Wśród kolorowych tukanów.... AAR Argentyna

Temat na forum 'Victoria - AARy' rozpoczęty przez daldow, 27 Kwiecień 2006.

Status Tematu:
Zamknięty.
  1. daldow

    daldow User

    AAR niepewny, bo średnio u mnie z takimi rzeczami jak regularne pisanie czegokolwiek. Raz sobie przysiągłem, że skończę AAR-a. Robiłem go Węgrami na Aberration EU2, nawet doszedłem do 1526 roku... ale wtedy poznałem Victorie i moje postanowienie szlag trafił.... Może, chociaż ten dokończę, bo tamten pozostał na dysku..... Zamierzałem zacząć zamieszczać dopiero jak będę miał trzy części ale nie wytrzymałem :)

    Wersja: Victoria 1.04 (wersja spolszczona przez Borga1980 + 2 Hotfix’y Ohgamera)
    Poziom: Normalny / Wściekły ( to zabawa to po co się męczyć :wink: )

    Rozdział I "Kiedyś widziałem śnieg..."

    [​IMG]
    Flaga Argentyny

    [​IMG]

    Ogólna sytuacja


    [​IMG]

    Parę statystyk
    [​IMG]
    Ukształtowanie terenu


    Wydaje mi się, że kiedyś widziałem śnieg.... a może to tylko ta pogięta kartka pocztowa, którą ściskałem w ramionach przez pierwsze upalne noce.... Niewiele pamiętam z lat wczesnego dzieciństwa. Chyba jedyny obraz, jaki utkwił mi w pamięci to zatęchły, mglisty Londyński port, który oddalał się coraz szybciej wraz z podmuchami wprawiającymi w ruch ogromny żaglowiec....
    „Nelson” – tak chyba się nazywał, zresztą, jakie to ma dzisiaj znaczenie? Dziś zastanawiam się jednak, dlaczego nigdy nie wróciłem do Europy, dlaczego nigdy nie wróciłem do Warszawy gdzie do dziś spoczywa moja matka... Jej również nie pamiętam, chociaż ojciec opowiadał o niej tak często, że czuje się jakbym ja znał... Tak samo zresztą opowiadał o samej Polsce. Tak, że w mych snach ciągle widzę brzozę, której opadające liście wiją się po pożółkłych polanach wokół naszego domu. Mój ojciec był Polakiem, arystokratą, powstańcem. A kim ja jestem? Doprawdy nie wiem. Wiem, że znienawidziłem stary świat, który wypędził mego ojca i zabił matkę... i naprawdę nie wiem, co to znaczy być Polakiem, Anglikiem czy Prusakiem. Przybyłem lata temu do miejsca gdzie ludzie nie rozumieli mnie i mego ojca a dzisiaj nie mogą zrozumieć mojej drogi... drogi bycia Argentyńczykiem....

    Mój Ojciec chyba, dlatego właśnie wybrał to miejsce, chciał poznać ludzi, którym udało się wyzwolić spod cudzego jarzma, choć do dziś nie wyzwolili się z własnego... To nie udało się Polakom a mityczna Polska, o której opowiadał mój ojciec nigdy nie powstała... Przybyliśmy do portu w Buenos Aires w styczniu roku 1836, tak przynajmniej głosi karta mego obywatelstwa, obywatelstwa kraju, który nie ma obywateli. Przepastne puszcze, moczary i góry, w których miesza się kultura wypędzonych z Europy z tymi, którzy przepędzili Indian paręset lat wcześniej... Zresztą prawie nikt poza Europejczykami nie używa określenia „Argentyna”, natomiast lubią się nazywać „Platyńczykami” od nazwy ich kolebki La Platy. To właśnie tam mój ojciec kupił sporą posiadłość za pozostałe pieniądze i dużą ilość bydła. Było to dosyć korzystne biorąc pod uwagę, że w Europie kupiłby za to najwyżej kilka hektarów mało urodzajnej ziemi. Kraj La Platy zachęcał zresztą Europejczyków do przybycia wieloma aspektami, choć większość znalazła się tu z przyczyn politycznych. Sama Argentyna po latach wojny o wyzwolenie była jednak pod silną władzą dyktatora Juan’a Manuel’a de Rosas, człowieka, który uważał się za zbawcę ojczyzny a sam stał się jej największym wrogiem.
    Mój ojciec nigdy nie chciał zajmować się polityką, chyba właśnie od niej starał się uciec, zresztą powodziło nam się względnie dobrze, choć ojciec nigdy nie dał się namówić na kupno niewolników z Brazylii, aby nieco zaoszczędzić.... Nie pamiętam dokładnie naszych pierwszych lat spędzonych w tym obcym wtedy dla mnie kraju, pamiętam jednak te gorące noce, bezsenne gorące noce. Choć pamiętam jak byłem już trochę starszy jak mój ojciec opowiadał, że w Argentynie tak późno znaleziono praktyczne zastosowanie dla silnika parowego. Dziś wydaje mi się, że chodziło o prowadzone z wielkim rozmachem badania naukowe, jakie rozpoczęły się za rządów de Rosas’a. Lata mijały a ja w roku 1839 rozpocząłem naukę w prywatnej szkole w Buenos Aires.


    [​IMG]
    W krajach Ameryki Łacińskiej dochodziło do wielu poważnych nieporozumień...

    Wtedy nie dziwiło mnie, że większość moich znajomych są biali tak jak ja, zresztą chyba kolor skóry nie miał dla mnie wtedy znaczenia. Z każdym rokiem powodziło nam się jednak słabiej, wszechogarniająca korupcja dotarła tez do stolicy i od teraz wszystkie sprawy kosztowały mego ojca więcej czasu, stresu i pieniędzy. Mimo wszystko wydawał krocie na moje nauczanie. Dobrze, że nie wie, na co zdały się nauki europejskich nauczycieli w ekskluzywnej szkole dziś...

    [​IMG]
    Korupcja dopadła i stolicę pięknego kraju....


    [​IMG]
    Ludzie De Rosasa nie mieli problemów z nowym sąsiadem....

    Gdy miałem 12 lat mój ojciec podarował mi piękną strzelbę... Pamiętam każdy najmniejszy szczegół tej chwili. Póki, co jednak pełnić mogła jedynie role ozdobną w moim pokoju, ale dobrze pamiętam dzień, gdy pierwszy raz z mym ojcem wyruszyłem na polowanie.... To były piękne czasy... odległe czasy...

    [​IMG]

    Był chłodny jesienny poranek, gdy wyszliśmy z naszego domu i skierowaliśmy się do wykupionego od okolicznych chłopów lasu. Mój ojciec zakazał tu jakichkolwiek polowań a więc las był bogaty w zwierzynę. Nigdy wcześniej nie byłem tak podekscytowany jak wtedy... Nie wiem czy to moja pierwsza broń tak mnie fascynowała czy też to, że zaraz ujrzę swoją pierwszą ofiarę... Skradałem się według wskazówek ojca, choć trzask ściółki spłoszył tego dnia już wiele zwierzyny. Wtedy ujrzałem pięknego olbrzymiego ptaka wibrującego w stawie na polanie. Skryłem się w gęstej stepowej trawie i wyczekiwałem momentu na czysty strzał... czekałem 5, 10, 15 minut i wreszcie mój cel dosłownie wpadł pod mój celownik...
    - Strzelaj synku, teraz jest okazja. – mój ojciec szeptał mi do ucha...
    Jednak ja w tym momencie poczułem niepohamowany opór, nie chciałem go zabić, był zbyt piękny, zbyt kolorowy. Spojrzałem znad liścia na twarz mego ojca. Była rozpromieniona i przepełniona dumą z powodu widoku pierworodnego u progu męskości...
    ... huk wystrzału rozpostarł się pośród nieznanego zgiełku leśnego. Ponad drzewami zerwały się stada rozmaitych ptaków, o których istnieniu nie miałem pojęcia.
    Mój ojciec pobiegł nad staw, aby zobaczyć zdobycz. Nic nie znalazł poza kilkoma piórami na wodzie.
    - Nie przejmuj się synu, następnym razem ci się uda – powiedział poklepując mnie po ramieniu. – choć nie rozumiem jak mogłeś go nie trafić, miałeś go jak na wiedeńskim widelcu...
    Nigdy nie powiedziałem mu, że tego dnia chybiłem umyślnie, nie chcąc go rozczarować i oszczędzić cudowne stworzenie. Ile dałbym dzisiaj za tę niewinność sprzed lat, kiedy jedynym snem nie były koszmary o krwi i brudzie....


    I tyle, jak sie podoba moge kontynuować, a jak nie to... też będę kontynuował tylko bedę miał mniej chęci.... :wink:
     
  2. daldow

    daldow User

    Rozdział II "Tak bardzo chciałem pozostać dzieckiem..."

    Kilka miesięcy później pojechaliśmy do nowo zakupionej posiadłości na południu gdzie po wielu latach udało się ucywilizować mieszkających tam Indian i włączyć teren na południu w obręb państwa Argentyńskiego. Zaciekawiło mnie bogactwo fauny i flory jakie tam spotkałem. Chyba tez wtedy zdecydowałem się pójść do Akademii Botanicznej w Nowym Jorku gdzie naukę miałem rozpocząć niecałe dwa lata później...

    [​IMG]

    Nowe tereny dla państwa znacznie umocniły jego pozycje polityczną i ekonomiczną...

    [​IMG]

    Pamiętam jak dziś, gdy do Buenos Aires dotarła wiadomość o buncie w Trenque Lauquen. Był to pierwszy bunt od czasu przejęcia dyktatorskiej władzy. Siły powstańców liczono na 10 tysięcy uzbrojonych głównie w strzelby rolników i robotników. W ciągu pierwszych kilku dni opanowali całą prowincję i udali się na południe do General Acha. Z zachodniej granicy dotarł tam też generał Paz, wtedy jeszcze nieznany dowódca, który bezwzględnie rozprawił się z buntownikami.

    [​IMG]
    Generał Paz zaskarbił sobie przychylność dyktatora bezwględnym stłumieniem antyrządowego powstania...

    Wiele osób pozamykano w więzieniach i obozach odosobnienia. Ich własności zaś skonfiskowano a rodziny wyrzucono na bruk... To miał być przykład jak kończą ci, którzy sprzeciwiają się de Rosas’owi...
    Jednak ja pamiętam te dni bardziej ze względu na pierwsze myśli o moim... narodzie. Zastanawiałem się czy buntownicy ci nie mieli przypadkiem racji... Czy nie powinniśmy wszyscy tak jak oni chwycić za broń i walczyć o wolność od dyktatury, walczyć o swoje miejsce w państwie... Zakiełkowała wtedy w mojej głowie myśl, która dojrzewała z biegiem lat do rangi ideologii życiowej...


    [​IMG][​IMG]
    W Argentynie następował gwałtowny rozwój techniczny...

