Imperium Indonezyjskie AAR od 1935 do 2035

Temat na forum 'HoI - AARy' rozpoczęty przez Tobi, 18 Grudzień 2009.

?

Czy chcesz żebym kontynuował ten AAR?

Poll closed 1 Maj 2011.
  1. Tak, kontynuuj w pierwotnej formie. (patrz-pierwsze 15-17 odcinków)

    0 głos(y/ów)
    0,0%
  2. Tak, kontynuuj w obecnej formie. (patrz-ostatnie 5 odcinków)

    0 głos(y/ów)
    0,0%
  3. Nie.

    0 głos(y/ów)
    0,0%
Status Tematu:
Zamknięty.
  1. Tobi

    Tobi Ten, o Którym mówią Księgi

    Lata'40.
    [​IMG]
    Rozdział: 3 / Odcinek: 25
    "Kampania Kentucky'ego"

    Grobowa cisza zapadła w pomieszczeniu świadczyła tylko o tym że obie strony zbierają myśli przed nadchodzącą wielkimi krokami rozmową. Szlachcic przerażony brakiem argumentów postanowił trzymać się wersji o bredzeniu kanclerza i na tym oprzeć swoją główną linię obrony.
    -Więc... -zaczęła Justyna- ...on majaczył?
    Nagle stała się rzecz niezrozumiała. Pułkownik zrozumiał bezsens sytuacji oraz beznadziejną zawiłość swojego myślenia i postanowił wykorzystać najprostszy sposób. Sposób dzięki któremu wszystkie niepasujące dotąd elementy wskakiwały na swoje miejsce. Wystarczyło po prostu powiedzieć prawdę.
    -Nie... -powiedział cicho.
    -Proszę?
    -Nie!
    -poderwał się w krzesła, jego głos nabrał siły, nigdy nie mówił chyba jeszcze tak szczerze i tak z serca- Nie majaczył! Wszystko co powiedział nie odbiegało od prawdy, co więcej było tylko jej drobną częścią. Zadurzyłem się w tobie, od razu, w momencie gdy cię poznałem. Przez cały ten czas myśl ta świdrowała mi głowę, przeszywała mi mózg przeklinając moja bezczynność i odciskając głębokie piętno na moim poczuciu. Ale koniec z tym. Nie będzie więcej zastanawiania się po nocy "co by było gdyby było". Kocham cię i liczy się dla mnie tylko czy ty również mnie kochasz.
    Ten wygłoszony pełnym pasji i uczucia głosem monolog kompletnie zaskoczył Justynę. Zawsze miała Szlachcica za zimnego służbistę i owszem, mimo że ją mocno pociągał, to nawet nie przypuszczała że siedzi w nim taki romantyk skrywający w sobie uczucie do niej gorące niczym płomień, który płonął w nim zresztą od długiego czasu. Odwrócił się do niej. Stała niecały metr od niego więc bez trudu spojrzał jej w oczy, tak głęboko jak chyba jeszcze nikt nigdy nie śmiał spojrzeć. Zanim cokolwiek powiedziała znał już odpowiedź. Ze łzami na policzkach rzuciła mu się na szyję.
    -Tak. Oczywiście, że tak! Ja też cię kocham!
    Przytulił ją mocno i pocałował w czoło. Świadkami tej pięknej sceny były cztery ściany i nierozumiejący wiele, półprzytomny, acz bardzo urzeczony Tobi.

    Wieczorem tego samego dnia Szlachcic wrócił fizycznie i psychicznie wyczerpany do kancelarii. Poza ciepłą kąpielą, kubkiem kakao i snem nie chciał niczego innego. Drogę do tych wymarzonych przedmiotów zagrodził mu jednak łącznik, mówiący, że ma natychmiast stawić się w sali dowodzenia. Niezadowolony, zmienił kierunek o 180 stopni i nieśpiesznym lecz marszowym krokiem udał się do wskazanej sali. Spodziewając się kolejnej narady do spraw zamachu miał nadzieję, że jak najszybciej to skończy i będzie mógł wrócić do siebie. Myśląc sobie tak doszedł do drzwi sali dowodzenia. Wszedł do pomieszczenia i zastał tam Turbo Dymo Mana i Rommla.
    -Witajże. -zaczął Turbo Dymo Man- Mamy do ciebie pewną sprawę związaną z tymi dokumentami. -wskazał na arkusz.
    -A mianowicie. -mruknął Szlachcic.
    -Podejdź. To są owe osławione dokumenty spisane przez Tobiego na wypadek różnych katastrof. Nie są ukończone ale są jak najbardziej prawomocne.
    -I co w związku z tym.
    -Szlachcic nie wypadał z ponurego nastroju.
    -Dowiedzieliśmy się kto na wypadek niedyspozycyjności lub śmierci Tobiego ma zostać nowym kanclerzem. -odparł Rommel- I mianowicie masz nim być ty.
    Szlachcica wmurowało. Ani przez chwilę się tego nie spodziewał.
    -Ja? -wydukał- Kanclerzem?
    -Do czasu wyzdrowienia Tobiego.
    -uśmiechnął się znacząco Turbo Dymo Man.
    -Nie mówiliśmy o tym reszcie rządu, zdecydowaliśmy, że powiesz im to kiedy będziesz gotów, co znaczy najlepiej do jutra.
    -Ja kanclerzem... -powtórzył niemal nieprzytomnie Szlachcic.
    -Ciągle nie może uwierzyć biedactwo. -uśmiechnęli się- Idź już lepiej do swojego pokoju i prześpij się z tym.
    Pułkownik pokręcił tylko z niedowierzaniem głową i noga za nogą powlókł się do swojego pokoju. Zapewne powinien odpocząć ale jeszcze nie teraz. Jeszcze jedna miła niespodzianka oczekiwała go, jak prezent który nieświadomie zostawił na koniec. Otóż gdy powrócił do pokoju nastał tam nikogo innego jak Justynę pyrgającą go proszącym spojrzeniem. Uśmiechnął się tylko pod nosem, opuścił głowę i pokręciwszy nią rozpiął koszulę.

    Niecałe dwie godziny później leżał nareszcie w łóżku mogąc nareszcie odetchnąć. Nie zdając sobie zapewne z tego sprawy bawił się kosmykiem jej włosów oplatając go sobie wokół palca. Jego myśli ciągle zaprzątał inny temat.
    -Justyna?
    -Tak?
    -mruknęła nie otworzywszy nawet oczu.
    -Wiesz, co się dzieje z kanclerzem, prawda?
    -Mhm.
    -Wiesz też pewnie, że najprawdopodobniej jestem jego najbliższym przyjacielem w tym świecie?
    -ciągnął.
    -No jesteś, śpij już.
    -Ale nie, Justyna, to ważne.
    -No słucham.
    -podniosła się na łokciu.
    -Bo widzisz... -zaczął- ...dowiedziałem się niedawno, że w świetle ostatnich wydarzeń obejmę teraz urząd kanclerza na czas powrotu prawdziwego do zdrowia... -urwał na chwilę- ...jest to dla mnie całkowita nowość, i szczerze mówiąc, nie jestem pewien, jak sobie poradzę.
    -Co? -dopiero to nią targnęło.
    -No bo w końcu kto inny miałby nie zostać natenczas kanclerzem, jak ja? Kto jeszcze tak bardzo był wtajemniczony w jego plany jak nie ja? Kto znał tak dobrze jego tok myślenia jako kanclerza, jak nie ja?
    -Powtórzę. Co?
    -Po prostu na najbliższy czas muszę objąć rządy w naszym państwie czy mi się to podoba, czy nie.
    -westchnął.
    -A podoba ci się? -zadała kluczowe pytanie.
    -Niezbyt. Zbyt szybko zbyt duża odpowiedzialność na mnie spadła...
    -Ale chyba nie powiesz, że nie chciałbyś własnego państwa?

