoczęły swą pracę. W chwilę później i mury odpowiedziały na wezwanie i ku wschodowi sypnęły żywym ogniem.

    Stradioci jednak wiele ze swego impetu nie stracili, bo choć działa szkody im porządziły, kule broni ręcznej zdawały się ich nie imać. Jedna rzecz prawe skrzydło wówczas ocaliła: że w porę Contarini nie ruszył prawego skrzydła, rozstawiając za to swe formacje w polu, korzystając pewnie z odwrócenia od nich uwagi luf naszych. Nieszczęście więc moje i mego oddziału polegało na bierności naszej, taktyką wymuszonej. Zamiast walczyć musieliśmy patrzeć, jak kawaleria w dalekie od nas prawe skrzydło się wbija. Pierwsi jeźdźcy rozbili się jednak jak fala o nieugięty klif, na pikach naszych, z palami zmieszanymi, co tu i ówdzie piętrzyły się przed wrogiem. Gdy zaś tylko szarża się zatrzymała i zaczęto się okładać regularnie wśród okopów naszych, chłopi ruszyli z placu głównego z kosami swymi. „Słusznie” – pomyślałem, „bo jak inaczej wykorzystać tą niepewną siłę niż w sytuacjach takich oto?”

    Co dalej się tam działo tego już nie wiem za bardzo, gdyż tymczasem ruszyła ku nam przodem i od północnej strony wataha Stradiotów, wspieranych jazdą włoską. Krzyknąłem tedy do ludzi, że jedyną naszą szansą jest pierwsze uderzenie w okopie zatrzymać, by reszty ku muszkieterom nie dopuścić, a w bliskości do nich trzymać.

    Gruchnęło po chwili naraz kilka dział nad nami, a Bóg chciał widać, by były to strzały celne, szarżę w niwecz obracające. Zaraz bowiem gdy dziurę wyżłobiły w słowiańskich szeregach, konie poniosły i zrobił się zator, tuż przed nasypem niemalże naszym. Ale choć wielu biec i siec wroga chciało, ja uspokoiłem ich w porę i sygnał muszkieterom do wolnego ognia dałem. W porę się ludzie pochowali moi, gdy sieknęło ze stron wszystkich, obu boków i z murów. A że blisko Stradioci od okopu stali i miast iść naprzód w kółko się kręcili, przeto wielu padło pod gradem piekielnym.

    Dał tedy dowódca szarży rozkaz do odwrotu, ale tu był błąd jego, iż mało kto go słyszał. Choć cofnęło się wojsko z przednich szeregów, jazda włoska nie wiedząc co się dzieje, przeszła przez nasz lej po armatach i dalej zaczęła prosto w nasz oddział uderzać!

    Ale ludzie moi byli na to chętni. Gizarmy i piki poszły zaraz w ruch, a gdyśmy w końcu szarżę tą szaloną nieco wyhamowali, dobiegli do nas chłopi i głupi, lecz dzielni z okopu wybiegłszy, zaszli konnicę od flanki, niepomni na to, że już wróg słał nową nawałę sił swoich. Miazgę przeto z kosynierów uczyniła, gdy spadła na nich, żadną barykadą nie chronionych. W sekund kilka zniknęli w tłumie szaro-białych koni.

    Tymczasem biliśmy się zacięcie o każdy kawałek okopu. Hrabia Ramarro przysyłał nam nowych żołnierzy, pracowały zaś ciągle niezdobyte pozycje strzeleckie. Wreszcie nas uratowało uderzenie z bocznej baszty, od północy nas wspierającej. Kula eksplodowała w samym środku zgrupowania mediolańskiego, wprowadzając wyczekiwany przez nas chaos i zamęt.