    Statek bujał się coraz szybciej a wśród pasażerów widać było konsternacje i niemal przerażenie. Ciemne, gęste chmury kłębiły się ponad monstrualnymi żaglami pasażerskiego statku. Załoga w lekkiej panice zwijała je i kręciła się w wielkim zamieszaniu po pokładzie. Ja zszedłem do kajuty i rozpocząłem czytać ostatnio przeze mnie ulubionego Johna Stuarta Mill’a. Czytając jednak myślałem tylko o pożegnaniu z mym ojcem. O męskim uścisku dłoni zamiast ojcowskiego objęcia, o pierwszym rewolwerze, jaki dał mi w dniu wyjazdu. O tym, że przez długi czas go nie zobaczę. Wreszcie o tym, że Argentyna nadal pozostaje zniewolona...
    Ruch płomienia w świeczniku stał się tak dynamiczny, że aż nieznośny, więc przestałem czytać. Wyjrzałem przez okno kajuty tylko po to, aby ujrzeć piętrzącą się falę prącą wprost na mój statek. Wielka siła żywiołu, która zmierzyć się miała z ziarnkiem piasku.... Zamknąłem na chwile oczy a gdy je otworzyłem widziałem już tylko ciemność....


    Od autora:

    Odcinek krótki który miał zostać umieszczony jeszcze przed majówką, ale jak widać niezbyt to się udało. Mimo że krótki mam nadzieje że komuś się spodoba i zachęci do dalszego obserwowania losów Argentyńczyków.

    Pozdrawiam
     
  3. daldow

    daldow User

    Rozdział III "Goniąc za przeznaczeniem"


    Musiała minąć dłuższa chwila zanim uświadomiłem sobie, że to tylko zgasł niepewny płomień świecy. Jednak czasu na konkluzje swej naiwności miałem niewiele gdyż cały statek nagle przechylił się gwałtownie a ja w ostatniej chwili ująłem się okiennicy, choć przyznać muszę, że wymagało to ode mnie wiele wysiłku... Przez ułamki sekund widziałem jedynie rozszalałe fale wściekłego morza, które co i rusz pokazywało swoją przewagę nad śmiesznymi ludźmi. Nieważne czy opanujemy parę i nauczymy się czerpać energie przyrody dla siebie. Tak naprawdę kradniemy ją, a taka kradzież nie zostanie wybaczona przez matkę naturę.
    Kolejny silny wstrząs wyrwał spod mojej dłoni uchwyt okiennicy i gwałtownie zacząłem odbijać się od ścian kajuty. Chyba w coś wtedy uderzyłem, bo poczułem silny ból i straciłem przytomność.

    [​IMG]
    Mimo wielu wynalazków ludzie nadal byli bezsilni wobec gniewu natury...

    Obudził mnie jeden z członków załogi, przez otwarte drzwi oraz okna przedzierały się nieśmiałe promienie słoneczne. Po chwili wróciłem do pełnej przytomność i wyszedłem na pokład. Obraz, jaki tam zastałem daleki był jednak od sielanki. Krajobraz niemal pobitewny. Członkowie załogi leczący rany i zakładający bandaże. Podobno zginęło kilku marynarzy... i małe dziecko... dlaczego nikt go nie uratował? Dlaczego żywioł zabrał akurat jego jako jedynego pośród pasażerów? Czy nie mógł wziąć mnie? Pytania równie bezsensowne jak ten cały wyjazd... Uznałbym go za stracony czas gdyby nie osoba poznana przeze mnie niedługo po przybyciu...
    W samym Nowym Jorku miałem wynajęte mieszkanie. Niezbyt bogate, ale schludne i miałem w miarę blisko do mojego obiektu edukacji. W miarę jednak coraz dłuższego czasu, jaki spędzałem na Akademii coraz bardziej byłem nią rozczarowany... Rozczarowany postawą Amerykanów, narodu, którzy przecież niecałe 80 lat wcześniej uwolnił się z brytyjskiego jarzma, a teraz traktuje Argentyńczyków jak jakąś patologie. Na szczęście nie byli w tym jednogłośni... Pod koniec pierwszego roku mojego pobytu, poznałem Elżbietę. Kobietę nietuzinkową, spędzaliśmy ze sobą wiele czasu. Wieczorami rozmawialiśmy o wszystkim, od egzystencjalnego lęku Makbeta do praw niewolników w USA. Jej ojciec był wielkim plantatorem bawełny na południu w okolicach Atlanty, ona zaś po śmierci matki, dosyć miała życia południowej panienki i wyjechała do najszybciej rozwijającego się miasta w całych zjednoczonych stanach.


    [​IMG][​IMG]
    Mimo dynamicznego rozwoju Nowy York był dopiero co raczkującą metropolią...

    Czas jednak mijał a mój ojciec już od kilku tygodni nie odpisywał na listy...Kilka dni przed końcem corocznej Akademii dotarła do mnie wiadomość, która, mimo że spodziewana nadal wydała się porażająca... mój ojciec nie żyje.... zmarł w wyniku gangreny od ran odniesionych w napadzie na naszą posiadłość... tak przynajmniej podaje oficjalny komunikat...

    Droga powrotna nie obfitowała jednak w tak bujne i niebezpieczne przygody, jakie miałem 2 lata wcześniej. Największym przeżyciem było pożegnanie z Elżbietą, obiecywałem jej, że po studiach przedstawię ją memu ojcu, przysięgi tej jednak dotrzymać nie mogłem... Obiecałem jej jednak z pełną szczerością, że będę pisywał i czekał cierpliwie na kolejne spotkanie. Teraz jednak sprawy gnały mnie na powrót do Ojczyzny gdzie zająć musiałem się ojcowskim pochówkiem i przejęciem ziemi...
    Nagle stałem się ojcem 1-osobowej rodziny i musiałem sobie z tym radzić, nie znalazłem nikogo, kto mógłby mi w tym pomóc, więc musiałem sam zgłębiać arkany bydlęcego przedsiębiorstwa. Pamiętam, że widok świętującego Buenos Aires w dniu mego powrotu tak jaskrawię kontrastował z odbiciem mojej duszy...


    [​IMG]
    Każda okazja do świętowania jest dobra. Juan de Rosas zarządził wielkie święto z okazji narodzin milionowego Argentyńczyka

    Przechodziłem przez te pełne kolorowych wstęg i ulicznych grajków ulice i miałem wrażenie, że mimo upływu jedynie dwóch lat kraj się zmienił, zmienili się ludzie. Coś wisiało w powietrzu, coś, co poruszało serca milionów, a wzbudzało grozę mniejszości. Był to bardzo specyficzny zapach.... zapach rewolucji....

    [​IMG][​IMG]
    Mieszkańcy Argentyny pielęgnowali swoją przeszłość i wiele narodowych fet przeradzało się w folklorystyczne, kolorowe święta.



    Życie toczyło się dalej a ja musiałem nauczyć się sam prowadzić rodzinna posiadłość. Kilkukrotnie składano mi propozycje sprzedaży ziemi, i choć pokusa powrotu do Nowego Jorku, do Elżbiety i życia chwilą była wielka to poczucie odpowiedzialności za nazwisko i swoją ojczyznę zwyciężało w wewnętrznej batalii. Sprawy jednak przybierały na tempie, coraz częściej moją ziemię zaczęła nachodzić stołeczna administracja. Często kontrolowali dokumenty i pytali o różne rzeczy. Wyglądało to jakby szukali jakiegoś.... pretekstu do interwencji...

    Pewnego wieczoru spacerowałem uliczkami Buenos Aires i próbowałem zrozumieć, dlaczego ludzie w ich własnym kraju muszą czuć się zniewoleni. Kilkaset metrów od kolumny de Rosas’a, zostałem ogłuszony jakimś tępym narzędziem. Sprawca okazał się jednak na tyle nieudolny, że nie straciłem przytomności, choć ból powalił mnie na zabrudzony bruk martwej uliczki. Próbowałem odepchnąć napastnika, lecz drugi pochwycił mnie i obezwładnił zaciskając żelazne ramiona wokół mojej szyi. Coraz bardziej brakowało mi powietrza a krew uderzała w głowę do tego stopnia, że powoli zaczynałem tracić kontakt z rzeczywistością. Wtedy z niewiadomych przyczyn, gdy już nie byłem w stanie myśleć o niczym innym jak o strachu przed śmiercią, oprawca zwolnił mnie z uścisku a ja po raz kolejny upadłem w zabłoconą, kamienistą ulicę. Gdy się obudziłem stała nada mną kobieta a obok niej dwóch mężczyzn. Pomyślałem, że to rabusie chcący wykorzystać bezbronnego a więc zacząłem się wyrywać z całych sił. Kobieta mnie uspokajała, a ja musiałem się jej poddać gdyż nie miałem sił, aby stawiać jakikolwiek opór. Przeniesiono mnie do jakiegoś baraku, szopy, a może nawet stodoły i tam właśnie poznałem nowych ludzi. Ludzi, którym nie jest obojętny los Argentyny, ludzi, którzy mieli odmienić całe moje życie....

    OD AUTORA:

    Na następny odcinek nie liczyłbym zbyt prędko. Napisany już prawie do końca odcinek na "zaś" wziął szlag po wyłączeniu prądu (powinni w wordzie montowac opcje autosave :wink:) a ja obecnie nie ma czasu aby napisac go od nowa. Tymczasem zapoznajcie się z tym. Jak zwykle zachęcam do śledzenia losów dzielnych mieszkańców La Platy i Pozdrawiam a jednocześnie życze powodzenia na wszelkich sesjach, egzaminach wstępnych (bo to juz chyba po maturach?) itd. itp.

    Obyśmy wszyscy wrócili do lektury kolejnych odcinków z dobrymi humorami :
     
  4. daldow

    daldow User

    Rozdział IV „Gdy wróg jest tuż u bram...”

    Przejrzysty poranek przeszył krzyk gazeciarki przebiegającej puste ulice Buenos Aires. Słowa jej były tak zaskakujące, że początkowo ludzie wzięli ją za niespełna rozumu kobiecinę, która nie dostała przydziału obiadu... Ja jednak wiedziałem znacznie więcej od tych, wpatrzonych obojętnym wzrokiem w niską gazeciarkę ludzi. Ja i Carlos od dawna węszyliśmy pośród planów sztabu generalnego. Początkowo sądziliśmy, że przygotowuje się do zaostrzenia aparatu państwa policyjnego. Jednak wzmożona działalność pocztowa i kurierzy wojskowi zmierzający na zachód przekonywali nas, co do jednego. Tego lata pot i łzy zostaną zalane krwią, argentyńską krwią...

    Tego samego dnia, gdy tylko doszedłem do swojej posiadłości w furtce przywitał mnie list. Nie był to byle, jaki list, bo napisał do mnie sam dyktator (chociaż raczej, których z jego niezliczonych pupili). Był to list mobilizacyjny. Najpóźniej w ciągu tygodnia stawić mam się w punkcie werbunkowym gdzie dostanę broń i resztę ekwipunku...
    -  Dobrze, że nie każe nam walczyć na maczety – pomyślałem, była to zresztą jedyna ironiczna myśl, na jaką mogłem się tego dnia zdobyć...
    Rozpocząłem już snuć plany decyzji, komu powierzyć pieczę nad majątkiem do czasu mojego powrotu, gdy w pokoju gościnnym zastałem Carlosa. Zawsze z taką łatwością dostawał się do mojego domu, że zastanawiałem się niejednokrotnie, po co mi w domu służba....
    - Widzę, że ty też pędzisz służyć swemu panu i władcy, heh chyba wojna dała administracji niezawodny sposób na wyeliminowanie wrogów politycznych – jak zawsze cyniczny Carlos to dopiero potrafił podnieść na duchu.., zwłaszcza, gdy trzeba mu było oddać całą słuszność....