    -Bardzo bym chciał, ale to nie jest i nie będzie moje państwo. Tak, jak nauczyciel który przyszedł na zastępstwo nie może powiedzieć, że uczy swoją klasę, tak i ja nie mogę powiedzieć, że rządzę swoim krajem, po prostu muszę robić wszystko tak, aby to jak najbardziej przypominało rządy właściwego kanclerza.
    -Ja tam na twoim miejscu wzięłabym władzę na własność. To dodaje charakteru.
    -przytuliła się do niego.
    -I nie oddałabyś? -przytulił ją też uśmiechając się półgębkiem.
    -W sumie to nie ważne. To tobie władza jest przekazana. -wywinęła się.
    -Chciałbym znać twoje zdanie. Praktycznie nie jestem w stanie czymkolwiek zarządzać bez znajomości jakiegokolwiek zdania na dany temat. -nalegał.
    -Nie chcę wpływać na twoją decyzję. Poza tym czas już spać.
    -Nie wpłyniesz, ale chciałbym wiedzieć, co o tym sądzisz.
    -Spać...
    -Masz rację...
    -ziewnął- ...smacznych snów.

    Następnego dnia odbyło się pierwsze specjalne posiedzenie rządu na którym w roli kanclerza tymczasowego występował Szlachcic. Miało ono odpowiedzieć na proste pytanie "co teraz" i zastanowić się nad przyszłością państwa w czasie gdy Tobi borykał się z kłopotami z pamięcią. Szlachcic siedząc w fotelu Tobiego założywszy jego mundur i przypiąwszy sobie również jego rapier delektował się widokiem podkomendnych.
    -Panie, panowie... -zaczął Szlachcic- ...wszyscy widzieliśmy, co zaszło, jednak nie do końca wiemy co to było. Ma ktoś jakieś sugestie?
    -Należy przywrócić funkcjonowanie państwa i nadzór nad przemysłem a także zatwierdzić niezatwierdzone ustawy. -odpowiedział Turbo Dymo Man.
    -To papierkowa robota! -zirytował się- Niech jakiś parlament czy coś się tym zajmie! A co do nadzoru nad przemysłem to chętnie się tym zajmę osobiście, trzeba postawić to i owo do pionu w tej kwestii!
    -A nie mógłby ktoś inny? -wtrącił Milven- Jakiś w pełni profesjonalny tajny agent?
    Tak czy inaczej nazbierało się tego dużo.
    -powiedział Rommel wyjmując na stół raporty z postępu formowania dywizji, produkcji wozów bojowych, samolotów a także niepodpisane dokumenty zatwierdzające rozpoczęcie budowy nowych jednostek.
    -Nie jestem profesjonalistą zatem według ciebie Milvenie? -rzekł zirytowany już potężnie- Zatem to TY się tym zajmiesz! Znalazł się mądry... -prychnął- Panie Erwinie, co to za papiery? Przecież ja znam wszystkie nasze zakłady produkcyjne i co się w nich aktualnie produkuje na pamięć! Jeśli się panu nie przydadzą to proszę nimi zastąpić dotychczasowy papier toaletowy! A propos, kończy się, niech ktoś się tym zajmie...
    -Należy jednak iść według planu produkcyjnego zatwierdzonego przez Tobiego.
    -odpowiedział pozbawionym emocji głosem feldmarszałek.
    -I bardzo dobrze! Wiem w końcu jakie one są, ale jeśli jesteśmy już takimi biurokratami to proszę mówić...
    -Należy zatwierdzić do końca budowę nowych dywizjonów myśliwskich. Dodatkowo w kolejce czekają także zatwierdzenia dywizji zmechanizowanych i pancernych.
    -Wszystko zatwierdzać w ciemno!
    -przerwał mu Szlachcic- Im większa armia, tym lepsza! Więcej możliwości pokojowych podbojów poprzez zastraszenie i oszczędzenia czasu i przelanej krwi!
    Richthofen szepnął coś dyskretnie do Rommla lecz zanim kanclerz zdołał zareagować wtrąciła się Justyna. -A co z nadzorem akcji przyspieszonych wyborów prezydenckich w USA? -uśmiechnęła się- Zdaje się że niejaki Kentucky, czyli nasz kandydat ma bezapelacyjnie wygrać.
    -Nie podoba mi się to mimo wszystko. Czy ma faktyczne poparcie ludzi?
    -Bo ja wiem.
    -mruknęła- Chyba ma.
    -Co to ma znaczyć?
    -warknął- Jestem kanclerzem na ten czas czy nie?! Nie dość, że muszę sam się o to pytać, to jeszcze w zasadzie nie dostaję odpowiedzi! To jest skandal!!
    -Nie wrzeszcz, próbuję tylko powiedzieć, że nie mamy jeszcze pełnych informacji o tym w skutek utrudnionej komunikacji z naszą siatką wywiadowczą w USA. Nikt nie próbuje umniejszać twoich praw i atutów.
    -odpowiedziała uśmiechając się znacząco co przypomniało mu ostatnią noc.
    -Droga pani minister, proszę się do mnie zwracać językiem urzędowym, gdy owy piastuję, albo proszę w ogóle zamilknąć. Moja bezsprzeczna... sympatia... -uśmiechnął się- ...do pani nie może być usprawiedliwieniem do poinformowania według niewłaściwego schematu, jednak oczywiście rozumiem panią i nie zamierzam ciągnąć do jakichkolwiek konsekwencji, gdyż i ja nie byłem zbytnio grzeczny wobec pani ostatnio... -uśmiechnął się jeszcze bardziej po cym odwrócił się do Richthofena i Rommla- Co to za pogaduchy na boku?! Nawet jeśli nie reaguję od razu, nie znaczy że nie zareaguję!!
    -Herr Richthofen wyjaśniał mi jedynie swój pogląd na wpływ zbyt bliskich stosunków współpracowników na efekt ich pracy. -odpowiedział Rommel uśmiechając się pod nosem.
    -MAM ROZUMIEĆ, ŻE JEST TO OBRZUCANIE ŁAJNEM KANCLERZA I JEGO ZASTĘPCY! -wrzasnął- Gdyby nie to, że ludzie patrzą, obu wam bym zafundował darmową operację twarzy, a raczej tego czegoś między żebrami, a perukami w nowatorski sposób, pięściami i bez znieczulenia! Na pewno bylibyście zadowoleni, gorzej być nie może. Nieszczęście to też spotkało twoją córkę, jak się na nią patrzy to jedyne myśli, jakie przychodzą do głowy, to myśli samobójcze wywołane paniką przed jej zniewalająco obrzydliwym wyglądem! Obu was należałoby powiesić za *****!
    Sala wysłuchawszy tej niepodobnej do Szlachcica tyrady zamilkła z przestrachem. Rommel poczerwieniał na twarzy i już zaczął przejeżdżać palcami po kaburze gdy słodziutkim głosem odezwał się Richthofen.
    -Fräulein Hilda jest wybranką Tobiego.
    -Może być ***** i wybranką naszego kanclerza, a i tak...
    -dopiero teraz dotarło do niego znaczenie tych słów- ...a no fakt, jest... -skonsternował się- Nie zmienia to jednak faktu, że najprawdopodobniej wy oboje planujecie zamach stanu w chwili słabości naszego rządu! W imię naszej ojczyzny, Indonezji, naszego ukochanego kanclerza Tobiasa von Tobiasova i w imię sprawiedliwości niech ktoś ich natychmiast pojmie! Milven, Turbo Dymo Men, Justyna, żandarm, KTOKOLWIEK! Oni szykują zdradę! Nie siedźcie tak, pomóżcie mi! -zanim ktokolwiek zdążył zrozumieć wrzaski Szlachcica, ten wyjmując rapier wskoczył na stół i rzucił się na zdezorientowanych Niemców. Nikt jednak nie wstał by mu pomóc gdyż wszyscy byli dalej oszołomieni tym co właśnie zaczęło zachodzić. Otóż tamci broniąc się, wytrącili mu rapier z ręki i zaczęła się walka wręcz pomiędzy dwoma pięćdzięsięcioparoletnimi panami i dwudziestoletnim młodzieńcem.
    -Co z wami? -jęknął- Ludzie! Jawnie się przyznali do obmawiania mnie, ale to pół biedy, ale kanclerza Tobiasa von Tobiasova! Dlaczego nie pomagacie? Co was zatrzymuje?!
    -Pomożemy?
    -obudził się Milven.
    -Komu? -odpowiedział Turbo Dymo Man.
    -Bo ja wiem?
    -Ludzie!
    -dostał od Rommla z pięści w twarz- Litości nade mną! Nad Indonezją! Nad Tobim! Dlaczego się wahacie?! Sami słyszeliście! Pomóżcie mi, albo zabiję się, jeśli wcześniej oni tego nie zrobią! ZDRAJCY!! Milven, ty jesteś bardzo długo już tutaj, podobnie jak Justyna czy Turbo Dymo Man, więc powinniście wiedzieć, że prawda stoi po mojej stronie! Podobnie jak sprawiedliwość!
    Nie mogąc dalej patrzeć na mordobicie Milven wstał i z pomocą Turbo Dymo Mana, Kotbayashiego i Mołotowa rozdzielił rzucających się jak węgorze, zalanych potem i krwią walczących.
    -Panowie, dziękuję za chociaż taką pomoc! -wysapał Szlachcic- Odizolujcie ich czy coś dopóki kanclerz nie wróci do zdrowia i nie zdecyduje co z nimi zrobić, dobrze?
    -Nie.
    -odparł Milven- Poniosły was chyba trochę emocje i nikt tu nikogo nie chce zdradzać. Prawda? -rzuciał znaczące spojrzenie w stronę Niemców, którzy ochoczo przytaknęli.
    -Cóż... możemy zatem uznać, że nas poniosło i po prostu przyjąć, że ostatnie kilka minut nie miało miejsca?
    -Tak.
    -odpowiedział Rommel.
    -A ty, Richthofen? W końcu nikt nikogo nie zdradził, to było tylko drobne nieporozumienie.
    -Czy ja coś mówię. To pan się na mnie rzucił... kanclerzu.

