OCENA: 8/10
Zalety: Interakcje z postaciami | Humor | Tryb Smoka (z jetpackiem!)
Wady: Za krótka! | Micromanagement w trybie taktycznym

Aj, ciężko jest być władcą fantastycznego królestwa. A to banda nieumarłych wytłucze jakąś elficką wioskę (w końcu “śmierć to tylko początek!”, a to przyrost naturalny Impów wymknie się spod kontroli, o takich bzdetach jak nierówne traktowanie płci i ras w wojsku nie wspominając. A jednak każda strategia fantasy od lat usiłuje wmówić nam, iż bycie królem to tylko chwała wojenna oraz pękający w szwach skarbiec. Pora przełamać te stereotypy!

Divinity: Dragon Commander jest jedną z przeważających od paru lat w gatunku RTS hybryd, jednak kierunek owej “hybrydowości” jest inny niż u wielu jej sióstr. Oprócz standardowych już dziś elementów RPGa czy strategii w DDC spotkamy również elementy (bardzo uproszczonego) symulatora władcy oraz bogatą interakcję z naszymi podwładnymi, bez których pomocy nasz podbój kontynentu nie może się udać.

Specjalne karty nieraz przechylą szalę bitwy na naszą korzyść – szczególnie, jeśli sami nie możemy objąć kontroli nad wojskiem.

Bohaterem jest bękart cesarza krainy Rivellon, która pogrążyła się w chaosie wojny domowej pomiędzy spadkobiercami zmarłego ojczulka. Protagonista nasz miły nie jest jednak zwykłym śmiertelnikiem, ale pół-smokiem, zdolnym zamieniać się w siejącą na polu bitwy zamęt bestię. Wespół z pewnym potężnym magiem oraz grupką… ekscentrycznych generałów przyjdzie mu stanąć na czele armii wyzwolenia Rivellonu spod okrutnego jarzma nieznośnego rodzeństwa (TM).

Grę prowadzimy na trzech płaszczyznach. Pierwszą z nich jest strategia a’la Risk. W trybie turowym zajmujemy kolejne prowincje, stawiamy budynki, wykorzystujemy specjalne karty zdobywane dzięki naszym działaniom, a gdy wreszcie przychodzi do zmagań w rywalem, możemy zdać się albo na jednego z naszych generałów (liczą sobie słono, skubańcy), albo samemu poprowadzić w bój stada mechanicznych żołnierzy. W tym miejscu wkraczamy na druga płaszczyznę DDC. Bitwy bardzo przypominają to co znamy z wielu innych “nowoczesnych” RTSów. Miast wolnego gromadzenia zasobów i rozbudowywania bazy, kluczem do zwycięstwa jest szybka agresja i przejmowanie strategicznych punktów, które gwarantują na przypływ jedynego istniejącego w brze “zasobu” (rekruta)  oraz pozwalają nam stawiać kolejne wylęgarnie jednostek. Te są dość zróżnicowane; obok zwykłych piechurów na polu bitwy można zauważyć też magicznych szamanów i czarowników, w powietrzu panują impie myśliwce oraz sterowce, zaś na morzu o naszej sile stanowią pancerniki oraz potężne juggernauty.

Nasz bohater i obrońca, smokoodrzutowiec

Gracz ma jednak zasadniczą przewagę nad przeciwnikiem (w trybie single), którą jest jego własna osoba. Otóż nasz przemiły protagonista posiada zdolność pojawienia się na polu bitwy w swej smoczej postaci, siejąc zniszczenie kulami ognia, inspirując i lecząc sprzymierzeńców, dewastując wrogie hordy czarami  – w przerwach miedzy pruciem w powietrzu za pomocą… jetpacka (Mady in Imp-land) i artystycznym unikaniem wrogich pocisków. Panowanie nad smokiem jest jednym z najprzyjemniejszych elementów gry, szczególnie gdy odpowiednio rozwiniemy naszego jaszczura i posiadamy w zanadrzu szereg magicznych sztuczek. Niestety, choć istnieją pewne ograniczenia względem wchodzenia w “”smoczy tryb”, opcja ta w kampanii może miejscami wydać się nieco niezbalansowana; często zdarzało mi się wygrać bitwy niemalże w pojedynkę, decymując wrogą armię i niszcząc jego bazę bez pomocy piechurów. Szczęśliwie nie wszystkie misje da się jednak przejść w ten sposób i jeśli komuś się wydaje, że bezczelnie wleci do stolicy wroga i załatwi sprawę w oka mgnieniu, zapewne czeka go szybkie lądowanie w kłębach dymu i ognia.

Ogólnie moje wrażenia z  trybów strategicznego i taktycznego mogę uznać za generalnie pozytywne. Choć dla weteranów EU czy nawet serii Total War warstwa strategiczna może wydać się nadmiernie uproszczona, wystarczy ona do dostarczenia odpowiedniej rozrywki, a AI potrafi zaskoczyć niespodziewanym desantem na naszych tyłach. Z kolei warstwa RTS-owa, choć ciut monotonna i bardzo mocno uzależniona od zarządzania mikro gracza jest “przyjemna w obsłudze” – a poza tym, jeśli ktoś naprawdę nie lubi taktyki, może się bez niej obejść, opierając się an zdolnościach naszych generałów.

Krasnoludzka księżniczka, wybrania oczywiście ze względu na ogromny intelekt oraz kształtne poczucie humoru.

Pod względem technicznym D:DC prezentuje bardzo wysoki poziom. Oprawa graficzna gry jest bardzo kolorowa i żywa. Animacje czy to w trybie RTS, czy na naszym statku nie odstają od konkurencji, jedyne zaś co mogę się przyczepić to lekki  chaos panujący na polu bitwy, nieco utrudniający micromanagament jednostkami. Muzyka prezentuje solidny, dobry poziom, zaś aktorzy głosowi (w angielskiej wersji) wypadają naprawdę świetnie. Niestety, muszę też zwrócić uwagę na czasem zdecydowanie zbyt długie czasy ładowania się misji/mapy.

Divinity: Dragon Commander jest grą bardzo solidną, z wieloma ciekawymi, oryginalnymi elementami, okraszona solidną dawką humoru i pozwalająca nam spędzić wiele przyjemnych chwil w powietrzy jako smokoodrzutowiec. Byłbym polecił ją wszystkim bez wyjątku, gdyby nie jej jeden feler. Jest to niestety bowiem gra bardzo krótka – za pierwszym podejściem udało mi się ją ukończyć w zaledwie 8 godzin i choć powtórna rozrywka nie musi nużyć (szczególnie, jak chce się “zaliczyć” wszystkie dostępne księżniczki :)), muszę zaliczyć to grze in minus, Jednak jeśli ktoś lubi podobne klimaty niech się nie waha – dobra rozrywka i kilka parsknięć śmiechem gwarantowane.