    [​IMG]
    Ludzie powoływani pod broń nierzadko mieli ją w rękach po raz pierwszy w życiu (tutaj: fragment broszury szkoleniowej)


    Tego dnia nie czułem niczego specjalnego. Ot zwykły poranek, wstałem, jak co dzień, obszedłem salon i spotkałem Miguel’a, wiernego lokaja, któremu postanowiłem powierzyć rodzinny majątek.
    - Pan już wstał? Czy mam przygotować coś do jedzenia – na twarzy Miguel’a nie widać było śladu niezwykłości sytuacji...
    - Nie dziękuję, pojadę już do miasta
    - Znaczy na wojnę paniczu? – spojrzał na mnie badawczo, ja tylko się znacząco uśmiechnąłem.
    - Można tak powiedzieć... teraz to ty jesteś tutaj panem, dbaj o wszystko a po moim powrocie nagroda na pewno ciebie nie minie – Lokaj tylko po raz kolejny porozumiewawczo obdarzył mnie spojrzeniem. Spojrzeniem, które podnosiło zdruzgotane nerwy i opanowywało łomot serca.
    W związku z tym, że nie miałem ochoty, aby ktoś mnie odprowadzał, poszedłem pieszo. Przy gmachu ministerstwa gdzie utworzono punkt werbunkowy głębiły się tumany kurzu, pośród których mijały się sylwetki młodych mężczyzn z karabinem w ręku. Jednak duch bojowy nie przemawiał przez propagandową „złotą argentyńską młodzież”. Nie mieli ochoty umierać za dyktatora, którego nienawidzili. Jeszcze większej ochoty nie mieli jednak na oskarżenie o zdradę i natychmiastową egzekucję, a to właśnie groziło za odrzucenie „kuszącej” wojennej propozycji. Choć słyszałem, że część decydowała się na desperacki odruch ucieczki i ukrywała się teraz w górach...

    Po kilku godzinach oczekiwania otrzymałem jakiś umorusany mundur. Zresztą nie mam pojęcia na ile było to celowe, ale „zmobilizowanego” żołnierza w swoim łachmanie i odrapanym pseudokarabinem na ramieniu, nawet laik bez problemu odróżniał od odświętnie ubranych, nierzadko odznaczonych i z pięknymi lśniącymi w słońcu lufami „zawodowców”.
    Po krótkim wstępie w postaci krzyków jakiegoś łysego staruszka, zapakowano nas w grupie sztuk 5 na wóz i powędrowaliśmy w nieznanym nam kierunku... Gdy dojechaliśmy po kilkudziesięciu męczących kilometrach wyszliśmy do grupy stojącej przy namiotach. Jakie było moje zdziwienie, gdy pośród twarzy moich towarzyszy broni zobaczyłem Carlos’a oraz wielu innych członków m.in. La Argentina Libre oraz El hierro en la mano.
    Czyżby władze już od dawna o nas wiedziały tylko bały się konfrontacji? Czy zostaniemy teraz rozstrzelani? Czy na polu walki cały oddział nie wpadnie „przypadkiem” w zasadzkę chilijskiej partyzantki? Na żadne z tych pytań nie potrafiłem odnaleźć odpowiedzi w skomplikowanym toku dedukcji....


    Od autora

    Taki drobny odcinek, żeby ktos nie pomyślał że AAR zdechł nim tak własciwie sie na dobre rozpoczął. Mało fotek, bo i pasujących znaleźć nie mogłem. Następny będzie bardziej bogato ilustrowany :wink:

    Czekam na chociaż jeden komentarz bo wtedy wiem że ktoś te wypociny posesyjne czyta (test czy mój umysł jest w stanie przełączyć się z trybu odtwarzania w tryb kreacji).

    Pozdrawiam
     
  5. daldow

    daldow User

    Rozdział V "Gdy czas zamienić sumienie na karabin..."

    [​IMG]
    Armia Gutierreza zdobywała górskie przełęcze...

    Po kilkunastu dniach bacznej obserwacji oficerów, moje obawy odnośnie naszej przyszłości w tej armii nieco się ostudziły. Wszystko wskazywało, iż ślepy los skierował do jednego korpusu kwiat rebelianckiej młodzieży... Było to zbyt nieprawdopodobne jednak w chwili ówczesnej w duchu racjonalności inaczej zdecydować nie mogłem. Stacjonowaliśmy w dość potężnym obozie na zboczu góry Calinga. Warunki jak na działania wojenne były tu dość znośnie, jednak pośród żołnierzy panowała niemiła atmosfera. Nie wychodziła ona jednak z grup zmobilizowanych, te bały się samego Paz’a i konsekwencji demonstrowania niezadowolenia. Spiski rodzące się z podejrzeń rodziły się w korpusie oficerskim oraz wśród kręgów zawodowych strzelców. Argentyńskie wojska przemierzają całe Chile zajmując tereny i zdobywając chwałę, przelewając krew za ojczyznę. Tymczasem oni już od kilku tygodni są w tym obozie i nie robią nic... Dlaczego nie ruszamy na stolice Chile – Santiago? Dlaczego tkwimy tu jak tchórze? Te pytania wręcz unosiły się w powietrzu. Wydaje mi się, że tylko silna osobowość gen. Paz’a była w stanie utrzymać w kawałku te piętrzące się sterty pytań. Jego silna pozycja poza respektem budziła jednak pokłady podejrzliwości. Ktoś z jego wpływami być może planuje zamach stanu. Czeka aż wojska zaczną przegrywać a wtedy on sam ruszy z pochodem na Buenos Aires zostając nowym dyktatorem....

    Mi osobiście ten ostatni scenariusz wydał się mało prawdopodobny. Z tego co zdążyłem zobaczyć tego owianego legendą dowódcę, w jego słowach wyczuwałem wręcz kilogramy honoru i lojalności. Taki człowiek nigdy nie posunąłby się do zdrady....

    Zima w obozie powoli dawała nam się we znaki. Co prawda niewielu z nas wiedziało dokładnie, jaki mamy dzień tygodnia czy miesiąca, ale pewnego dnia kapral, którego imienia nie znam do dziś wygadał się przy nas, że szykuje otwarcie pędzonego przez siebie trunku, jutro z okazji bożego narodzenia. Jak się później okazało, spora część naszego namiotu miała podobne plany i „zdobycze kulturalne”. Siedliśmy wszyscy wokół ogniska...
    - Wiesz, Carlos, ojciec, kiedy jeszcze żył opowiadał mi, że w kraju, w którym się urodziłem obchodzi się święta już dzień wcześniej.
    - Heh, u mnie w Boliwii też tak jest. Pamiętam jak moja matka robiła figurki a potem tańczyliśmy do rana... – Carlos wyraźnie zaskoczył mnie swoją odpowiedzią...
    - Nigdy nie mówiłeś, że pochodzisz z Boliwii...
    - Bo nigdy nie pytałeś.... – po tym zdaniu zapadła znacząca cisza. Każdy z nas patrzał jak zahipnotyzowany w wijące się płomienie ogniska popijając kwaśny owocowy trunek ze swojej menażki...

    [​IMG]

    Oficer, który początkowo chciał nas powalić ilością wypitego trunku ostatecznie osunął się z kłody będącej na użytek siedziska zapadł w błogi sen. Przenieśliśmy biedaka do namiotu, aby nie natknął się na niego zwierzchnik. Alkohol był w obozie surowo wzbroniony.
    - Carlos, mam do ciebie pewną prośbę, czy mógłbyś podzielić się ze mną opłatkiem?
    - Czym? Opłatkiem? Upiłeś się ? – Carlos nie krył swego zdziwienia
    - Bo ja... ja zawsze w Wigilie dzieje się opłatkiem, mówiłem że tradycja...
    - Ta, słyszałem o tej twojej tradycji i te bzdury, ale skąd ja ci do cholery wezmę jakiś opłatek?! Jesteśmy na wojnie jakbyś nie zauważył !
    - Ja... wystarczy tylko chleb, suchy chleb... – poczułem że wino i mi uderzyło do głowy.a sufit namiotu lekko zawirował. Usłyszałem tylko jak Carlos wychodził mamrocząc coś w stylu „przyniosę ten zawszony chleb, bo mi spać nie da”. Ja jednak zasnąłem, a przynajmniej nic nie pamiętam z tego, co działo się dalej...
    Nad ranek moje obolałe nerwy przeszył przeraźliwy dźwięk trąbki oficerskiej. To nakaz do inspekcji. W takiej sytuacji było oprócz mnie jeszcze wiele osób. Mały Pepe spał tak mocno że nawet nie słyszał wezwania. Pedro obrócił się tylko na lewy bok. Z naszej zgranej paczki nie było tylko Carlosa. Widocznie poszedł się gdzieś przejść...
    - Żołnierze, dziś mamy szczególny dzień. Dzień narodzin dzieciątka Jezus. Z tej okazji poza wartownikami wszyscy dostają przepustkę na cały dzień. Możecie wysłać pocztę do rodziny, bądź zabawić się w pobliskim miasteczku. Każdy, kto do godziny 24 nie stawi się z powrotem uznany zostanie za dezertera i przy najbliższej okazji rozstrzelany !

    Słowa te były zaskakujące, ale widać dowództwo chciało rozładować nieco sytuację. Nie czekając na kolejne słowa zachęty zebrałem łachmany i ruszyłem na podbój świata. W ostatecznym razie mógłbym zadowolić się małą wioską Villanes. Zmierzając do wyjścia zostałem zatrzymany przez jakiegoś zawodowca...
    - A ty, dokąd? Twoja kompania ma dzisiaj wartę ! – powiedział jakby z poczuciem satysfakcji
    - Nic mi o tym niewiadomo.
    - Nie dziwię się ! – mój rozmówca wybuchł śmiechem i w tak świetnym nastroju odszedł w dal.
    Spytałem Carlosa o co chodzi z tą wartą, ten tylko spojrzał na mnie przeraźliwie.
    - Ciesz się że nas nie rozstrzelano, gdy mały Pepe nazwał pułkownika Mendeza „swoją małą dziwką” podczas inspekcji wczoraj w nocy !
    Na więcej szczegółów ochoty już nie miałem....

    Noc była spokojna, większość żołnierzy jaka pozostała w obozie zajęła się konserwacją broni. Ja z Carlosem, Pepe i Pedro zmienialiśmy się głównej wieży obserwacyjnej. Koło godziny 19 ujrzałem przyćmiony blaskiem zachodzącego słońca jakiś zbliżający się czarny punkt. Musiało minąć kilka dłuższych chwil, gdy zauważyłem kołyszącego się ze zmęczenia kawalerzystę pędzącego w naszym kierunku.
    - Otworzyć bramę ! Zwiadowca na horyzoncie ! – krzyknąłem do warty przy bramie
    Zmęczony żołnierz wpadł, i resztką sił samodzielnie zsiadł z konia, po czym powiedział, kilkukrotnie połykając resztki śliny „... Nadchodzą...”

    Natychmiast posłano gońców do pobliskich miast, aby sprowadzili żołnierzy jak najszybciej. Trwało nerwowe wyczekiwanie, podczas którego nikt nie wiedział, czego się spodziewać... Po kilku godzinach, gdy już wielu żołnierzy powróciło wyszedł do nas sam generał Paz;
    „ Żołnierze, przez wiele tygodni zastanawialiście się, dlaczego nie możecie bronić ojczyzny ! Dziś odmienicie swój los! Dziś walczycie o chwałę swoją, armii i Argentyny! Dowództwo taktyczne przekazuje pułkownikowi Mendeza. Nie zawiedźcie siebie i kraju !”