    -Zatem temat zamknięty. -rzekł wyciągając do nich rękę którą obaj uścisnęli zostawiając ślady krwi. Niecałe dziesięć minut później narada szła dalej swoim tempem.
    -Wróćmy do spraw państwowych. -zaczął ponownie Szlachcic przyciskając do nosa lód- Panie Kotbayashi, ma pan coś do powiedzenia na temat swojej problematyki?
    -Nie ma problematyki. Całość foty jest zwarta i gotowa.
    -Dobrze więc.
    -uśmiechnął się- A zatem, pani Justyno, poza przedwczesnymi wyborami w USA nic nowego?
    -Nie.
    -Wróćmy zatem do kwestii produkcji. Czy uważa pan za stosowne zmianę czegokolwiek?
    -zwrócił się do Rommla.
    -Przydało by się wprowadzić do produkcji samoloty szturmowe i bliskiego wsparcia.
    -Nie uważa pan za stosowniejsze wprowadzenie zamiast nich Mi-24? Wydaje mi się, że to lepsze spożytkowanie naszego przemysłu, a jak będzie potrzeba - to i tak zdążymy wyprodukować tamte maszyny.

    -Mi-24? -zdziwił się.
    -Tak. Nasza piechota mimo nowoczesności uzbrojenia pod postacią broni ręcznej i kamizelek potrzebuje bliskiego wsparcia z powietrza chociażby po to, by wiedzieć, ilu jeszcze przed nimi wrogów zostało, a poza tym śmigłowce działają pozytywnie na morale naszych i wprost proporcjonalnie negatywnie na morale wrogich wojsk.
    -Śmigłowce?
    -ponownie się zdziwił.
    -Tak, śmigłowce Mi-24. Radziecka konstrukcja. Pierwsza maszyna została oblatana pod koniec lat siedemdziesiątych i do dziś znajduje się na wyposażeniu państw takich jak Polska czy Rosja.
    -Tak, dobrze... niechaj więc będą te... śmigłowce...
    -Tak, myślę, że byłyby one dobrym wyborem dla naszych sił zbrojnych. Myślę, że nasze wojska lądowo potrzebują takiego zapewnienia bezpieczeństwa i wsparcia taktycznego. Sam pan przecież mówił, że ostatnia wojna pokazała, jak bez głowy są prowadzone działania zbrojne naszej armii i tylko ogromna przewaga liczebna i technologiczna pozwalają na wygrywanie wojen, jednak należy zminimalizować straty ludzi poprzez wprowadzenie dużej liczby śmigłowców do służby, jest to pierwszy krok ku rozważnemu prowadzeniu wojny i zaoszczędzenia wielu żyć ludzkich z naszej strony, a także pewnie i ze strony nieprzyjaciela poprzez szybsze zajęcie jego terytoriów i zabijając mniej ludzi.
    -Wysłowię się w imieniu dużej części tu obecnych.
    -powoli odpowiedział Rommel- Czym do cholery jest śmigłowiec?
    -Takie duże... ma obracające się takie łopaty na górze... długie... z tyłu śmigiełko większe lub mniejsze... trzeba się trzymać bo można wypaść... ech. Powiedz lepiej, jak mogłeś przytakiwać nie wiedząc co to jest?
    -Nie chciał wyjść na idiotę.
    -zirytował się Richthofen.
    -Hej! -oburzył się tamten.
    -I zdaje się że jednostki latające powinny być konsultowane ze mną. -ciągnął dowódca sił powietrznych.
    -No ale... my tu ustalamy produkcję, a nie opracowanie nowej maszyny... czyż nie?
    -Chyba tak.
    -odparł Rommel.
    -Więc tak, śmigłowiec to jest takie coś... -pokazał narysowany na kartce szkic przypominający bardziej ogórek z literą T niż Mi-24.
    -Tak, wszystko rozumiemy. -odparł Rommel.
    -Ale... -zaczął Richthofen lecz natychmiast zamilkł dostając kopnięcie w łydkę.
    -Ale jesteśmy ciekawi co pan planuje kanclerzu w sprawie wyjaśnieni sprawy zamachu. -dokończył za niego Rommel.
    -Cholera, nie wyszedł... -skomentowął swój szkic by po chwili powrócić do rozmowy- A, co co? Zamach? Tak, tak, zamach... no cóż... a co, jeśli to był ktoś z naszego bliższego otoczenia, a może nawet rządu chcący zamanifestować swoja potęgę Tobiemu, by na przykład ten uległ w przyszłości postawionym żądaniom? Turbo Dymo Manie, co o tej sprawie wie wywiad?
    -Nic.
    -Szlag, łopata wyszła krzywa do tego...
    -znów zaczął coś poprawiać na kartce- A zatem. Uważam, iż należy jak najszybciej wszcząć śledztwo. Niech na celownik w pierwszej linii zostaną obrani wszyscy znajomi członków rządu, być może ktoś z nas będąc nieświadom zagrożenia mimowolnie chlapnie od czasu do czasu językiem komuś, kto nie powinien nigdy się dowiedzieć o istnieniu pewnych tematów.
    -To może nie być takie proste. Przykładowo ja mam całą rzeszę znajomych i to w Niemczech.
    -Hehe, Rzeszę, hehe.
    -zamilkł jednak zauważywszy że to nie żart- Faktycznie nie będzie proste... a jeśli to jest, jak pan trafnie spostrzegł, ktoś z poza Indonezji wręcz niewykonalne. A co się właściwie stało z Ziomem?
    -Jest gdzieś w ZSRR.
    -odparł Turbo Dymo Man.
    -Nie mamy nawet najdrobniejszej wskazówki gdzie konkretniej?
    -Nie. Ił mający go tam zawieźć wróci z Indii dopiero za jakieś trzy godziny.
    -Niech to...