    Oficer dał sygnał do odwrotu i kawaleria opuściła nasz okop w popłochu. Tego dnia Contarini nasyłał na nas Stradiotów jeszcze dwa razy, za każdym razem dochodząc coraz dalej w głąb placu, gdzie na szczęście zbawienna okazywała się zawsze pomoc naszej własnej jazdy. Nie zdobyto natomiast żadnego szańca i nie zniszczono żadnego działa i choć zginęły setki naszych ludzi, to byli to głównie chłopi, nijak się mający do kilku tysięcy konnych, których stracił zaskoczony skutecznością „zwykłych rebeliantów” Contarini. Dlaczego przeżyliśmy ten pierwszy dzień? Pewnie dlatego, że walczyliśmy o przetrwanie nie tylko swoje, ale i swoich żon i dzieci, zamkniętych w murach Genui. Walczyliśmy w słusznej sprawie i rozpierała nas duma.”



    Bitwa pod murami Genui trwała dla Republiki niepokojąco długo i przez pierwszych kilka dni przeciągających się walk nie dała żadnego rezultatu. Dopiero 29 września opór został przełamany, wskutek wybiegu Contariniego, który tego dnia osobiście stanął na czele natarcia Stradiotów. Zasymulował ucieczkę swego oddziału, wyprowadzając podekscytowanych chłopów z okopów, poczym nieoczekiwanie uderzył na nich z całą siłą i przebił się przez fortyfikacje, łamiąc prawe skrzydło powstańcze, korzystając z tego, że lewe skrzydło było związane walką z piechotą. Następnie szarża uderzyła w konnicę genueńską, rozbijając jej szyki i zmuszając do złożenia broni dowództwo. Wymiana ognia trwała jeszcze do 30 września, (mimo iż Genueńczycy chcieli trzymać się w mieście jeszcze przez kilka miesięcy), kiedy to Sodano i jego ludzie opuścili mury fortecy miejskiej pod osłoną nocy i zdobyli bramę Genui, wpuszczając do miasta „z dawna wyczekiwanych gości”, jak miał nazwać swoją odsiecz sam prefekt.

    [​IMG]
    => Zajęcie Genui​

    Przywitano więc Armię Tyrolską nie jak zdobywców, ale jak oswobodzicieli, zgodnie zresztą z wolą Doży Priuliego. Jeszcze tego samego dnia Rada Miejska podpisała kapitulację i rozwiązała się. Prefekt Sodano natychmiast po tym aresztował cały jej skład i skazał na śmierć przez powieszenie. Resztę przywódców rebelii wysłano do największego i najstraszliwszego z więzień Republiki: zbudowanej w XVI wieku Twierdzy Poranka w dalekim Konstantynopolu.

    Z niektórymi ogniskami powstania walczono jeszcze na terenie samego miasta 2 tygodnie od kapitulacji, zanim kompletnie zakończono sprawę. W ciągu 5 dni głównych walk starło się ze sobą 17 tysięcy Genueńczyków i 55 tysięcy regularnych żołnierzy Republiki.

    [​IMG]
    => Podsumowanie Bitwy Pod Genuą​

    Śmierć poniosło 7 tysięcy Republikan, w tym wielu Stradiotów, gdy tymczasem armia kupiecko-chłopska została niemal wyrżnięta w pień (szczególnie w ciągu 2 ostatnich dni walki), a do niewoli weneckiej wziętych zostało zaledwie 5 tysięcy z jej żołnierzy. Rebelia pochłonęła wiele ofiar, ale największą z nich była jedność Italii. Wydarzenia wrześniowe wywołały przerażenie na całym półwyspie. „Włosi Włochom zgotowali ten los” – mawiano. Po raz pierwszy zaczęto zastanawiać się na ile realna była równość wśród Włochów, skoro Wenecja tak silnie strzegła swojej pozycji hegemona. Pytano się o podstawy Republiki, o jej prawo do decydowania za jej jednostki składowe. Pytano się o granice kontroli stolicy nad pozostałymi miastami albo o ograniczanie swobód handlowych, wreszcie o sens istnienia Kardynalnych Praw Handlowych. Ludzie zaczęli pytać, bo kolejni dożowie zadbali o poziom ich wykształcenia.