    [​IMG]
    Generał Paz tuż przed bitwą o fort Calinga.


    Większość z nas została wyprowadzona poza obóz, tak aby w razie okrążenia cała armia nie została odcięta. Czekając w pobliskiej gęstej jak na te warunki puszczy, mogliśmy jedynie dygać na zimnie czekając na pierwszy ruch wrogich Chilijczyków. Nie znaliśmy dokładnie ich liczby a zwiadowca nie był w stanie powiedzieć już niczego więcej.

    [​IMG]
    Wygląd żołnierzy Argentyny z czasów wojny z Chile

    Najbardziej zorganizowana i uważana za najbardziej wartościową armia stała przez blisko 4 miesiące bezczynnie przy granicy argentyńsko-chilijskiej. Zdecydowano się tu na odważny krok, a Juan de Rosas musiał obdarzyć generała armii Paz’a potężnym bagażem zaufania. W istocie czekano na atak wroga, który powoli okrążany od południa przez pozostałe armie musiał zdecydować się na atak jako jedyną szanse na przetrwanie. Chilijska armia była mniejsza liczebnie i słabiej przeszkolona, jednak z łatwością mogła zdecydować się na przejście w wojnę partyzancką przedłużając wojnę na wiele miesięcy. Głównym założeniem armii generała Paz’a nie było rozbicie głównej armii, lecz jak największa eksterminacja chilijskiej żołnierki, z pola bitwy nie mogło zbiec zbyt wielu Chilijczyków.

    [​IMG]
    Widok na fort w Calindze (zdjęcie współczesne)

    Gdy już moja twarz powoli zaczęła tracić swą sprawność porozumiewania się, zauważyłem chorągwie wyłaniające się pośród mgły wzgórza. Szli dumnie przed siebie jakby nie zdając sobie sprawy, że dla wielu z nich to ostatni dzień żywota. Dla wielu z nas nie byli oni tak naprawdę wrogami. Młode twarze wielu z nich były takie same jak nasze, spłowiałe przez odbicie munduru. Tylko proporzec noszony dumnie ponad głowami odróżniał nas od siebie...

    Te rozmyślania przeszył świst pędzącego pocisku, który padł z fortu. Jeszcze przed chwilą uszeregowany oddział rozproszył się po całej linii mojego wzroku chowając się gdzie popadnie. Wyglądało to jakby nie mieli pojęcia nas tu spotkać. Kolejne oddziały wroga zatrzymały się ustawiając się w formacji. Padła salwa...

    Kilka czarnych punktów z drewnianej palisady fortu zniknęło, albo ukrywając się albo na zawsze tracąc nić życia. Usłyszeliśmy serię huków, po czym ciemno-czarne niebo rozbłysło od ognia z artylerii, która przemierzając horyzont uderzyła w najbliższy oddział Chilijczyków. Twarz chłopaka, którego obserwowałem podczas ich marszu teraz całkiem uciekła przed mym wzrokiem. Pod ostrzałem broni puszkowej, z fortu „wygalopowała” kawaleria a za nią piechota.

    [​IMG]

    Konni ruszyli z całym impetem na lewo, zaś nasi kompani ustawili się do strzału i powietrze przepełnił po raz kolejny zapach prochu... salwa z argentyńskich karabinów padała jedna za drugą, czyniąc z tej mroźnej zimowej nocy, jedną z najgorętszych w naszym życiu. Do Chilijczyków ciągle nadciągały posiłki, a ich strzelcy wyborowi zaczęli dosięgać naszych rodaków pozostających w forcie. Kolejny rozbłysk ognia na niebie pokazał nam masy ludzkie ciągnące się niczym fala w naszym kierunku. Spiętrzona fala, wobec której człowiek sam staje się bezsilny niczym na statku, na którym płynąłem do Nowego Yorku. A my czekaliśmy w tym ciemnym lesie zmuszeni patrzeć jak nasi koledzy giną jeden za drugim, a ich ciała zdobią czerwienią perfekcyjnie biały śnieg. Gdy przybiegł łącznik wiedzieliśmy, że i nas dzieli niewiele od przelania krwi. Jakaś grupa obcych żołnierzy ukrytych za ośnieżoną skałą unosiła właśnie ręce w geście poddania się, gdy ktoś przestrzelił głowę ich dowódcy. Cała armia przeciwnika poczęła się powoli wycofywać, okupując to zresztą wielkimi stratami. Nasza straż fortowa widocznie porwana tym wydarzeniem ruszyła przed siebie w pogoni za przeciwnikiem. Nagle drzwi fortu zatrzasnęły się za nimi a zza muru zaczęły uderzać w nich pioruny ognia pochodzące z ich własnej artylerii.
    - Co do diabła ?! – krzyknął nasz dowódca.
    Wtem zza wzgórza wyłoniły się czapki oficerskie kawalerzystów z Chile, którzy ruszyli z całym impetem na straż fortu. Ta z myśliwego natychmiast stała się zwierzyną.

    [​IMG]

    - Kapitanie, musimy im pomóc do jasnej cholery ! – krzyknął ktoś z tyłu, głos był w stu procentach rozpoznawalny. To był Carlos.
    - Nie możemy dopóki możemy zostać ostrzelani.. – obwieścił bezceremonialnie kapitan
    - Ale..
    - Milcz bo skończysz przed sądem wojennym !
    Zmuszeni byliśmy patrzeć jak ludzie, z którymi jeszcze wczoraj piliśmy wino i śmialiśmy się giną zarzynani bądź tratowani przez pędzące konie. Nagle kilku z tyłu naszego oddziału wybiegło przed siebie.
    - Stać ! Zatrzymać ich ! – kapitan nie wiedział co zrobić.
    Nie byłem w stanie zobaczyć czy wśród nich był także Carlos. Biegli przed siebie w slalomie uderzeń artylerii próbując nie potknąć się o leżące ciała towarzyszy. Gdy dobiegli blisko miejsca walki, kawaleria już kończyła swoje „dzieło”. Kilku z nich zostało strąconych przez żołnierzy z naszego oddziału, którzy zabrawszy konie pogalopowali w nieznanym już mi kierunku. Reszta szarży Chilijskiej zwróciła się do odwrotu często ginąc pod ostrzałem przyjaznej armaty... A ja tylko ciągle zastanawiałem się czy wśród charyzmatycznych żołnierzy, którzy postanowili iść za głosem sumienia był Carlos...
    Nasza kawaleria, która wcześniej zniknęła gdzieś na horyzoncie, teraz uderzyła od flanki wyłaniając się z mroku i zaskoczyła kompletnie posiłki dla ostrzeliwanego wcześniej oddziału. Cała pierwsza kolumna rzuciła się do ucieczki w las zapewne mając nadzieje na ucieczkę przed kawaleryjską szablą. Nie podejrzewali nawet, że tam tez czai się wróg...

    Nigdy wcześniej nie widziałem jak ludzkie życie staje się tak kruche, nigdy wcześniej nie widziałem okropieństwa wojny, nigdy jej bezsensowności. A jednak byłem tu i teraz i wiedziałem, że humanitarność nie pasuje do munduru żołnierza. Kapitan Cortez wykrzyknął magiczne słowa „OGNIA !”. Ten gest wywołał w nas lęk i wszyscy z obłąkańczym zaciskiem zębów nacisnęli spust swojego jedynego przyjaciela, jedynego przedmiotu, który wyznaczał to, kim są. Tuż przed ognistą kawalkadą, jaką zgotowaliśmy nieprzyjaciołom, pośród biegnących naprzeciw nam żołnierzom po raz kolejny ujrzałem twarz chłopca. Gdy padły strzały jego ciało przeszyła seria wstrząsów a na jego twarzy zastygł ostatni wyraz przerażenia. Wyraz, który poczuć może tylko człowiek widzący przed oczami kulę wypadającą z karabinu...

    Nie zapomnę tej twarzy do końca moich dni...
     
  6. daldow

    daldow User

    Rozdział VI „Gdy śmierć staje się wybawieniem...”


    Po rozbiciu całej pierwszej kolumny, pozostałe uległy rozproszeniu i padały łatwą zdobyczą dla naszych konnych. Większość zabijano od razu, najwyższych oficerów czasami brano jako jeńców, takie były realia tej wojny. Niedobitki armii chilijskiej wycofały się do Santiago. Nas czekało natomiast tylko szybkie przegrupowanie i pościg...
    Tej nocy zginęło wielu naszych towarzyszy, z 32 tysięcy pozostało około 20. Generał Paz zdecydował się nie czekać na napływ świeżego „mięsa armatniego” i rozkazał ruszyć wczesnym rankiem. Szliśmy przez piękne górskie przełęcze, które uspokajały nas swoją niezmiennością. Jak bitwy, bitwami, one są niemym świadkiem upadku człowieka... Ośnieżone szczyty, które w każdej chwili mogły zadać śmierć szybszą niż kula z wrogiej broni. To napawało mnie lękiem, że gdzieś za tą czy inną skałą snajper właśnie celuje w moją głowę, a ciało przeszyte pociskiem wyda ostatnią myśl... „dlaczego...”
    W całym batalionie krążyły opowieści o żołnierzach z naszego oddziału, którzy złamali rozkaz a teraz są niewiadomo gdzie. Teraz już wiedziałem, że wśród nich był także Carlos. Dlaczego zdecydował się na taki krok? Próbowałem udawać, że tak powinno brzmieć moje pytanie... W rzeczywistości zastanawiałem się; dlaczego nie postąpiłem tak jak on? Czy zabrakło mi odwagi, a może honoru? Czy znaczą one dla mnie rzeczywiście tyle ile dotychczas sądziłem? Te wszystkie myśli piętrzyły się w moim skołatanym emocjonalnie umyśle.
    - Powinieneś się cieszyć, że przeżyłeś a nie się umartwiać ! – krzyknął jakiś żołnierz obok mnie.
    - To jednak nie koniec wojny....
    - Głowa do góry młody człowieku, jestem Martinez, służyłem, kiedy ty jeszcze nie byłeś na tym świecie. Do wszystkiego idzie się przyzwyczaić...
    - Nawet do widoku śmierci towarzyszy broni?
    - ...Zwłaszcza do tego... –skwitował nieco mniej entuzjastycznie mój rozmówca, po czym podszedł do kogoś dalej poklepując po ramieniu i śmiejąc się...