    -zmartwił się Szlachcic- Panie Łom...Mołotow. Pochodzi pan z tamtego kraju, gdyby miał się pan gdzieś w nim schować przed znienawidzonym wrogiem będącym najpotężniejszą osobą na świecie, to w którym skrawku wielkich ziem sowieckich zrobiłby to pan?
    -W MOCKBIE oczywiście.
    -odparł chowając Soviecką Vodkę pod stół.
    -Nie ma co tak chować tej butelki. A co do miejsca ukrycia, czy któreś z was popiera pomysł Mołotowa, że miejscem, w którym Ziom znajdzie bezpieczny azyl jest Moskwa? -odpowiedziała mu cisza- Idea upada. Panie Rommel, czy Wojsko Indonezyjskie byłoby w stanie szybko i sprawnie zdobyć cały Związek Radziecki i przeszukać każdy jego metr kwadratowy w poszukiwaniu tego **********?
    -Szczerze mówiąc nie ja jestem dowódcą Armii Indonezyjskiej. Proszę pytać marszałka Kutrzebę. ja mogę tylko powiedzieć że Wehrmacht nie jest w stanie tego zrobić.
    -rzekł nieco zakłopotany nie wiedząc czy pytanie jest zadawane na serio.
    -Mi chodziło o pańskie zdanie. Jak PAN sądzi. Oczywiście panie Kutrzeba, pańskie zdanie też znać chcę, ale to za chwilę. Czy PAN uważa, że Wojsko Indonezyjskie jest w stanie zająć ZSRR i go przeczesać?
    -Na tę chwilę? Nie. Po osiągnięciu zakładanej liczby kilku milionów, owszem.
    -A zatem proszę kierować naszym przemysłem tak, aby było w stanie tego osiągnąć, a nawet więcej. Rozumiemy się, prawda? A teraz panie Richthofen, czy lotnictwo ma jakieś zapotrzebowania?
    -Jak mówiłem należy dokończyć produkcję zamówionych maszyn. Musimy sformować 50 dywizjonów taktycznych, 20 strategicznych i kilkanaście myśliwskich.
    -Będzie to zatem wystarczająca ilość maszyn, by wydajnie współgrać z docelowymi rozmiarami Wojska Indonezyjskiego. Dobrze... Panie Kotbayashi, rozumiem, ze marynarka nie ma problemów z siłą?
    -Potrzebujemy jedynie kilkaset transportowców zdolnych przetransportować taki ogrom wojska
    -To się rozumie samo przez się, jednak istotnym jest, że mamy już wystarczająco dużo eskorty dla nich. A teraz pan Kutrzeba, czy wojskom lądowym czegoś brak?
    -Według programu produkcji to tylko elektroniki i ptasiego mleczka.
    -Takiego z lodówki?
    -Tak.
    -przytaknął przeklinając kogo Tobi mianował na kanclerza.
    -To dobrze. Mam chyba jeszcze takich trochę w zapasie. Panie Rommel, kiedy można się spodziewać zwolnienia naszego przemysłu wliczając produkcję sił lotniczych?
    -Produkcja powinna zakończyć się koło roku 1958.
    -Czyli za piętnaście lat... Możemy się zatem wstępnie umówić na inwazję na Związek Radziecki na... proszę o zanotowanie dnia 18 lipca 1958 roku, jako data inwazji w 35 urodziny Tobiego. Proszę tego dnia być trzeźwym...
    -spojrzał na Mołotowa- ...oddanym ojczyźnie... -przelotnie rzucił okiem na Richthofena i Rommla- ...ani także nie umawiać się tego dnia na randkę... -znacząco spojrzał na Justynę.
    -Ale czy wtedy nie będzie już rządził Tobi? -zapytał Milven powodując że cała sala zamilkła z przerażenia.
    -A myślisz że on nie chciał by go dorwać?
    -Ale za 15 lat Ziom nie musi być w ZSRR.
    -bagatelizował Milven.
    -A jak miałby stamtąd prysnąć? Hm... przecież możemy się bądź co bądź dogadać ze wszystkimi sąsiadami ZSRR, by każdego wpuszczonego bardzo sprawdzali, a jak potwierdzą tożsamość Zioma... wiesz Milven, co dalej, do Hollandii do więzienia.
    -Tobi zdaje się obiecał mu wolność. Poza tym Ziom poniekąd was uratował. -odparł Turbo Dymo Man.
    -A wy myślicie, że teraz będzie tam grzecznie siedział i czekał na śmierć?
    A co może zrobić. Skoro z Edenem nie udało mu się tu, pójdzie do Szwecji a tam zabije go Sleeper. Tak czy tak korzyść dla nas. -uśmiechnął się Milven.
    -Znacie go bardziej lub mniej i powinniście wiedzieć, ze ma zdolności do szybkiego obejmowania władzy.
    -Z tym że Tobi nie rozpruwa murów gołymi rękoma.
    -Czy wielomilionową, najnowocześniejszą armię świata można nazwać gołymi rękoma?
    -Porzućmy ten temat. Zrobimy jak rozkazałeś... kanclerzu... ale wątpię czy go złapiemy. Skupmy się na razie na USA i Kentuckym. Trzeba tam wysłać chyba jeszcze trochę agentów czy coś.

    -O tak, tak, to jest istotniejsze. Powtórzmy sobie, jakie jest zadanie Kentuckiego. Ma objąć urząd prezydenta w USA i...
    -Prowadzić rządy w sposób marionetkowy i zależny od Tobiego, chwilowo ciebie.
    -odpowiedziała Justyna.
    -Im szybciej na tym miejscu zasiądzie Tobi, tym lepiej. A'propos, jak tam jego stan zdrowia psychicznego? Wiecie coś?
    -Od twojej wczorajszej próby hipnozy nic konkretnego.
    -odparł Milven- Mówił tylko coś o scenie romantycznej.
    -Odkąd mnie udawał strasznie bredzi. Mam nadzieję, że szybko wróci do zdrowia. Dobrze, panie i panowie, nie zostało nam natenczas już nic do omówienia...