    W największą konsternację wprawiał jednak fakt, iż ta sama Genua, która jesienią 1622 roku została siłą spacyfikowana przez wojska Republiki, jeszcze pół roku wcześniej dobrowolnie z tą Republiką związywała swój los. Umów zaś zgodnie z prawem federacyjnym należało dotrzymywać.

    Chociaż wielu uświadczyło tragedii, a wielu innych zaczęło bać się podobnej w przyszłości, jedna wszak osoba zyskała na niej bezsprzecznie. Był to dla niej kamień milowy na drodze do wiecznej chwały.

    * * *​


    28 lutego Roku Pańskiego 1623 Antonio Priuli zapadł na ciężką i nieokreśloną bliżej chorobę. Medyków zaczęto więc ściągać z każdego zakątka ziemi, a w całej Republice odprawiono msze za zdrowie ukochanego władcy. Nie zmieniło to jednak faktu, że wraz z tym dniem stary Doża odseparował się od życia Wenecji, a gdy mimo upływu tygodni nic nie wskazywało rychłej poprawy, wielu zaczęło przewidywać już jego koniec.

    Być może on sam miał to na uwadze, gdyż 1 kwietnia wydał dokument, potraktowany przez historię jak polityczny testament, nazwany Aktem Zabezpieczającym, a wydarzenie to okazało się brzemienne w skutkach, na zawsze zmieniając historię Europy.

    Na mocy Aktu Doża rezygnował z czynnego sprawowania władzy „do czasu śmierci albo ozdrowienia”, ale by nie pozbawiać państwa organu decyzyjnego, powołał do istnienia urząd Opiekuna Republiki, który przejąć miał wszystkie uprawnienia dożów i albo zwrócić je na każde żądanie Doży albo rozciągnąć do czasu wybrania nowego, przyjmując dodatkowo tytuł regencki. Tym samym aktem powołał na to stanowisko osobę, która zdążyła już ugruntować swoją pozycję we włosko-greckiej polityce, zyskując sławę wielkiego wodza w czasie niedawnego powstania genueńskiego – Francesco Contariniego. Wciąż pozostawał on przy tym najważniejszym przedstawicielem Wenecji na prowincji – namiestnikiem Zjednoczonych Prowincji Greckich, mając za sobą rzeszę wschodnich magnatów i szerokie poparcie wśród tamtejszej ludności.

    W postanowieniach Aktu na zachodzie widziano jednak faktyczny akt namaszczenia Contariniego na przyszłego dożę, czym wzburzone zostały miasta włoskie. Sami Wenecjanie manifestowali swoje zgorszenie w ukryciu, ale ulica stolicy i tak huczała od plotek. Republika na ich oczach traciła resztki swojej pozorności. Problemu nie chciano jednak nazwać po imieniu, aż do czasu słynnego wystąpienia przed Radą Dziesięciu, symbolu walki o reformy, jakim stał się jakiś czas temu Giovanni Corner, wciąż przewodzący Unii Handlowej.

    [​IMG]
    => Tego dnia komnata Rady wypełniła się słuchaczami po brzegi​

    „To co się wydarzyło, Najwyższa Rado, a mówię to z całą świadomością tych słów znaczenia, było zamachem na podstawy ustroju Republiki! Odebrano dzieciom świętego Marka najwyższe prawo, którym dotąd mogliśmy szczycić się przed narodami świata: prawo, do decydowania o tym, kto wiedzie nas w przyszłe czasy, kto sprawuje piecze nad naszą ojczyzną! Odebrano nam prawo do wyboru doży! Dziwicie się moim słowom? To wam odpowiem: Priuli już wybrał za was! Przepowiadam Wam! Francesco Contarini tak długo będzie posłuszny nakazom Rady, jak długo żyć będzie jego elektor! Co zaś uczyni później?