    [​IMG]

    Trzynastego dnia dotarliśmy na miejsce. Padał gęsty deszcz, a grube krople przebijały i nasiąkały nasze płaszcze i mundury. Jakiś dureń z regimentu zaopatrzenia umoczył spore zapasy prochu. Żołnierze początkowo próbujący szybko zbudować obóz po chwili straciwszy nadzieje na jakąkolwiek suchą część siebie, poruszali się wolno, żeby nie powiedzieć ślamazarnie... Miasto nie było zbyt mocno ufortyfikowane, co nie zmienia faktu, że jesteśmy zmuszeni oszczędzać proch i amunicję a szturm przy tak nie pełnym stanie osobowym nie wchodził w grę. Błoto przelewało się przez nasze żołnierskie obuwie a raczej jego resztki, brocząc po kolana w ciągle podmywanym okopie starałem się utrzymać równowagę. Udało nam się rozbić tylko dwa namioty oficerskie gdzie glina nie była na tyle mokra, aby zmieść budowle z pierwszym podmuchem wiatru. Nam prostym żołnierzom pozostało rozwinięcie nielicznych płacht nad okopami. Tymczasem grupa wysłana po drewno nie wracała już od kilku godzin. Od nowa wykopywane umocnienia zalewały się gliniastą rzeką, która bezlitośnie niszczyła naszą morderczą pracę. Gdy zaczęło się mocno ściemniać, pojawił się wreszcie mały Pepe z kilkoma grubszymi balami drewna. To „coś” stało się naszym schronieniem na pierwszą zimną noc...

    [​IMG]

    Jednak ta noc nie była ostatnią. Tonęliśmy w błocie przez dwa długie tygodnie. Niemożność użycia prochu na masową skale w takich warunkach powodowała, że tkwiliśmy bez sensu na rozwalających się wciąż okopach. Wśród żołnierzy zaczęły się mnożyć różne choroby, głównie związane z brakiem higieny. Najczęstsze były odmrożenia. Z powodu braku leków i sanitariuszy, ludzie umierali z powodu odmrożeń i końcowego wdania się gangreny. Nikt z nas nie przypuszczał nigdy, że zginie nie z ręki chilijskiego wroga, lecz matki natury... Po tych dwóch tygodniach nasza „armia” stopniała do 16 tysięcy żołnierzy, z czego zdolnych do walki była może połowa... Morale spadały, a niszcząca wciąż ulewa powodowała nieraz załamania nerwowe nierzadko wśród samej generalicji. Nie tylko prości żołnierze ponosili konsekwencje lekkomyślności generała Paz’a. Pułkownik Mendez, jeden z twórców zwycięstwa pod Calingą, umarł na cholerę kilka dni po przybyciu. Epidemia na szczęście nie wybuchła, jednak jeśli sytuacja nie ulegnie zmianie to nasza wojna może się zakończyć przed wystrzałem z karabinu...

    Tego wieczora, gdy na kilka godzin deszcze ucichły, podczas gdy pozostali próbowali ogrzać się przy palenisku, ja załatwiając parę świeczek niejako po znajomości rozpocząłem pisać list do Elżbiety. Nie wiedziałem, co u niej. Oblężone miasto i fort wojskowy to raczej nie miejsca, w które trafia poczta. List jednak nie pisałem z ciekawości. Wynikało to pośrednio z faktu, że nie chciałem stać się kolejną bezimienną mogiła zalaną gliną jak wielu moich kompanów. Ten list miał być świadectwem tego, że tu byłem, że istniałem i pozostawiłem po sobie coś. Ten właśnie list. Nie pisałem w nim o wojnie, lecz o tym jak znowu chciałbym usłyszeć Chopina i zatańczyć walca. O tym jak znów chciałbym się wykłócać o amerykański pragmatyzm, jak bardzo chciałbym dotknąć jej delikatnej skóry, poczuć zapach jej włosów, być tym samym człowiekiem, którym byłem jeszcze pół roku temu. Jednak tam samo bardzo jak chciałbym żeby tak było, jest to niemożliwe... Tej nocy zasnąłem ze świadomością bycia o krok bliżej do pogodzenia z własnym sobą...

    Pierwszy raz od bardzo wielu dni nie obudził mnie mój zmienny wartownik, lecz promienie słońca, które tak błogo oślepiały zmęczone oczy. Przetarłem je ze zdumieniem zauważając, że przede mną stoją rozstawione armaty artyleryjskie wycelowane wprost na mury miasta...
    - Zaczęło się...
    Wszyscy na to czekaliśmy a jednocześnie chcieliśmy, aby nigdy nie nastąpiło. Od wczesnego ranka artylerzyści uwijali się z przygotowaniem resztki zdatnego prochu do odpalenia. Jeszcze przed południem padły pierwsze strzały, które uderzyły o murowaną konstrukcje fortyfikacji. Na tej pozycji mogliśmy się czuć bezpiecznie. Miasto nie posiadało tak dalekosiężnych armat a więc było zmuszone wytrzymywać atak. Na to że wystąpią i wydadzą nam bitwę nie było nawet cienia szansy. Nawet zdziesiątkowani i zmęczeni starlibyśmy ich w proch. Pozostało nam tylko czekać aż będziemy w stanie siłą wedrzeć się w miejskie mury. Wydawało się, że te kilkugodzinne oczekiwanie było jeszcze bardziej uciążliwe od tygodni spędzonych pod zwałami błota. Słońce powoli chowało się za horyzont, kiedy oddziały szturmowe stały w szeregu wyczekując rozkazu do szturmu. Wreszcie poszczególne odcinki murów poczęły się rozpadać otwierając drogę do miasta...
    - Naprzód ! – krzyczeli kolejni dowódcy oddziałów.
    Ruszyliśmy, w pierwszym szeregu ja, Pepe i Pedro, tylko my zostaliśmy z La Argentina Libre, trójka przyjaciół, którzy szli po raz kolejny zmierzyć się z przeznaczeniem. Po raz kolejny udowodnić, że krew, pot i łzy nie są nam obce. Że walczymy już teraz w słusznej sprawie... sprawie przetrwania.

    A w tym wszystkim towarzyszył nam przepiękny ciemno-pomarańczowy zachód słońca. Najwięksi poeci tego świata nie byliby w stanie opisać tego, co czuliśmy, gdy wypolerowane w pośpiechu rękojeści naszych szabli lśniły w zachodzącym górskim promieniu... Równy tupot wojskowego obuwia kontrastował z coraz bardziej dynamicznym biciem serca. Znad fortyfikacji zaczęły wychylać się głowy. Czarne pionki na pomarańczowo-szarej szachownicy. Padł strzał... Pierwszy strzał tej bitwy. Strzelec musiał być wyborowy, bo ktoś z lewego skrzydła naszego szeregu padł bezwolnie na ziemię. Kula wystrzelona z naszych armat przewirowała ponad naszymi głowami i uderzyła w uszkodzony fragment umocnień powodując rozbicie całego odcinka muru. Z pojedynczego strzału, obrońcy stolicy, zaczęli prawdziwy ogień zaporowy. Wokół trup zaczął ścielić podłożę mokrej ziemi, a twarze mieszały się z brązową mazią. Zacząłem biec, czułem że za mną biegną pozostali biegną tuż za mną. Cel był jeden – dotrzeć jak najszybciej do muru. Biegłem jak oszalały próbując nie potknąć się o kamienie i nie upaść, upadek oznaczałby śmierć. Biegłem i czułem jak adrenalina tętni w moim ciele. Jak przepływa przez całe moje jestestwo, przez całą moja chęć przetrwania. Czułem jak moje nogi zaczynają biec jakby beze mnie, jak oszalały widzę siebie z boku. Obraz dziury w murze przybliżał się a ja wyciągnąłem szable monumentalnie unosząc ją w górę... Krzyczałem, już nawet nie wiem, co i dlaczego. Zza muru wyłoniła się twarz żołnierza. Potem drugiego. Próbowali sięgnąć po broń w odruchu przerażenia, choć musieli zdawać sobie sprawę, że jest już za późno... Z jeszcze większą siła wbiegłem na stertę gruzu i przeciąłem pierś jednego z żołnierzy. Drugi w panice próbował się wycofać, gdy strzelił mu w plecy mały Pepe... Tak rodzą się bestie wojny w nas....


    [​IMG]

    Cały oddział przebił się przez mur nie napotykając większego oporu. Główne siły były skierowane na lewą stronę miasta gdzie teraz rozgorzało prawdziwe piekło. My przebiliśmy się przez pierwszą linie umocnień. Nasze zdziwienie było ogromne, gdy zamiast pustych ulic zobaczyliśmy dzieci biegnące teraz przed siebie...
    - Co tu się dzieje ? – pomyślałem
    Poszliśmy za nimi, w głąb miasta nie czekając na wsparcie. Ulice w tej części miasta były spokojne, i nieco opustoszałe. Ja, Pepe, Pedro i młody Sanchez, przydzielony do nas zamiast Carlosa, poszliśmy dalej na jakiś plac z fontanna pryskająca wodą nawet w obliczu wojny...
    Pedro, spocony biegiem pod mur usiadł na zimnej kamiennej fontannie i odkładając karabin na bok napił się wody.
    - Po tych paskudnych płynach z menażki, ta woda smakuje niczym wino ! – powiedział z uśmiechem, nabierając kolejne porcje wody.
    - Myślisz, że w tej części miasta znajdziemy coś do jedzenia ? – podtrzymał rozmowę.
    - Jedzenia nie, ale myślę, że mógłbyś mi dać jedno z cygar, które nosisz w mundurze...
    - Ja?! Skąd ty.... no dobra, niech ci będzie i tak bym teraz chętnie zapalił – uspokoił się Pepe i wyciągnął dwa długie cygara, prawdopodobnie z Hiszpanii. Nigdy nie rozmawialiśmy z samym Pepe o tym skąd pochodzi, ale zdaje się znali się z Pedro znali się jeszcze spoza organizacji i należeli do bogatszej części społeczeństwa Argentyny...


    [​IMG]
    Reklama kubańskich cygar.

    Pedro prawie ze wzruszeniem pochwycił cygaro, przesunął je powoli pod nosem, głęboko przy tym wzdychając. Bez wątpliwości był to hecho a mano wprost z Sewilli. Pepe położył oba na fontannie i energicznym ruchem szabli uciął kapturek cygara.
    - Wreszcie znalazłem jakieś przyjemne zastosowanie dla tego sprzętu ! – krzyknął wybuchając śmiechem Pepe. Miał on charakterystyczny śmiech, który niósł się echem po ulicach zagłuszany jedynie odległymi głosami walki...
    Oboje wsadzili w usta cygara patrząc na siebie badawczo... Nie mieli jak ich zapalić... Jednak szczęście ich nie opuszczało. Na końcu placu znajdowała się paląca się latarnia olejowa... Pedro wstał ułamał gałąź i podpalił od latarni.
    - Jak miło, że Santiago to takie porządne miasto. W Buenos Aires można pomarzyć o zapalonych latarniach o tej porze!
    Właśnie wracał z powrotem do fontanny, gdy usłyszeliśmy jakiś hałas z jednego z domów. Wszyscy odruchowo chwyciliśmy za broń bojąc się ataku. Po chwili z wieży kościoła wyleciały ptaki a my uspokojeni odłożyliśmy broń... Dym cygar uniósł się nad głowami przyjaciół na fontannie. Gęsta chmura przebijała duchotę tego dnia. Patrzałem na nich nie rozumiejąc już całkiem tego świata. Jeszcze 15 minut temu zabijaliśmy żołnierzy przy murze. Teraz zaś siedzimy i rozmawiamy paląc drogie cygara.
    - A ty coś znowu taki ponury? Chyba musimy ci jakąś kobietę znaleźć, bo wiecznie markotny jakiś jesteś ! – powiedział do mnie mały Pepe, w jego ustach brzmiało to dość poważnie bo nawet ja słyszałem o jego kobiecych „podbojach”. Razem z nim zaśmiał się Pedro wypuszczając coraz kolejne chmary dymu.
    Wtedy padł strzał... przez ułamek sekundy, jaki dzielił pocisk od celu wydawało mi się jakbym słyszał jego lot, jakbym to przewidział. Wszystkich nas wryło na chwile, gdy śmiejącą się twarz Pedra, przekrzywił krotki grymas bólu a jego głowa zdeformowana pociskiem zalała jego bujne czarne włosy czerwoną mazią. Obok twarz Pepe, pokryta krwią przyjaciela zamarła w bezruchu. Przez sekundę poczułem jakby czas się zatrzymał jakbyśmy wszyscy nagle się skończyli...
    Sanchez pierwszy chwycił za karabin i strzelił w stronę wieży kościoła. My zawtórowaliśmy mu w dzikiej wściekłości. Pepe pobiegł przed siebie wbiegając do kościoła, przeklinając w niebo głosy. Pobiegliśmy za nim, a naszym oczom pokazał się ołtarz, na którym znajdowały się amunicja i proch.
    - Pepe ! Gdzie jesteś! ? – krzyknąłem
    Po chwili w katedrze rozległy się strzały z góry. Momentalnie wbiegliśmy po schodach wabieni krzykiem i jękiem dobiegającymi z ich końca. U góry zobaczyłem cień postaci. Zatrzymałem się i wymierzyłem broń.
    - Pepe? To ty?
    To był Pepe, odetchnąłem z ulgą. Nie wiem czy zniósłbym stratę kolejnego przyjaciela... Po szabli, którą trzymał w dłoni spływała krew, a on sam niemal w niej brodził. Nie pytałem go o to, co się stało tam na górze...