    Dwie godziny później w sali siedział jedynie Milven Rommel i Richthoffen. Przetworzywszy już własne doświadczenia z zakończonej niedawno narady zaczęli żywo dyskutować na temat nowego kanclerza.
    -Mi się to nie podoba... -rzekł Rommel- Niegdyś Szlachcic zachowywał się wyrafinowanie, wręcz dostojnie. Jak niemiecki arystokrata. A teraz...
    -A teraz dobrał się do władzy.
    -przerwał mu Milven.
    -Co nie znaczy że musi rzucać się na wszystko co popadnie. -Richthofen pomacał bolącą głowę.
    -Wiecie jak to jest. Tobi dla przykładu też miewał odpały kiedy tylko powracał do władzy, ale szybko się normował. Tu też tak będzie. Dzieciak zachłysnął się władzą i w końcu mu przejdzie.
    -Albo jest mniej odporny psychicznie i zbzikuje. I będziemy mieli mnóstwo bzdurnych decyzji do zatwierdzania.
    -brnął Richthofen.
    -W takim przypadku musielibyśmy niestety... -wypowiedź Milvena przerwało skrzypnięcie drzwi obwieszczające że do sali wszedł Szlachcic.
    -A co wy tu jeszcze robicie? -zmarszczył brwi.
    -My? -szybko odparł Milven- My tylko śpiewamy. Legła Wanda w polskiej ziemi bo Niemca nie chciała... -zafałszował.
    -Co? -zirytował się Richthofen.
    -Może nie te klimaty. -speszył się Milven- Nie będzie Niemiec pluł nam w twarz... Eee... Nie to też nie to... -szybko poszukał w pamięci czegoś co mogło go uratować przed wściekłymi spojrzeniami- Niemieckie kobiety, niemiecka wierność, niemieckie wino i niemiecka pieśń! -wyskandował w końcu. Szlachcic zaś uznając że nic tu po nim zamknął drzwi i poszedł zjeść obiad.

    Półtora miesiąca później w stanie Washington została zorganizowana wielka uroczystość. Na wielkiej trybunie udekorowanej mnogimi flagami z gwiazdami na granatowym prostokącie na tle w biało-czerwone pasy. Stały tam trzy stanowiska przygotowane dla każdej z osób tego wieczoru. Niecałe pięćdziesiąt metrów dalej, za panoramiczną szybą siedział speaker relacjonując na żywo w eter wszystko co działo się przed nim. Ceremonia nareszcie się rozpoczęła. W końcu za długim obszernym stołem zasiadły dwie osoby. Niemal że równocześnie podtoczono też wózek z trzecią która zasiadał pośrodku.
    -Proszę państwa... -mówił speaker- ...właśnie rozpoczęła się ostatnia przedwyborcza konferencja trzech kandydatów. Panowie Roosevelt, Kentucky i Willkie przedstawią teraz swoje ostatnie argumenty i odpowiedzą na pytania dziennikarzy. Należy pamiętać że jest to pierwszy raz od równych 20 lat, gdy głosy elektorskie otrzymała trójka kandydatów. Teraz jednak oddaje głos, ponieważ pan Willkie wygłosi swoją przemowę.
    Faktycznie Wendell powstał, poprawił krawat i przełknął ślinę. Już miał otworzyć usta by rozpocząć swój tradycyjnie nudny wykład gdy na jego twarzy pojawił się grymas bólu. Poczerwieniał, podparł się jedną ręką na stole, drugą próbując poluzować kołnierz, lecz nagle ziemia osunęła mu się pod nogami i opadł na swój fotel. Następnego dnia na pierwszych stronach gazet ukazywały się tylko nagłówki mające związek z tym wydarzeniem. Najlepiej podsumował to chyba New York Times. Na frontowej stronie widniało grubymi literami hasło "Kandydat na prezydenta USA Wendell Wilkie ginie w skutek zawału". Kentucky został na finishu z inwalidą Franklinem, ale z nim miał już sobie poradzić.