    Tego nie wiemy, a to oznacza, że może się okazać, iż los Republiki pozostanie w rękach jej nieprawego syna. Myślicie – prawo jest po naszej stronie, to nas wybrał Naród – ale przyjdzie dzień, przyjdzie na pewno, jeśli nic dziś nie zrobicie, w którym Rada Dziesięciu straci prawo bytu! Tak wam wieszczę ja, Ostatni Republikanin w dniach swojej klęski!”


    Giovanni Corner swym przemówieniem wywołał jednak o wiele więcej sceptycyzmu, aniżeli faktycznego poruszenia wśród możnych, mogących jeszcze uratować walącą się rzeczywistość. Jego słowa zostały poczytane za prorocze dopiero po wydarzeniach sierpniowych, kiedy było już za późno.

    Corner bowiem, choć popularny wśród kupców włoskich, nie miał poparcia prowincjałów, upatrujących swych szans w sukcesji związanego z nimi magnata – Contariniego. A lud? Szedł wszędzie tam, gdzie wskazywał mu Priuli, a każde jego słowo, co dopiero testament, poczytywał za świętość.


    - Panie! Panie, co mogę dla Ciebie zrobić? Powiedz, co ja biedny sługa…
    Wystarczyło delikatne uniesienie pomarszczonej ręki, by medyk zamilkł. Umierający Doża wyszeptał coś niewyraźnie, nie dając się zrozumieć. Klęczący przy jego łożu domyślił się sensu tych słów, wstał więc czym prędzej i wyszedł z sypialni.
    - Panie Contarini, on chce panu coś powiedzieć. – dało się słyszeć zza drzwi.

    Wybrany przed czteroma miesiącami Opiekun Republiki wolno wszedł do komnaty człowieka, któremu zawdzięczał ten tytuł. W ciemności dostrzegł natychmiast patrzącą w sufit sylwetkę Priuliego. Był jakby zamrożony, w połowie tylko żywy, a jednak wciąż czegoś od niego chciał.
    Gdy Contarini nachylił się nad nim, niemal czuł na sobie jego gasnący oddech.
    - Wzywałeś mnie, Najjaśniejszy?
    Przez moment miał wrażenie, że już nie usłyszy żadnej odpowiedzi, że przybył za późno. Po kilku dłuższych chwilach usłyszał w końcu dosyć wyraźne, przerywane rzężeniem słowa:
    - Czy kochasz… Wenecję?

    [​IMG]

    - Ależ panie! – zaniepokoił się przybyły, ale o dziwo ten gasnący starzec okazał się jeszcze na tyle silny by mu przerwać:
    - Czy kochasz ją tak, jak ja ją kochałem?!
    Przez moment w komnacie słychać było tylko głośny, świszczący oddech Priuliego. Contarini spoglądał głęboko w te prawdziwe, starcze oczy. Tyle razy je podziwiał, ile razy je oszukał… jak wtedy, z Rottewaldem. Jego wzrok przykuł nagle stojący nad głową umierającego niewielkich rozmiarów posążek. Skrzydlaty lew wpatrywał się w niego surowym wzrokiem, a wraz z nim zdawała się patrzeć cała Wenecja. Czekając na słowa, które musiały przecież paść.
    - Kocham.
    Ostatni władca Republiki wolno wydusił z siebie ostatnie życzenie:
    - Przysięgnij, że nie uśmiercisz jej praw!

    Contarini zmrużył oczy i uśmiechnął się tylko.

    Antonio Priuli zmarł w nocy z 12 na 13 sierpnia 1623 roku, jak mówili później słudzy: z przerażeniem wymalowanym na twarzy.



    Noc ta nie miała się jednak szybko skończyć. Kilka godzin po tym wydarzeniu do posiadłości kilkunastu oligarchów weneckich wkroczyła tajna policja i aresztowała ich właścicieli, często siłą wywlekając ich z domów. Pośród nich znalazł się naturalnie sam Giovanni Corner oraz jego najważniejsi poplecznicy. Żadnemu z nich nie wytłumaczono, o co są oskarżeni i kto wydał ten rozkaz.