    [​IMG]

    Wychodząc z kościoła, słyszeliśmy zbliżający się gwar pocisków i wybuchów. Z pobliskiego domu zaczęto do nas strzelać. Odpowiedzieliśmy tym samym. Ja z Pepe pobiegliśmy w jego kierunku, gdy Sanchez nas osłaniał. Stanąłem przy drzwiach, kiedy z drugie strony zaczęły nadchodzić posiłki. Widocznie zdali sobie sprawę z faktu łatwego zdobycia tej części miasta. Ja stałem obok drzwi domu próbując zebrać się w sobie i wejść.

    W końcu silnym kopnięciem wywarzyłem drzwi i strzeliłem do pierwszego celu, jakiego mogłem. Nie wahałem się. Widziałem rozpryskującą się twarz kumpla, nie człowieka, którego mam zabić. Kula natychmiast powaliła przeciwnika. Gdy podszedłem do niego ujrzałem, że to młody chłopiec. Z tyłu domu wybiegła przerażona kobieta. Krzyczała obijając się o ściany „Mi Nińo !”. Wybiegła i wróciła rzucając się na mnie z nożem. Ja stałem ciągle niedowierzając, co się dzieje, gdy ujrzałem przed oczami błysk ostrza....
    Było to ostrze szabli Pepe który przebił korpus atakującej mnie kobiety. Pociągnął mnie za ramię i wystawił na zewnątrz. Tam na jeszcze parę chwil temu pustym placu. Gdzie śmialiśmy się i paliliśmy cygara teraz stali żołnierze, którzy zabijali cywili nad naszą fontanną... Kościół płonął jak cała zachodnia część miasta...


    [​IMG]

    Wróciliśmy do obozu. Santiago zostało zdobyte. Grabieże i palenie trwały prawie całą noc. Rano poszedłem do miasta na wezwanie kapitana Cortez’a. To, co ujrzałem przerosło moje koszmary. Miasto przypominało ludzką rzeźnię. To było piekło. I nie gorąco, tylko dużo bardziej potwornie. Wszędzie leżały zwłoki, broczyłem prawie po kolana we krwi, dosłownie. Wszędzie było pełno ciał, krwi... I muchy, te cholerne, parszywe muchy !
     
  7. daldow

    daldow User

    Rozdział VII „ Jak liście rzucane przez wiatr…” - część pierwsza "Kwestia Moralności"


    Biegłem przed siebie ile sił, byle dobiec, byle dotknąć tej cholernej barykady. Jednak tym razem 200 metrów wydawało się całą wiecznością. Stąpałem w grząskim błocie, który razem z krwią moich przyjaciół oblepiał zużyte żołnierskie buty. „Nie czas żałować róż, gdy płoną lasy”, tak pisał pewien nieznany pisarz z mojej dawnej ojczyzny. Chyba nigdy nie sądziłem jak trafne będą jego słowa... Moje nogi stawały się cięższe i coraz bardziej niezgrabnie poruszały się po mokrym terenie. Spojrzałem w bok, przez szczeliny pomiędzy uciekającymi obok żołnierzami, widziałem zachodzące słońce. Krwiste, pomarańczowo-czerwone słońce splamione krwią ludzi. Bo jakże słońce pozostać mogło czyste w tych okropnych czasach. Ułamek sekundy, upadek, ciemność... Padłem, z wycieńczenia, czułem jednak, że muszę uciekać, jak najszybciej, jak najdalej, za horyzont..., za barykadę. Hałas za mną stawał się coraz głośniejszy i głośniejszy jakby dzika bestia. 50 metrów, widzę już wytarte szczyty drewnianych bali. 20 metrów, cień drewnianej konstrukcji zakrywa mnie przed krwawiącym słońcem. Odwracam się by zobaczyć swego oprawcę, gdy ten właśnie mierzy z karabinu prosto w moją twarz.... Kolejna struga potu spłynęła z moich pleców na drewnianą płaską półkę mylnie nazwaną „łóżkiem”. To był znowu ten przeklęty koszmar...


    [​IMG]
    Centrum Santiago de Chile (Rycina z XIX wieku)


    Mijały dni i tygodnie, a na ulicach, ścianach budynków wciąż widniały ślady krwi zabitych żołnierzy i cywilów. Ci, którzy przeżyli, koczowali teraz poza miastem w brudnych łachmanach, zaś dobytek ich życia bądź spłonął bądź służy teraz argentyńskiej generalicji. My zaś nadal robiliśmy dobrą minę do złej gry. Mały Pepe już nie był taki wesoły jak kiedyś. W naszym oddziale rzadko było teraz słychać gromki, donośny śmiech, jaki charakteryzował nas z czasów stacjonowania w Calindze. Zdążyłem przez okres okupacji Santiago poznać nieco Sanchez’a, małomówny, ale zawsze świetnie słuchający, niechętnie mówiący o własnej przeszłości. Zresztą na tej wojnie nie pozostał już nikt o czystym sumieniu...
    Przechadzałem się po pustych ulicach próbując wyzionąć całą rozpacz, jaka we mnie tkwiła. Najwięcej było chyba dzieci, bezdomnych, szukających jedzenia i brudnych, chyba nawet bardziej ode mnie. Sztab dowództwa mieścił się przy kościele. Tego samego, przy którym miały miejsce dramatyczne wydarzenia sprzed kilku tygodni. Po szturmie miasta pozostało niewiele ponad kwarta tych, którzy tu wyruszyli spod Calingi. W namiocie rozwinięte były mapy gór oznaczone krzyżykami i drewnianymi kijkami. Nie trzeba było skończyć szkoły oficerskiej, aby domyśleć się, że to nie koniec wojny...
    - Żołnierzu ! –odezwał się gruby wąsaty porucznik obładowany medalami. - Czy to wy jesteście tym posiadaczem ziemskim z Buenos Aires? To dobrze. Potrzebujemy kogoś, kto zaopiekuje się opuszczonym miastem z małym oddziałem. – powiedział nie czekając na odpowiedź. – Na nasze nieszczęście, oficerowie muszą prowadzić działania taktyczne przeciw rebeliantom. A pozostali to najczęściej biedne wiejskie szumowiny.
    - Nie jestem oficerem, panie poruczniku – odparłem wykorzystując chwilę, w której wojskowy miał nabrać powietrza.
    - I bardzo dobrze! Masz tylko pilnować przez czas nieobecności głównych wojsk, reszty zaopatrzenia i porządku w mieście. W razie jakiś niepokojów czy jęków strzelać bez ostrzeżenia. – odpowiedział od niechcenia wymachując ręką.

    - Ja...

    - No!, To dobrze, że sobie wyjaśniliśmy. Oddaje pod pana komendę 50 żołnierzy. Wszystko jedno, jakich. Proszę sobie wziąć jakiś mundur oficerski. –powiedział wskazując palcem n a stos zaplamionych i prawdopodobnie zawszonych mundurów oficerskich.

    A więc tylko to po nich zostało... Widząc, że nie mam zbytniego pola do odmowy przyjąłem tymczasowe zadanie z pokorą, munduru jednak nie wykorzystałem. Tylko jak do diabła mam przekonać żołnierzy, aby mnie słuchali... Może nawet nie będę musiał. Wszystko, co przedstawia jakąś wartość w tym mieście dawno zostało załadowane na wozy i wywiezione w kierunku Argentyny...


    [​IMG]
    Partyzanci nie dawali szans wojskom argentyńskim doskonale wykorzystując teren.


    [​IMG]
    Slumsy w Santiago de Chile

    Kolejny rutynowy obchód wieczorny. Znowu w karty przegrał Sanchez i musiał iść razem ze mną. To zabawne jak przez ten miesiąc zżyłem się z moim oddziałem. Nie wszyscy chcieli mnie słuchać, ale jakoś udawało nam się „zapanować” nad opuszczonym i splądrowanym miastem. Większość mieszkańców uciekła z miasta, ci, którzy pozostali byli zbyt słabi, bądź zbyt dumni, aby odejść. Generalicja nie pozostawiła nic poza racjami żołnierskimi, które ledwo starczały dla nas samych. Wczoraj otrzymałem wiadomość, że główne oddziały kierują się w kierunku granicy z Boliwią gdzie prawdopodobnie znajduje się baza rebeliantów. To oznaczało kolejne tygodnie bez wsparcia w mieście. Tego wieczoru Sanchez postanowił przejąć także moją wartę. I tak słabo sypiał, więc było mu wszystko jedno. Ja natomiast miałem pierwszą od wielu dni okazje na porządny wypoczynek bez stresu o to czy beze mnie nagle Santiago nie zniknie z powierzchni ziemi. Powoli marzyłem już tylko o tym, aby rebelianci zostali rozbici a ja mógł wrócić do domu. Wspomnienia sprzed lat powoli zacierały się w mojej głowie. Dzieciństwo na farmie, studia w USA, Elżbieta – wszystko to powoli stawało się odległe i zapomniane. Pozostały jedynie drobiazgi. Fioletowy kwiat rosnący na wzgórzu koło pastwisk, powozy pędzące przez zabrudzone uliczki Nowego Yorku, Elżbieta podająca mi z uśmiechem herbatę. Ciekawe, co teraz u niej? Może założyła już rodzinę i zapomniała o mnie… zasnąłem.