    Dziesięć dni później kentucky zasiadał już w Białym Domu. Był to czas gdy należało wprowadzać powoli w życie plan przejęcia przez USA rządów marionetkowych nad Brazylią a następnie wspólny podbój obu Ameryk. Szlachcic zaś realizując poniekąd postanowienia Tobiego postanowił rozpocząć wielką grę niepokojąc Kentuckiego telefonem. Prezydent USA właśnie skończył pochłaniać kolejnego kebaba, gdy zadzwonił telefon z linii dyplomatycznej.
    -Tak słucham. -rzucił do słuchawki.
    -Fajnie jest mieć takie państewko i nie mieć tyle na głowie? A tak w ogóle to z tej strony ja, tymczasowy kanclerz, Szlachcic.
    -Witam kanclerza kanclerzu.
    -odparł.
    -Wiesz co? Te państewka jeszcze słabsze od twojego jak San Salvador są skazą na mapie, po co się wysilać na rysowanie takiego Paragwaju czy Nikaragui na mapie politycznej świata, skoro można narysować tylko to twoje i Brazylię, nie? -zaczął Szlachcic.
    -Co masz na myśli?
    -Chyba nie stałaby się nikomu wielka krzywda gdyby je tak wymazać ze wszystkich większych i mniejszych map, nie? W końcu by się zaoszczędziło na farbie i pamięci uczniów.
    -To by było jednak pogwałcenie obecnej doktryny izolacyjnej. USA nie mogą sobie pozwolić na najeżdżanie innych krajów.
    -Oj daj spokój!
    -odparł zagryzłszy jabłkiem- Jeśli się nie mylę to twoje państewko zgodnie z tymi doktrynami trzęsie tymi mikroskopijnymi tworami, nie?
    -Nieoficjalnie. Poza tym moja pozycja jest zbyt słaba by na 15 dni po sfałszowanych wyborach pchać państwo w wojnę.
    -Co wy tam za... jasny szlag...
    -zdenerwował się nie mogąc znaleźć kosza na ogryzki- ...nic, nic. Co wy tam za dziadowski ustrój macie, że takich podstawowych rzeczy robić nie możesz, co?
    -Demokrację...
    -Ach... tak... te twoja państewko zdaje się jakiś czas temu wymyśliło tę bzdurną formę rządów podpisując jakieś kilka papierków przez kilku elegancików... pff... te formy rządów są bez przyszłości, rządy żelaznej ręki od tysiącleci się sprawdzają.
    -zaśmiał się.
    -USA trwa nieprzerwanie od deklaracji niepodległości i jakoś się trzyma to... państewko z armią dwukrotnie wiekszą od indonezyjskiej, terytorium pięciokrotnie większym i rezerwami ludzkimi o podobnym poziomie. -odgryzł się Kentucky.
    -KWESTIONUJESZ POTĘGĘ INDONEZJI?!
    -wrzasnął do słuchawki.
    -Kwestionuję nazywanie USA słabiutkim państewkiem.
    -Że słabiutkim, to już ty powiedziałeś. Ja tylko mówię, że państewkiem. W tym świecie każdy kraj poza Indonezją jest państewkiem.
    -Powiedzmy...
    -Ja tu ci w imieniu kanclerza oferuję zezwolenie na podzielenie się kontynentami dwoma aż z Brazylią, a ty mi tu z jakimiś moralnymi wykładami wyjeżdżasz, że USA jest twoim krajem, gdyby nie Indonezja, to w najlepszym wypadku byłbyś zatrudniony na roli jakiegoś białego starego i skąpego farmera...
    -Albo nadal jadł bym kebaby w Kabulu.
    -zamilkł na chwilę- Chodzi mi o to że potrzebny jest pretekst.
    -Pretekst zawsze na topie, jakiś żołnierz Nikaragui naruszy granicę nikaraguańsko-amerykańską i USA w akcie zemsty wraz z Brazylią zajmie Nikaraguę, a resztę państewek przez przypadek w końcu są takie małe...
    -A nie lepiej by było wywołać wojnę pomiędzy tymi państewkami a USA w glorii i chwale wkroczyło by tam strzegąc pokoju.
    -To bez różnicy w skutkach, a trudniejsze do wykonania. Bo tak, to bierzesz pierwszą lepszą osobę, ubierasz w mundur tej... Nikaragui, rozstrzeliwujesz i podajesz odpowiednie informacje do mediów, najeżdżasz z Brazylią na Nikaraguę zachaczając po drodze o Argentynę i Kanadę i tyle, nikt się nie czepi, bo jest ich tak mało, że nakryjecie ich czapkami.
    -A Japonia?
    -Co Japonia?
    -nadgryzł drugie jabłko.
    -Z Japonią mamy napięte stosunki a nie chce mi sie skakac z wyspy na wyspe i pordukować broni jądrowej.
    -Olać Japonię!
    -wziął gryza- Niech podziwiają wschodzące słońce!
    -Olać Japonię? Z tym że w czasie ostatniej wojny amerykańsko-japońskiej Tobiasov stał ukryty w porcie.
    -Ale go Klon zwinął.
    -Tym bardziej. Chcę wiedzieć czy w wypadku kolejnej takiej wojny USA otrzyma wsparcie Indonezji.
    -Przed chwilą wychwalałeś, jaką to ma wspaniałą armię, a teraz chcesz zapewnienia pomocy od kraju mającego mniej żołnierzy? KPISZ SOBIE?
    -Hm... To zapewne oznacza nie. Trudno.
    -Ale nadal się lubimy co?
    -Mhm. Mam rozumieć, że wasi agencji zrobią coś żeby wywołać wojnę?
    -Mam tu takiego jednego ochotnika...
    -spojrzał na zdjęcie Milvena.
    -To miło. Mam sie spodziewać jakiejś akcji zbrojnej czy walk między tamtymi małymi cosiami?
    -Ale... chwila... przecież myślałem, że nasz agent wybierze tylko gościa do odstrzału... a, już rozumiem... taaaak... o ile posiadają jakąkolwiek wiedzę o karabinach będą się nachrzaniać kolbami ile wlezie.
    -Miło? Kiedy to będzie?
    -Jak tylko nagromadzisz siły na granicach.
    -Czyli od ręki. A czy mogę się spodziewać wsparcia technologicznego.
    -Niech będzie... Macie może jakoweś pojęcie o granatach? Jak nie, to was zaznajomimy.
    -Chodziło mi bardziej o plany Twardych, Beryli i Iskier.
    -Hm... nie wiem, czy mogę tajemnice produkcji broni, które wprowadził prawowity kanclerz dawać tobie... Przyjęlibyście w zamian wsparcie pod postacią tychże broni?
    -Owszem.
    -Co by się to nie dostało do opinii publicznej za wcześnie broń zostanie załadowana na transportowce oficjalnie wiozące herbatę z Cejlonu i zatrzymujące się po drodze w Hollandii.
    -Rządzone żelazną ręką państwo Indonezja boi się opinii publicznej?
    -Uważasz, że w tej chwili miałem na myśli opinię publiczną naszych krajów? A co, jeśli ktoś z Osi z czystej złośliwości stanie w obronie tego czegoś? Na ciebie się nie rzuci, bo nie jesteś członkiem sojuszu, ale tak między członkami sojuszu to wiesz... mogą kłody pod nogi rzucać.
    -Kto? Churchill, Mościcki? A może Rommel?
    -Poproszę ich o pomoc w wojnie a oni mi środkowy palec pokażą, a to tak głupio wygląda potem, że samemu się pokonuje cały świat to zbyt oklepane...
    -Ech nieważne. Poprzestańmy tylko na tym co ustaliliśmy.
    -Ano, jak to kanclerz mawia. To co, wyjdziemy kiedyś na ustalenie jakiejś bardziej przyszłej współpracy na kebaba?
    -Może. Dobrej nocy życzę.
    -To już ta godzina? Dobranoc.
    -odłożył słuchawkę.

    Dzięki staraniom Milvena i podwładnych jego w Ameryce narastały tarcia między państwami Ameryk aż w końcu, miesiąc po rozmowie Kentuckyego z Szlachcicem w przeciągu jednej doby zmistyfikowano atak dywersantów meksykańskich na Gwatemalę, honduraskich na San Salvador i Nikaraguę, kolumbijskich na Panamę, Wenezuelę i Ekwador, peruwiańskich na Boliwię i argentyńskich na Chile. Pomimo że walki trwały co najwyżej kilka godzin w ciągu kolejnego tygodnia utworzyły się dwa grożące sobie nawzajem ugrupowania polityczne. Zaatakowani z Wenezuela na czele zażądali natychmiastowego wyjaśnienia sytuacji i rozpoczęli mobilizację swych armii. Rzekomo atakujący pod dowództwem Argentyny wyparli się wszelkich zarzutów i poprosiły o mediację USA. Choć nikt nie miał jeszcze pojęcia jak ta "mediacja" będzie wyglądać, rząd brazylijski przekupiony przez Indonezję przyłączył się do Stanów i stworzył z nimi przymierze. Kolejne dwie doby minęły pod znakiem zapytania aż w końcu sierpnia ukazała się odezwa prezydenta USA Kentuckyego do narodów Ameryki.

    Nie zważając na orędzie Kentuckyego narody Ameryki Południowej, czując że wojna taka, lub inna jest nieunikniona powoli zaczęły operacje wojskowe na coraz szerszą skalę. Jedynie Meksyk oficjalnie powiedział że jakiejkolwiek zgody na przemarsz wojsk amerykańskich nie udziela i każde wejście w jego granice będzie traktowane jako agresja zbrojna. Wobec wkroczenia wojsk USA dwa dni później mobilizujące się wojska meksykańskie najechały na Texas. Jednocześnie poparcie dla Meksyku obwieściła Kanada przez co wplątała się w amerykańska inwazję. Tymczasem Brazylia już toczyła boje na swojej południowej granicy. Wobec eskalacji konfliktu przymierze amerykańsko-brazylijskie wypowiedziało wojnę obu ugrupowaniom politycznym i tym samym rozpoczęło wojnę północno- i południowoamerykańską.

    [​IMG]

    [​IMG]

    [​IMG]

    [​IMG]

    [​IMG]

    [​IMG]

    W międzyczasie w Europie odbywał się wielki przemarsz Wehrmachtu przez Bliski Wschód do niemieckiego Algieru, największej, i jedynej kolonii IV Rzeszy.

    [​IMG]

    Po niecałym miesiącu walk w rękach brazylijskich były już Argentyna, Paragwaj i Urugwaj. Ofensywa mająca na celu zajęcie Ameryki Południowej zbierała coraz krwawsze żniwo wobec skłóconych ze sobą i niemogących stawić zorganizowanego oporu państewek amerykańskich.

    [​IMG]

    Niedługo potem zgodnie z obawami Kentuckyego Japonia wypowiedziała wojnę USA. Nie był to jednak jak się okazało znaczący problem dla amerykańskiej machiny wojennej zasilonej indonezyjską technologią. Na Guam została w krótkim czasie zgromadzona wielka liczba dywizji US Army mających dokonać inwazji na cesarstwo.