    [​IMG]
    => Poranek 13 sierpnia 1623 roku zdawał się być tylko jednym z wielu​

    Nazajutrz wojsko wyszło na ulice, Stradioci obstawili Plac Świętego Marka. Francesco Contarini, jeszcze nieoficjalnie jako Regent Republiki zwołał na wieczór posiedzenie Rady Dziesięciu. Do tego czasu zabroniono komukolwiek opuszczać wyspę.

    Istotnie Rada zebrała się w Pałacu Dożów, a że plotki o śmierci Antonio Priuliego szybko obiegły miasto, jej członkowie spodziewali się usłyszeć tą wiadomość oficjalnie i co najwyżej zatwierdzić postanowienie Aktu Zabezpieczającego o przedłużeniu władzy Obrońcy na czas interregnum. Ich spokoju nie zmąciło ani wojsko na ulicach, ani też niewytłumaczalny brak trójki członków Rady na sali jej obrad, w tym Cornera.

    Dookoła panował harmider. Mnóstwo znanych twarzy kręciło się po komnacie, wypytując się wzajemnie o wydarzenia ostatnich 24 godzin. Mało kto umiał coś jednak powiedzieć na pewno, co tylko zwiększało podekscytowanie zebranych.

    Wtem tylnie drzwi otworzyły się z hukiem i do środka wmaszerowała Gwardia Republiki, wraz z kilkoma oficerami Armii Tyrolskiej, noszącymi nazwiska greckiej magnaterii. Dopiero, gdy cały ten orszak otoczył obecnych zwartym kordonem, na salę pewnym krokiem wszedł sam Contarini. Ubrany był w nadwyraz strojną szatę Doży, a rękach niósł jego koronę. Zatrzymał się w wejściu i gniewnym wzrokiem spojrzał po pękającej w szwach komnacie.
    - Zaczynamy obrady Rady Dziesięciu, niech wszyscy nie będący jej członkami opuszczą to miejsce. – nakazał Contarini.
    Otworzono drzwi i sala dziwnie opustoszała. Pozostałych siedmiu możnych wyraziło czym prędzej swoje zdziwienie:
    - Dlaczego żołnierze nie wychodzą?

    Odpowiedział im tylko głuchy trzask zapadających klamek. Gwardziści stali niewzruszeni. Rada powoli, acz niechętnie zajęła swoje miejsca.
    Po chwili przejmującej ciszy, ex-Obrońca zaczął swą końcową mowę:

    - Oto Rado Dziesięciu, Republika dotarła do końca jednego ze swoich rozdziałów. Nazywał się on Antonio Priuli i będzie przez nas wszystkich pamiętany, jako jeden z najwspanialszych w całej naszej historii. Ten wielki człowiek miłował swą ojczyznę do tego stopnia, że myślał o jej losie do ostatnich swych chwil. Mając zaś na uwadze jej bezpieczeństwo, którego gwarantem zawsze była stabilność, powołał mnie przed czterema miesiącami na stanowisko swojego zastępcy i mnie w końcu w Akcie Zabezpieczającym wskazał dzierżycielem jego władzy i po jego śmierci.
    Aż do tego miejsca siedmiu słuchaczy nie zdawało sobie sprawy z planów regenta, teraz widząc go w szacie Doży, z wojskiem na sali i na ulicach, ogarnął ich w końcu dziwny niepokój.
    - Na łożu śmierci stary Priuli spytał mnie w przypływie ostatecznego olśnienia: „czy miłujesz Wenecję?” Ja bez wahania mu wówczas odpowiedziałem, a chyba nie muszę mówić jaka była ta moja odpowiedź. Wtedy, szanowni zebrani, kazał mi przysięgnąć przed Bogiem i światem, że zrobię wszystko by ocalić ją od wszelkiego zła, czy to z zewnątrz, czy z wewnątrz płynącego… by nie powtórzyła się już Genua. Cóżem wtedy zrobił? Krzyżem przed nim leżąc do piekieł obiecałem zstąpić byle wolę jego spełnić!
    Więc teraz bracia, was pytam: czy miłujecie Wenecję?! Jeśli tak, to nie pozwólcie tkwić jej w miejscu: dajcie się jej rozwinąć, wyzwolić z więzów, splatających jej potencjał!
    - Do czego zmierzasz, Contarini?! – krzyknął jeden ze zirytowanych patrycjuszy.
    - Byście poparli swego umiłowanego Dożę, byście zgodzili się z jego wolą.
    - Chcesz tej korony dla siebie, o to ta cała heca! – krzyknął inny, a kilku mu przytaknęło.
    Na te słowa, na które zresztą tylko czekał, namiestnik uniósł trzymaną koronę, jakby chciał sam ją sobie nałożyć. W ostatniej chwili, z niekrytą satysfakcją, cisnął nią jednak o posadzkę sali, wypełniając jej wnętrze metalicznym brzdękiem. Większość członków Rady wstała przerażona ze swych miejsc, jawnym znieważeniem insygnia.
    Contarini schylił nieco głowę i swoim zwyczajem, zmrużywszy oczy przejechał wzrokiem po zebranych.
    - Koronę Dożów możecie wziąć dla siebie, bo nie ma już ona żadnej wartości. Jest tylko reliktem dawnych czasów. Tak jak… wy, moi panowie. Wy i cały ten wasz kupiecki światek, nie spełniacie już potrzeb Wenecji. Priuli to wiedział, ale nie miał odwagi, by coś z tym zrobić.
    - O co chcesz prosić Radę, namiestniku?!
    - Ja już nie proszę, Lugiano, ja żądam! Żądam byście zatwierdzili wolę zmarłego, a wiedzcie, że przemawia przeze mnie cały Naród! Żądam byście uczynili mnie dyktatorem Republiki i ukrócili parodię ustroju!

    Natychmiast po sali przetoczył się jęk oburzenia, a wszyscy obecni zaczęli krzyczeć: „hańba” lub „zdrada”. W tym momencie Gwardziści dali krok na przód.
    - To ci się nie uda, Contarini. Nigdy nie zdradzimy Republiki!
    - Ależ panowie! Z tego pomieszczenia czekają na was dwa wyjścia. Pierwsze, szeroko otwartymi drzwiami, do własnych domów, do żon, dzieci, matek. Drugie, o wiele mniej przyjemne, do miejskich lochów, gdzie pobędziecie przez jakiś czas, dopóki nie zdecyduję, co z wami zrobić.
    - Nie ośmielisz się aresztować członka Rady!!
    - Doprawdy?! Ciekawe czy Giovanni Corner też tak myślał? Jak myślicie?
    Patrycjusze zamilkli jak jeden mąż. Wszystkie karty leżały na stole.
    - Jeśli nas aresztujesz, będziesz niczym więcej, jak uzurpatorem, Contarini.
    - Być może. Jeśli uważnie wczytacie się w Akt Zabezpieczający odkryjecie w nim następującą formułę: w stanie wyjątkowym, gdy Rada Dziesięciu nie może zebrać się w całym składzie, Regent Republiki otrzymuje w niej liczbę głosów równą ilości nieobecnych członków, nie większą jednak niż trzy. By wyznaczyć mnie dyktatorem potrzeba jedynie głosów trzech z was. Ni mniej ni więcej jak trzech z was. Pytam się więc: kto chce stanąć po stronie nowej Republiki? Kto zaś chce stanąć jej na drodze?
    Zapadła głucha cisza. Patrycjusze zaczęli patrzeć po sobie z niepokojem.
    - Panie Tradonico? Nie? Nie kocha pan Wenecji? Jej mieszkańców? Jej dzieci… swoich dzieci? One by wolały, by pan mnie poparł.
    Tradonico spuścił wzrok na ziemię.
    - A pan Orseolo? Jest pan znanym działaczem Unii Handlowej, a jednak nigdy nie dopuszczono pana do jej sterów. Nie chciałby pan tego zmienić?
    - Ja… - kupiec zawiesił głos w ostatniej chwili.
    - Albo pan Ziani – słyszałem, że uwielbia pan Grecję? Czy nie zechciałby pan tam zamieszkać, powiedzmy bardziej jako namiestnik którejś z prowincji, niż jako lokator Twierdzy Poranka? Tylko w jednym z tych miejsc byłoby panu dobrze, jak sądzę.
    Oczy zebranych coraz bardziej zdradzały przejawy niepewności.
    - Panowie? Świat pójdzie dalej, z wami lub bez was. Nie ma w nim już jednak miejsca na Radę Dziesięciu. Istnieje jedna władza, tak mówi Biblia i tego chciał Priuli. Po raz ostatni więc pytam, kto z was stanie po mojej stronie?