    Nie pamiętam, o czym śniłem, ale musiało być bardzo absorbujące, jeśli nie zauważyłem skradających się do mojego pokoju zamaskowanych oprawców… Tylko przez ułamek sekundy zdążyłem spostrzec sylwetki napastników, a zaraz zawiązano mi coś wokół oczu, uderzono w brzuch, a raczej w tą przeklętą ranę na brzuchu, która nie chciała się zagoić. Byłem gdzieś prowadzony. Ale chyba nie denerwowałem się wtedy zbytnio. Nie żyłem już ani nadzieją ani wspomnieniem. Śmierć była dla mnie ostatnim rozdziałem tej dantejskiej powieści. W końcu zdjęto mi kaptur z głowy i mogłem rozejrzeć się po swojej nowej lokacji. To był stary, niechlujnie rozstawiony namiot z odrapanym stolikiem pośrodku. Zdecydowanie nie znajdował się w obrębie miasta.
    - Jesteście rebeliantami…- powiedziałem nim padło jakiekolwiek pytanie.
    - No bystry to ty może jesteś, ale na wiele ci się to nie zda – usłyszałem z tyłu, nie rozumiałem tylko, dlaczego w jego głosie wyczuwałem znajomy wschodni akcent…
    I wtedy pojawił się on. Zmienił się prawie nie do poznania. Jego policzki były zapadnięte, tak samo zresztą jak oczy. Te głęboko osadzone, brązowe oczy, z których nie można było odczytać już konkretnego wyrazu, poza tą denerwującą, przeszywającą ciało ofiary pewnością siebie.
    - Minęło trochę czasu… Carlos…
    - A więc o to wam chodzi? Zajęcie arsenału niewiele wam da, nie ma tam zbyt wiele broni ręcznej. Nie starczy nawet na wyposażenie 300 żołnierzy…
    - Nigdy nie podejrzewałem cię o kłamstwo mój dawny przyjacielu… Wskaż nam miejsce arsenału a my sami sprawdzimy czy znajdziemy tam coś ciekawego…
    Nie opierałem się dłużej. Nie widziałem zwyczajnie w tym sensu. Na pewno nie zamierzałem umierać w imię skorumpowanego dyktatora. Do sympatii z rebeliantami również było mi daleko. Chyba nawet nie zszokowała mnie ta lodowata rozmowa z Carlosem. Minęło osiem miesięcy, od kiedy zniknął wtedy podczas szału bitwy. Żaden z nas nie był już tym, kim był kiedyś. Podążaliśmy własnymi ścieżkami. Fatum, Ying-Yang, przeznaczenie, wola boska – to nieistotne, gdy musisz po prostu płynąć z prądem…

    Wyprowadzono mnie z namiotu, po raz kolejny zawiązując oczy. Po drodze słyszałem skraplanie się wody. Prawdopodobnie byłem w jakimś górskim tunelu blisko urwiska.
    Oczy odwiązano mi dopiero przy murze wschodnim gdzie wskazałem wcześniej arsenał.
    - Gdzie jest klucz? – zapytał mnie Carlos
    - Ma go szef warty - odpowiedziałem spokojnie, Carlos nie przejął się.
    Jego towarzysze rozpoczęli wyważanie drzwi. Nie starali się nawet być cicho. Zupełnie jakby doskonale wiedzieli, że mamy zbyt mało żołnierzy, aby obsadzić mury całego miasta. Po kilku nieudanych próbach, posłał po jakiegoś tajemniczego człowieka, którym okazał się być… mój adiutant!
    Nie minęła chwila, gdy brama arsenału otworzyła się a napastnicy zobaczyli… puste pomieszczenie. Jeden z nich, klnąc wniebogłosy ze złości zamachnął się i uderzył mnie kolbą od karabinu. Upadłem i patrzałem w niebo, niebieskawo-szarawe niebo.
    - Patrzcie ! – krzyknął wysoki brunet a kręconych włosach.
    Odwróciłem powoli głowę w grymasie bólu, gdy spostrzegłem, iż na dachu jednego z budynków stało trzech strzelców. Na sąsiednim i przeciwległych budynkach również. Poznałem ich, to byli moi ludzie. Teraz zaczęli się pojawiać z uliczek w pozycji do strzału. Carlos spojrzał na mnie zaciskając zęby.
    - Tej wojny nie zacząłem ani ja ani ty, stary przyjacielu, ale to właśnie ja zamierzam ją skończyć! Widziałem jak traktuje się cywili, widziałem jak w mękach i brudzie giną kobiety i dzieci. Jeśli musiałbym cię zabić, aby to powstrzymać, to na Boga, zrobię to!
    Wykrzyczał mi to prosto w twarz. Poczym wyciągnął rewolwer i zaczął się do mnie zbliżać. Wtedy padły strzały. To Sanchez ostrzegł napastnika przed kolejnym ruchem. Zdezorientowani rebelianci odpowiedzieli zmasowanym ogniem. Nie mieli jednak szans w konfrontacji z rozstawionymi na dachach strzelcami. Dwóch z nich padło bezwładnie na ziemię…
    - Przerwać ogień – krzyczałem, część moich podwładnych zaczęła unikać bezpośrednich trafień, inni strzelali dalej. Nie zastanawiałem się dłużej. Podchwyciłem broń leżącą obok martwego młodego chłopca, który nie zdążył nawet zapuścić męskiego zarostu i pobiegłem wprost na Carlosa. Nie spodziewał się tego. Obezwładniłem go i przystawiłem lufę do jego skroni.
    - Chcesz przerwać zabijanie?! Zacznij od teraz ! – krzyknąłem, przerywając pasmo wystrzałów.
    Jego ludzie wreszcie spostrzegli cennego dla nich zakładnika. Carlos jeszcze bardziej poczerwieniał, zmarszczył brwi, zacisnął zęby i wykrztusił z siebie…
    - Złożyć broń ! Poddajemy się!
    Nigdy nie czułem takiej ulgi jak wtedy. Jednak prawdziwie ważne decyzje i pytania były dopiero przede mną. Co zrobić z Carlosem i jego rebeliantami? Co tak właściwie planowali? Czy w tej zapomnianej przez Boga, dżungli wszyscy już powariowali? Nie potrafiłem odpowiedzieć na nie inaczej niż jedynie czekając z ufnością we własne możliwości, i sprzyjający wiatr, który znowu zawieje nami, jak jesiennymi, europejskimi liściami.
     
  8. daldow

    daldow User

    UWAGA ! Czuję się zobowiązany poinformować, iż poniższa część zawiera opisy drastycznych scen. Osoby wrażliwe proszone są o przejście do następnego rozdziału. (chyba, że robią to na własną odpowiedzialność).
    W kolejnym rozdziale będzie krótka retrospekcja, która wyjaśni w skrócie w mniej sugestywny i dokładny sposób wydarzenia tu zawarte. Zwyczajnie wole chuchać na zimne niż potem mieć dziwne problemy ;)

    Daldow poleca podczas czytania: Yoko Kanno/Fish - Silent Cruise

    Rodział VII „ Jak liście rzucane przez wiatr…”- Część druga „Piekło jest granicą życia i śmierci”


    Carlos wypluł na ziemię przerzuty liść tytoniu. Krążył teraz po swojej ciasnej celi nerwowo, rzucając znerwicowany wzrok na swoich, siedzących w kącie ludzi. Był wściekły. Tak wściekły, że nawet nie potrafił obmyślić planu jak z tego wybrnąć. W górach czekało na jego znak ponad 200 partyzantów. Nawet jednak taka liczba, nie jest w stanie zdobyć miejskiej cytadeli. Czuł się upokorzony jako przywódca, i przygnieciony swoją słabością. Zastanawiał się czy wtedy, kazał się poddać w trosce o swych ludzi czy też bał się, że człowiek, któremu niegdyś ufał, szybkim ruchem rozwali mu głowę…
    - Powinniśmy ich rozstrzelać!, To buntownicy! Jeśli my tego nie zrobimy, zrobi to wojsko, gdy przybędzie, ale na tej egzekucji przybędzie jeszcze parę naszych głów!
    Sanchez był zszokowany tym, co się stało wczorajszego popołudnia. Nie mógł zapomnieć słów Carlosa, nie mógł też zrozumieć, dlaczego na tej krwawej wojnie musi strzelać także do swoich rodaków. Chyba pierwszy raz w życiu widziałem strach w jego oczach…
    - To są argentyńscy żołnierze. Nie ważne, jakiemu dowódcy, wierze, że nadal walczą w imię naszej La Platy…

    - I chcesz mi powiedzieć, że przez twoją wiarę mamy tych ludzi wypuścić i sami skazać się na bycie buntownikami? Błagam cię! Pomyśl o domu, pomyśl o ludziach, którzy będą cierpieć przez twoje niby szlachetne serce! – Sanchez zdawał się zauważać, że decyzję już podjąłem.
    - A kim ja jestem, żeby decydować czyje życie i szczęście jest ważniejsze?
    Sanchez machnął rękoma i wyszedł z pokoju. Nie czułem się z tym dobrze. Jeśli nawet zrównoważony i spokojny przyjaciel zareagował tak na moją propozycję, to czy mogę liczyć na swój wątpliwy autorytet dowódcy? Musiałem spotkać się z Carlosem, tylko to mogło zaważyć o mojej decyzji. Decyzji, która zdecyduje o naszych losach…


    [​IMG]
    Chilijczycy zdołali wybudować w mieście imponującą cytadelę, której nigdy jednak nie wykorzystali...

    Poruszałem się po omacku po ciemnych korytarzach niemal pustej cytadeli. Kiedyś przebywało tu prawie tysiąc żołnierzy. Cytadela, otoczona fosą, posiadająca własny system artyleryjski mogła się bronić niezależnie od miasta nawet do 2 miesięcy. Teraz jednak stała opuszczona i służyć nam mogła jedynie jako więzienie. Stanąłem przed kratami więziennymi.
    - Chyba czas pogadać – powiedziałem nieco ironicznie
    - Po karabinach niech przemówią ludzie? – odpowiedział równie sarkastycznie
    Rozkazałem go wypuścić. Przeszliśmy się, aż do miejsca gdzie mieli sądzeni być zdrajcy – na placu głównym…
    - Wiele się wydarzyło, stary przyjacielu…- rozpocząłem nieśmiało
    - Nie stało się nic, czego bylibyśmy w stanie uniknąć. Nie wiem tylko, dlaczego dziś stajemy po dwóch stronach barykady…
    - Dobrze wiesz, ze kolportaż ulotek i sprzeciw wobec dyktatorskiej władzy to nie to samo, co zdrada żołnierskiej przysięgi. Nie musimy kochać naszego przywódcy, ale dostaliśmy rozkaz i to się liczy na wojnie. Powiedz Carlos, jaka zostanie wskazówka, gdy nawet wiara w rozkazy odejdzie gdzieś daleko?
    - Wiem, co widziałem, i dziś nie mogę założyć tego samego munduru, co ludzie, którzy to zrobili. A ty nie zmieniłeś się. Boisz się, że w końcu nie będzie nikogo, kto będzie ci mówił, co masz robić. Kiedyś był to twój ojciec, potem fałszywe poczucie obowiązku, gdy opuszczałeś Elżbietę, potem organizacja i ja sam. Myślisz, że jesteś buntownikiem? Ja myślę, że jesteś tchórzem, który nie potrafi sprzeciwić się wydarzeniom!
    - Czy mały liść może walczyć z wiatrem? – znów przypomniałem sobie jesień na uniwersytecie…
    - Do jasnej cholery, chłopie obudź się! Chcesz zestarzeć się i umrzeć ze świadomością, że głupi wiatr decydował o twoim życiu bardziej niż ty sam?! – Carlos potrząsnął mną, jednak widząc gest strażnika natychmiast się cofnął - Nie będę już tobą kierował stary przyjacielu. Decyzję podjąć musisz sam. Pozwól jednak, że pokaże ci część tego, co widziałem ja. Weź ze sobą strażników, jeśli to będzie pułapka, bez trudu zdołasz mnie zastrzelić.
    Tylko idiota przystał by na taką propozycję – pomyślałem. Ale w końcu chyba jestem idiotą. Carlos miał rację, cały czas tylko płynąłem z prądem, bez namysłu, bez woli, bez szans… I coś mi podpowiadało, coś w głębi mnie, jakiś szept, że jeśli teraz z nim nie pójdę, to dam się pokonać tej wichurze, która miotała mną całe życie. Poprosiłem Sancheza i dwóch innych podwładnych o towarzyszenie mi. Sanchez widział bezsensowność moich działań, tym razem jednak nawet nie próbował oponować.