    [​IMG]

    Co też stało się faktem gdy amerykańskie dywizje wylądowały w Korei i na macierzystych japońskich wyspach łamiąc wszelki fizyczny i psychiczny opór cesarskich żołnierzy.

    [​IMG]

    Po piętnastu dniach walk sytuacja stawała się dla USA tak korzystna, że można już było obstawiać termin zakończenia wojny. Pomimo wszystko fanatyczni japońscy żołnierze, spadkobiercy dawnych samurajów mieli zamiar bronić się jeszcze długo.

    [​IMG]

    Ostatnie miesiące oznaczały też długą i żmudną pracę przypominającą Tobiemu kawałek po kawałku wszystko co zapomniał. Kroczek po kroczku Milven w tajemnicy przed światem przypominał mu co zostało zapomniane. Szli do przodu. Często się cofali ale powoli postęp stawał się coraz szybszy. Kolejne osoby daty i pojęcia wskakiwały na swoje miejsca. Coraz więcej rzeczy odkrywało swe tajemnice. Niezaprzeczalnie kanclerz wracał do zdrowia a co ważniejsze i do ponownego objęcia rządów...
     
  2. Tobi

    Tobi Ten, o Którym mówią Księgi

    Lata'40.
    [​IMG]
    Rozdział: 3 / Odcinek: 26
    "Kampania Szlachcica"

    W związku z rozwojem sytuacji w Japonii, i rosnąca przewagą USA, do głowy Szlachcica zaczęły przychodzić różne szalone myśli. Myśli te po krótkim czasie przerodziły się w jeden z najbardziej niespodziewanych planów znanych światu. Gdy tylko dzieło było gotowe, nowy kanclerz postanowił pochwalić siś nim z światem.
    -Nie, nie i jeszcze raz nie! -wrzeszczał Richthofen- Powtarzam że to zły pomysł!
    -Panie Richthofen... -odpowiedział Szlachcic- Pan usiądzie, pan napije, pan dogada... To jest bardzo dobry pomysł i nie jest istotnym czy faktycznie osobiście tak myślę, tylko czy myślę, że Tobi by tak myślał, bo myślenie jest najważniejsze, tak myślę.
    -Ale my nie będziemy mieć z tego żadnych korzyści. A tylko zmarnujemy życie naszych i ich żołnierzy a na dodatek ujawnimy światu naszą poprawioną doktrynę ofensywną.
    -Panie Richthofen
    -mówił dalej Szlachcic głosem dobrodusznego dziadka- Dlaczego mamy się przejmować światem? Najgroźniejsze z tych wszystkich państewek jest może to Kentuckiego, a ono nic nie znaczyłoby bez naszej pomocy, prawda? Prawda. Więc zademonstrujmy im i światu jak bardzo są od nas uzależnieni. Tobi byłby... errr... będzie zadowolony!
    -Załóżmy więc przypadkowo że jeden z Iłów, lub co gorsza Iskra zostanie w jakichś sposób uszkodzona i będzie musiała wylądować, dajmy na to w ZSRR. Ruscy ją rozbiorą, zrobią kopię, i ruszy produkcja seryjna na wielką skalę...
    -E tam... nikt ani nic nie uszkodzi naszych cudeniek!
    -Proszę to powiedzieć załodze Iła którym odwożono Zioma. Dziura po tym cholernym radzieckim pocisku była tak duża, że niezbędna była wymiana połowy skrzydła.
    -Wszystkie problemy z Iłami i Iskrami znajdują się między fotelem a deską rozdzielczą.
    -Nawet jeżeli. Proszę bardzo. Wystarczy spanikowany pilot i przymusowe lądowanie w terenie wroga.
    -Piloci mają być szkoleni tak, aby nie panikowali!
    -Szkolenie szkoleniem ale jak dostanie się z ruskiej siedemdziesiątkipiątki w silnik to co innego.

    W tym czasie doszedł ktoś jeszcze.
    -O czym tu rozprawiacie. -zapytał Turbo Dymo Man.
    -Jest i specjalista od zwiększania o 50%! Bądź pan tak miły i spraw, żeby nasi piloci byli o 50% lepiej wyszkoleni!
    -Co proszę?
    -Modne kalosze!
    -zrymował ogromnie zadowolony z siebie kanclerz.
    -Ten ogra... Ekhem... Kanclerz próbuje na mnie wymusić poparcie włączenia się do wojny z Japonią.
    -Przecież to genialny pomysł! Nie rozumiem panie Richthofen, jakie argumenty do pana tak przemawiają, że zaprzecza pan oczywistemu zyskowi z tej operacji!
    -Nie mamy czego zdobywać, nie mamy po co walczyć i przelewać krwi.
    -powtórzył raz jeszcze Richthofen.
    -I Tobi by tego nie poparł. -dodał Turbo Dymo Man.
    -Ależ panowie... co wy gadacie... Tobi z pewnością by mnie poparł... znam go przecież chyba najlepiej z nas wszystkich, więc wiem...
    -Jestem ministrem w tym rządzie od prawie 9 lat. Nie pozwolę, żeby w jakikolwiek sposób marnować to co zostało osiągnięte wtenczas na jakieś bezsensowne zachcianki.
    -Skąd ta agresja panie Turbo?
    -Po prostu nie mogę pojąć jak możesz uważać ten pomysł za dobry! Nic nam nie da!
    -Przed chwilą panowie mi próbowaliście wmówić, ze nasi piloci mogą spanikować, wojsko lądowe zatem pewnie też. Dlaczego w takim razie nie dodać im doświadczenia poprzez wysłanie ich w bój?
    -Bo to nie nasza wojna.
    -A Niemcy w '36 przecież też wtrącili się nie do swojej wojny i... i nie ważne. Dlaczego nie patrzycie na tę wojnę jak na wielki poligon zarówno militarny, jak i polityczny?
    -Bo gigantycznej Armii Amerykańskiej wspartej naszym uzbrojeniem zajmuje tygodnie, żeby wypędzić Japońców z chociażby jednej wysepki. Co więc będzie, jak Japończycy przejmą inicjatywę i ruszą na nas?
    -Wtedy wycofamy się z tamtej wojny, a jeśli Pepońce zaatakują Indonezję to pożałują, dobrze wiecie, że nie dadzą rady.
    -Co innego ich marynarka, której samym lotnictwem nie zatopimy.
    -Nie?
    -Nie.
    -odparł Richthofen.
    -Zatem piloci poświęcą się za ojczyznę przeprowadzając samobójcze ataki wszystkimi maszynami na okręty Japończyków! -kończąc nadgryzł kolejne jabłko.
    W tym momencie fizyczny odgłos opadających szczęk obu oponentów wypełnił pomieszczenie.
    -Więc, ustalone. Mobilizacja i atak. Nawet jeśli stracimy na tej wojnie całą wysłaną armię reszta będzie miała przykład, że z Japończykami się nie zadziera, zwłaszcza z marynarką. Ale pomyślcie , sprawimy, że za wieki będą się uczyć o naszej armii jako armii bohaterów gotowych zawsze się poświęcić w imię słusznej sprawie. Będzie też tam nasz kanclerz, będę ja, a nawet wy! W podręcznikach, wyobrażacie sobie?!
    -Mhm... Przecież o to w tym wszystkim chodzi.
    -odparł sarkastycznie Richthofen.
    -Miło, że się ze mną pan zgadza!