    Pan Tradonico uniósł wolno rękę. Potem zrobił to pan Orseolo, a zaraz za nim Ziani. Reszta zrobiła to już samoczynnie, bo sprawa była przesądzona.


    [​IMG]
    => Tryumf Francesco Contariniego​

    Tym samym jednomyślnie, 7 głosami patrycjuszy i 3 głosami Regenta, przegłosowano postulat Contariniego, wybierając go dożywotnim Dyktatorem Republiki, przelewając na niego całość władzy państwowej. Jeszcze tego samego dnia, 13 sierpnia 1623 roku Regent objawił się tłumom w nowej roli. W atmosferze zamachu stanu, przy pełnej kontroli miasta Rada ogłosiła swoją decyzję, tłumacząc ją potrzebą stabilizacji ustroju i nawiązaniem do tradycji rzymskiej. Lud tej decyzji okazał się niepewny do chwili, gdy Contarini nie przedstawił mu swojej wersji ostatniej woli Antonio Priuliego. Autorytet zmarłego Doży okazał się ciągle żywy. Dyktatura stała się faktem.

    Potwierdziła to jedna z pierwszych decyzji nowego władcy: 1 września rozwiązał definitywnie Radę Dziesięciu i jak zapowiedział, nie zamierzał powoływać nowej. Decyzja ta nie odbiła się już większym echem. Wielu poparło ją całym sercem.

    Przez Europę natychmiast przetoczyła się fala dyskusji nad przyszłością Republiki, ale w związku z poparciem papiestwa (zawsze zgorszonego wybieralnością dożów), europejskie dwory udzieliły Contariniemu milczącej zgody na oficjalne już uśmiercenie dawno nominalnego tylko ustroju weneckiego.

    Kończyła się właśnie stara epoka, a nowa niosła ze sobą więcej strachu i niepewności, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać.


    KONIEC KSIĘGI I



    Długa cisza, zamykam, w celu kontynuowania PW
    Serek
     
Status Tematu:
Zamknięty.

Poleć forum

  1. Ta strona wykorzystuje ciasteczka (cookies) w celu: utrzymania sesji zalogowanego Użytkownika, gromadzenia informacji związanych z korzystaniem z serwisu, ułatwienia Użytkownikom korzystania z niego, dopasowania treści wyświetlanych Użytkownikowi oraz tworzenia statystyk oglądalności czy efektywności publikowanych reklam.Użytkownik ma możliwość skonfigurowania ustawień cookies za pomocą ustawień swojej przeglądarki internetowej. Użytkownik wyraża zgodę na używanie i wykorzystywanie cookies oraz ma możliwość wyłączenia cookies za pomocą ustawień swojej przeglądarki internetowej.
    Zamknij zawiadomienie