    [​IMG]
    "Góry, z których na ogół przychodził chłodny, orzeźwiający wietrzyk, teraz powstrzymywały się przed takimi zabiegami."


    Osiodłaliśmy konie i ruszyliśmy tuż przed świtem. To był wyjątkowo skwarny poranek. Góry, z których na ogół przychodził chłodny, orzeźwiający wietrzyk, teraz powstrzymywały się przed takimi zabiegami. Jechaliśmy kilka godzin przez górskie przełęcze. Przez ten czas praktycznie się do siebie nie odzywaliśmy. Kątem oka widziałem tylko Sancheza, który ścierając, co chwila z czoła gęste strugi potu, patrzał uważnie na Carlosa. Szukał jednego fałszywego ruchu, za który mógłby go zastrzelić. Chyba nawet jego, człowieka o niemal stalowych nerwach, zmieniła ta wojna. Przeszliśmy ścieżką w pobliżu jedynych w okolicy ośnieżonych szczytów i nabraliśmy świeżej wody. Słońce było w zenicie, a skwar stawał się nieznośny, kiedy dotarliśmy do chilijskiego miasteczka u wejścia do doliny. Farmy wokół niego były świeżo zaorane, lecz wszystko wyglądało z daleka jakby miasteczko zostało opuszczone – i to gwałtownie…


    Carlos zmarszczył brwi, był zmartwiony, przysiągłbym, że widziałem łzę spływającą po policzku. Oczywiście równie dobrze mogłaby to być kolejna gęsta struga potu spływająca po jego wychudzonej twarzy. Temperatura stawała się nie do zniesienia. Zdjąłem kapelusz i oblałem się wodą z menażki. Poczułem dziwny zapach. Chociaż nie. To nie był zapach. To był smród. Smród tak wielki, że nie potrafiłem go opisać…
    Krew, muchy, robaki, ludzkie mięso! – to wszystko znowu stanęło mi przed oczami jakbym to było przed chwilą. Santiago po rzezi miało ta samą woń, ten sam niesamowity w okropności smród! – Nie, to niemożliwe – pomyślałem – to się nie może znowu wydarzyć! – krzyczałem w myślach próbując przekonać samego siebie.

    Przekroczyliśmy wzgórze, a za nim wszystko miało stać się inne. Ja miałem po raz kolejny stać się inny. Zza horyzontu wyłoniły się budynki. Koło pierwszego z nich stało drzewo, piękne stare, bujne drzewo, dumnie wypuszczające korzenie. Na najgrubszej jego gałęzi powiewały niczym szmaciane lalki… zwłoki, zwłoki, z których w okropnym skwarze dnia spływały krople krwi.



    [​IMG]
    Na najgrubszej jego gałęzi powiewały niczym szmaciane lalki… zwłoki, zwłoki, z których w okropnym skwarze dnia spływały krople krwi.


    Te zaś niczym rosa przychodząca zimnej nocy łączyła się z plamami na wpół wyschniętej, brązowo-czerwonej krwi na bruku, który szedł w głąb miasta…

    Minęliśmy trupa, a na twarzy Carlosa zobaczyłem kolejną pełną krople spływającą po twarzy. On o tym wiedział… Skąd?Sanchez stanął przy drzewie. Stał przy nim, nic nie mówił, tylko patrzał. Ja sam pojechałem dalej za Carlosem na plac miejski. Wiedziałem, że to nie koniec. Nad miasteczkiem wisiała złowieszcza cisza. Jedna z tych, która nastaje nagle, niespodziewanie i nie ustaje już nigdy. Minęliśmy rynek. Rynek, który dziś posiadał tylko jeden produkt – śmierć. Trupy były wszędzie. Ale nie śmierć była przerażająca. W całym miasteczku nie widziałem ani jednego mężczyzny. Żywego czy martwego. Same kobiety. Kobiety i dzieci, najczęściej te najmłodsze.


    [​IMG]
    "Gdy wróciłem zauważyłem coś, co zamarło w moim sercu na zawsze… Część z tych ludzi… nadal żyła."

    Ich ciała były brutalnie okaleczone, w jakiś wysublimowany i bestialski sposób. Leżały na palącym bruku. Ich ciała były obdarte ze skóry, jakby oskalpowali ich dzicy ludzie. Ich skóra wycięta była na kształt górnego ubrania. Wokół nie było much, które pamiętam z Santiago, były tam… motyle, niebieskie motyle. Zszedłem z konia, nie wytrzymałem. Czułem jak mój żołądek wykręca się na druga stronę. Gdy wróciłem zauważyłem coś, co zamarło w moim sercu na zawsze… Część z tych ludzi… nadal żyła. Carlos stał nad małą dziewczynka, która chwyciła delikatnie jego rękę, próbując coś powiedzieć.
    - Daj mi swoją broń – odezwał się do mnie
    - Co ty chcesz…
    - Dawaj mi tę cholerną broń!
    Wyciągnąłem zza pasa rewolwer. Carlos wstał, wycelował wprost w głowę dziewczynki, odwrócił twarz i strzelił… krew prysła na jego ubranie…
    - W mieście jest jeszcze wielu innych.. Musimy im pomóc…
    - Ja… ja nie mogę.
    - Jeśli mam sam to zrobić proszę bardzo! Śnij dalej, to jest rzeczywistość! Możesz się z nią zgadzać lub nie, ale musisz ją zaakceptować!
    [​IMG]
    "Krew była na moim mundurze, twarzy i rękach."


    Zdjąłem z konia karabin. Zacząłem szukać ludzi, którzy nadal doznawali powolnej, okrutnej agonii. Gdy ich znajdywałem, płakałem. Naciskałem spust i płakałem. Łudziłem się znalezieniem kogoś mającego szanse na przeżycie. Ci bardziej przytomni szeptali „Pomóż mi”. A ja ratowałem zabijając. Krew była na moim mundurze, twarzy i rękach. Nie myślałem o wojnie, dyktatorach, powstaniach, racjach, rządach, górach. Teraz była tylko granica życia i śmierci przecięta na wskroś piekielną otchłanią.


    Siedzieliśmy przy tlącym się ledwo ognisku, który rozpaliliśmy przy obozie, jakieś 6-7 km od martwego miasteczka. Wcześniej leżałem w strumyku, próbując zmyć z siebie krew mieszkańców osady. Ta jednak uporczywie trzymała się mojej skóry, niczym naoczne piętno zbrodni… Miałem tyle pytań, ale nie potrafiłem się zmusić, aby je zadać. Odpowiedź mogła być zbyt przytłaczająca
    - Dostaliśmy trzy dni temu informacje od naszych szpiegów, że to miasteczko ma być kolejną ofiarą „Krawieckich Brygad” – odezwał się wreszcie Carlos, wyrywając nas z pozostałości szoku-, nazwaliśmy ich tak ze względu na sposób okaleczania swoich ofiar. – spojrzałem na niego z przerażeniem
    - Chcesz powie…
    - To zrobili żołnierze. Żołnierze, którzy noszą ten sam mundur, co ty. Z tego, co wiemy, do teraz o ich istnieniu wiedział tylko dowódca tej karnej jednostki oraz de Rosas…
    Nie odpowiedziałem. Musiałem się zastanowić po raz kolejny i przewartościować dotychczasowe ideały. Leżałem przy twardym kamieniu, obok Sancheza, on również nie spał. Nikt normalny nie mógłby spać…

    Po powrocie podbiegł do mnie natychmiast dowódca zmiany.
    - Jadą tu, Zwiadowcy 4 pułku tu jadą! – powiedział pośpiesznie.
    Teraz albo nigdy. Musiałem zdecydować o tym czy znowu dam się porwać z jesiennym wiatrem. Musiałem postawić wszystko na jedną kartę. Nie mogłem czekać. Zwołałem zebranie całego garnizonu na placu głównym, zebrali się tam także uwolnienie przeze mnie ludzie Carlosa..
    - Żołnierze… Nie! Bracia! Wiem, że nie jestem żadnym waszym autorytetem, słuchacie mnie dla świętego spokoju i chcecie wrócić już do własnych domów. Jednak jest coś, co chciałbym wam powiedzieć! Jest coś, o czym musicie wiedzieć tak jak ja teraz już wiem! Co byście zrobili gdybyście nie mieli już gdzie wrócić?! Byłem na północy na terenach oficjalnie zajętych przez nasze wojska… - opowiadałem im wszystko ze szczegółami. Na twarzach jednych widziałem przerażenie na innych niedowierzanie lub nawet drwiny. Ale czego mogłem się spodziewać? - … I pytam was dziś: Czy i wy cenicie sobie honor żołnierza?! Czy zniesiecie hańbę, gdy wasze dzieci i wnuki będą pytać: „Czy ty też mordowałeś kobiety i dzieci?” Nie będę nikomu rozkazywał. Teraz czas na wasz wybór! Każdy, kto nie chce ze mną przystać, może z bronią i w mundurze kierować się w kierunku zbliżających się wojsk. Ci, którzy zostaną przygotować musza się do walki, do poświęcenia i do wiary w zwycięstwo! Hańba nie może zostać zmyta tak łatwo! – krzyczałem pokazując swoją nadal zabarwioną krwią rękę.
    Widziałem ich twarze i sylwetki stojące w bezruchu. Kilku odwróciło się i skierowało w kierunku bramy. W końcu jeden z nich zdjął żołnierską czapkę i zerwał pagony chwytając w rękę karabin na znak gotowości. Wielu poszło jego śladem. Więcej niż kiedykolwiek mógłbym się spodziewać… Teraz potrzebowaliśmy konnicy, konnicy zmierzającego w naszą stronę zwiadu…


    AAR zamknięty i wyczyszczony. W razie chęci kontynuacji, prosze o kontakt z administracją.

    CRIS
     
Status Tematu:
Zamknięty.

Poleć forum

  1. Ta strona wykorzystuje ciasteczka (cookies) w celu: utrzymania sesji zalogowanego Użytkownika, gromadzenia informacji związanych z korzystaniem z serwisu, ułatwienia Użytkownikom korzystania z niego, dopasowania treści wyświetlanych Użytkownikowi oraz tworzenia statystyk oglądalności czy efektywności publikowanych reklam.Użytkownik ma możliwość skonfigurowania ustawień cookies za pomocą ustawień swojej przeglądarki internetowej. Użytkownik wyraża zgodę na używanie i wykorzystywanie cookies oraz ma możliwość wyłączenia cookies za pomocą ustawień swojej przeglądarki internetowej.
    Zamknij zawiadomienie