OCENA: 10/10
Zalety: Niespotykany poziom immersji | Ogromna liczba szczegółów | Długie godziny rozgrywki | Świetna mapa
Wady: Cena | Przeciętna oprawa dźwiękowa
Postaci Gary’ego Grigsby’ego chyba nie muszę przedstawiać fanom drugowojennych turówek. Kariera tego pana rozpoczęła się na początku lat 80. i wtedy także powstał 'dziadek’ recenzowanego poniżej tytułu – War in Russia (gra już trzydziestoletnia!). Rok 1993 przyniósł kolejną część serii – Gary Grigsby’s War in Russia, w 2000 r. przypomnianą przez Matrix Games i wydawaną jako War in Russia: Matrix Edition. W końcu w 2010 r. pojawia się pełnoprawny sequel – Gary Grigsby’s War in the East: The German-Soviet War 1941-1945, zaś w ciągu kolejnych trzech lat wychodzą także dwa dodatki do tego tytułu – Don to the Danube i Lost Battles (niestety poniższa recenzja opiera się tylko na podstawowej wersji gry). Tyle tytułem historycznego wstępu – kto pamięta War in Russia, ten wie czego spodziewać się po War in the East.
By zobrazować z jak gigantyczną grą mamy do czynienia, przytoczę kilka faktów dotyczących gry. Manual liczy sobie ponad 350 stron, mapa jest podzielona na ponad 25 tysięcy heksów, w grze jest ponad 4 tysiące jednostek, którymi może dowodzić ponad 500 generałów. Rozegranie jednej (!) tury może zająć od kilku do nawet kilkunastu godzin. War in the East to monstrum, z którym porównać można chyba tylko jego wydanego dekadę temu kuzyna – War in the Pacific.
Gdy przygotowywałem materiały do recenzji zastanawiałem się, na które elementy gry zwrócę szczególną uwagę. W praktyce okazało się, że musiałbym zwrócić uwagę na wszystko – właściwie każda, choćby najmniejsza część gry, jest świetnie dopracowana. Głębia mechaniki wprost poraża – bez przestudiowania manuala można wręcz utonąć w ilości detali. Na pierwszy rzut oka mechanizmy War in the East właściwie niewiele się różnią od innych gier z tego gatunku, na drugi rzut oka nasze wojska będą dostawać lanie, bo nie zwróciliśmy uwagi na jakiś drobny szczegół. Żeby opanować WitE w stopniu choćby zadowalającym należy poświęcić trochę czasu – casuale liczący na łatwą i nie wymagającą myślenia rąbankę szybko pójdą na dno przytłoczeni niuansami tej gry.
Szczegółowość War in the East bije na głowę wszystko, co do tej pory widziałem w drugowojennych turówkach (nie liczę wspomnianego wcześniej War in the Pacific, który – według niektórych – jest pozycją jeszcze bardziej hardkorową). Mój prywatny fetysz dotyczący drobiazgowego potraktowania uzbrojenia został w pełni zaspokojony. Wystarczy spojrzeć na poniższy screen przedstawiający możliwe do wyprodukowania czołgi, a zapewniam, że w innych rodzajach uzbrojenia sytuacja przedstawia się identycznie.
Naturalnie takie rozdrobnienie nie jest tylko sztuką dla sztuki. Każda jednostka ma konkretną ilość danego sprzętu, podczas walki oczywiście traci pewną liczbę czołgów, dział i różnorakich pojazdów. Nie mamy tu więc abstrakcyjnych pasków siły czy podobnego rozwiązania – możliwości jednostki są określane przez ilość, ale także zużycie posiadanego sprzętu, doświadczenie żołnierzy, zaopatrzenie (przy czym ilość potrzebnych jednostek amunicji i paliwa jest przedstawiona za pomocą konkretnych wartości)… Całości dopełniają pobitewne statystyki, z których możemy dowiedzieć się ile sprzętu straciliśmy. Drobiazgów – i to drobiazgów w pełni odpowiadających realiom historycznym – jest tu tyle, że wypada jedynie nisko pokłonić się przed tytaniczną pracą wykonaną przez researcherów. Poziom immersji był dla mnie na niespotykanym dotąd poziomie.
Wspominałem o mapie? Jest właściwie perfekcyjna. Wszystko jest podane w przejrzystej formie, a ilość detali powala. Każda rzeka – choćby i najmniejsza – jest podpisana. Mamy pokazane nawet małe miasteczka, rodzaj terenu w każdym heksie, każdą linię kolejową i drogę, a nawet takie smaczki jak stopień zurbanizowania. Mapa w War in the East jest doskonałym dowodem na to, że można stworzyć arcydzieło bez uciekania się do fajerwerków graficznych na każdym kroku. Niestety dla wielu oprawa graficzna może wydać się siermiężna, ale podstawowy fundament grafiki w drugowojennych turówkach – czytelność – jest zachowany. Podobnie jest z interfejsem – bez problemu znajdujemy interesujące nas zakładki i przyciski.
Muzykę niestety muszę ocenić nisko. Na początku uśmiechnąłem się pod nosem, gdy w głośnikach rozbrzmiał utwór przypominający o już nieco leciwym Gary Grigsby’s World at War. Szkoda tylko, że te kilka utworów zapętla się i z czasem zaczyna irytować. Jest to jednak tylko drobny minusik, który nie ma wpływu na całościową ocenę gry. Na plus wyróżniają się zaś odgłosy bitew.
O wiele większym minusem jest jednak cena gry. Sama podstawka kosztuje niecałe 300 zł, razem z dodatkami koszt zestawu niebezpiecznie zbliża się do czterech stówek. W polskich warunkach jest to cena zabójcza, ale trzeba też wziąć pod uwagę to, że War in the East to gra na długie miesiące. Przejście choćby podstawowego scenariusza od 1941 do 1945 r. zajmie wiele czasu. Jest to niestety kolejny powód, dla którego gra nie zdobędzie sławy, na którą jak najbardziej zasługuje – w epoce gier na kilka wieczorów mało komu będzie chciało się przeznaczać godzin na przeczytanie manuala, zapoznanie się z mechaniką, a w końcu na samą grę.
Pomimo powyższych niedogodności, ostateczna ocena nie może dziwić. War in the East jest obecnie najbardziej realistyczną, najbardziej dopracowaną i po prostu najlepszą grą traktującą o froncie wschodnim drugiej wojny światowej. Nie jest to gra dla każdego – casuale szukający niewymagającej rozgrywki lub osoby chcące zacząć przygodę z tym gatunkiem mogą się szybko sparzyć. Jest to pozycja dla koneserów i bardziej doświadczonych graczy – z pełną odpowiedzialnością mogę polecić ją największym zapaleńcom turówek. Cena może odstraszać, ale cóż – doskonałość kosztuje. Martwi mnie tylko jedno – czy zdążę pokonać Sowietów przed premierą jeszcze bardziej monstrualnego (36 tysięcy heksów!) War in the West.