    Tydzień później wojska na transportowcach stały już tylko o 200 km od brzegów wielu japońskich wysp. Całość sił czekała na sygnał Szlachcica o godzinie 04:00. Na 5 minut przed atakiem Turbo Dymo Man i Richthofen ostatni raz próbują zmusić kanclerza do odwołania inwazji.
    -Zaprzestań. Jeszcze jest czas. Robisz ogromy błąd! -błagalnym, lecz stanowczym głosem mówił dowódca sił lotniczych.
    -Bardziej wypadałoby być w mundurze z tej okazji. Ten elegancki strój może negatywnie wpłynąć na morale żołnierzy. Miło, że to zauważyłeś.
    -Nie rób taj inwazji! Milven, powiedz mu coś!
    -dyszał Turbo Dymo Man.
    -Coś. -powiedział Milven.
    -Nie zrobię tej inwazji... Poprowadzę ją. Lepiej?
    -Nie, odwołaj atak! -dalej dyszał oponent.
    W tym momencie ostatnia szansa ratunku wpadła do głowy Richthofena. Szybko wyszeptał coś do ucha Milvenowi.
    -Ja, za potrzebą idę na stronę. -to mówiąc i nie czekając na pozwolenie, Milven wybiegł.
    -A ci znowu swoje... dobrał się taki jeden z drugim i myślą, że pozjadali wszystkie rozumy świata... Pff!
    -Przesuń chociaż termin o pół godziny. Atakowanie o równej porze jest takie retro.
    -spróbowali zyskać trochę czasu.
    -W ogóle retro jest używanie godzin podzielnych przez pięć. Może... przesunę atak o 18 minut? Tak, to byłby dobry pomysł, nie?
    -Oczywiście. -przytaknęli ochoczo.
    -Ale... -zaczął Turbo Dymo man, lecz szybkie kopnięcie w łydkę go uspokoiło.
    -Tak, Turbo? -spytał Szlachcic.
    -Nie, nic. I nie nazywaj mnie tak...
    -A tak w ogóle, to dotarły te jabłka, o które prosiłem? -zirytował się- No i gdzie się podziewa Milven do jasnej cholery!
    -Wydaje mi się, że zjadł rzekome jabłka i załatwia swoje wywołane nimi potrzeby. -odparł Richthofen.
    -Na każdym kroku robisz ze mnie idiotę, powoli zaczynam mieć tego na prawdę dość!
    -Mówię prawdę.
    -Zjadł pięć kilogramów jabłek w takim czasie?
    -W końcu to tajny agent. A powiedz nam jak wpadłeś na ten jakże genialny pomysł inwazji.
    -No po prostu stwierdziłem, że przyda się pomoc z naszej strony dla przyjaciół zza morza, a przy okazji tyle zyskamy, że odmowa byłaby bezsensem.
    -pochwalił się Szlachcic.
    -A jak dobrałeś siły przeznaczone do inwazji?
    -Wypróbowaną metodą losowania. Pisałem na karteczkach ich nazwy, wrzuciłem wszystkie do koszyka i bez patrzenia wyjąłem kilka. Bardzo nowatorski i skuteczny sposób, nie?
    -Taaak...
    -połaskotali mile jego ego.
    -A jak wybrałeś cele inwazji? -kolejne pytania zaczęły jednak na nic się nie zdawać, wobec przekonania Szlachcica, że zaczęli grać z nim na czas.
    -W podobny sposób, ale nie przeciągajmy już tego w nieskończoność! Według mego zegarka za chwilkę powinniśmy zacząć!
    -Spogląda na zegarek. Faktycznie, lepiej upewnijmy się czy radiostacja działa.
    -mówiąc to Torbo Dymo Man dał dyskretnie znak Richthofenowi, który jeszcze dyskretniej zepchnął ją ze stołu.
    Łomot i trzask pękającego metalu zwiastował powodzenie akcji.
    -Jak teraz wydamy stosowne rozkazy? -zaczął lamentować Szlachcic, lecz szybko wpadł na świetny pomysł- Już wiem! Będę wydawać rozkazy starą wypróbowaną metodą działającą od tysiącleci, przez gońców.
    Niestety, odwracając głowę w stronę drzwi, zauważył na szafie zapasową radiostację.
    -No proszę! Druga radiostacja! Ale fart!
    Szybko podbiegł do mebla, zdjął ją i nastawił. Po kilku minutach działała jak ulał.
    -Ta radiostacja działa, nie? Jeśli mnie słyszycie, to znaczy, że tak. Więc... uwaga, uwaga... młot rozbije...
    -Stop!
    -głęboki głos rozbrzmiał w obszernej sali dowodzenia.
    -Kto śmie przerywać? -odwrzasnął Szlachcic.
    Nie spodziewał się jednak kogo zobaczy w drzwiach otworzonych przez Milvena. Stał tam bowiem... Tobi. W pełnym napięciu zmierzyli się wzrokiem.
    -Czyżby kanclerz wrócił do zdrowia? To wybornie, może objąć osobiste dowodzenie nad atakiem!
    -Nie zgadzam się na żaden atak! Masz to odwołać!
    -jego szorstki ton nie zostawiał złudzeń co do znaczenia tego zdania.
    -O-odwołać? N-na pewno? -odparł zszokowany Szlachcic i zaczął się trząść jak w febrze.
    -Masz to natychmiast zrobić.
    -O-oczywiście!
    -zwrócił się do radiostacji- J-jakby się k-kto lub c-co pytało, n-nic n-nie słyszeliście, p-pozostać na pozycjach, n-nie robić n-nic głupiego! -po czym ponownie odwrócił się do Tobiego- J-już.
    -No, dobrze. A teraz grzecznie odejdziesz od radiostacji, usiądziesz na sofie i ochłoniesz trochę.
    -Je-jestem jak n-najbardziej s-spokojny, ale jeśli s-sobie t-tego ż-życzysz...
    -I przestań się jąkać.
    -N-No j-już się n-nie jąkam. W o-ogóle s-się n-nie j-jąkam. Ale p-powiedz mi T-tobi, skąd t-to c-cudowne o-ozdrowienie na k-które tyle cz-czekaliśmy?

    -Pamiętasz te wszystkie razy kiedy nie mogłeś mnie znaleźć? -odpowiedział mu Milven- Siedziałem wtedy z Tobim i przypominałem mu wszystko co trzeba. I tak praktycznie miałem ci o tym powiedzieć jutro ale... jak widać ty pośpieszyłeś się z tym trochę.
    -W-wiesz co? C-cieszę się n-nawet, że tak w-wyszło. N-najwyraźniej ta w-władza zaczęła mnie p-przerastać, p-potulnie i z w-wdzięcznością p-przekazuję ją t-tobie.

    -Dobrze. Ale najpierw podejdziesz do radiostacji i wydasz rozkaz powrotu. Wszystkie jednostki mają wrócić do baz. Flota też. Następnie nakażesz ponowną demobilizację a jutro dokonamy prawnego oddania władzy.
    I tym dramatycznym akcentem zakończyła wielka inwazja Szlachcica na Japonię. Jednak nie do końca. Nie do wszystkich jednostek dotarły sygnały, z nowej, ledwo nastawionej radiostacji. A wobec narastającego napięcia, dowódca sił jedynej zagubionej grupy uderzeniowej nakazał szybkie rozpoznanie...

    [​IMG]

    ...i nie widząc praktycznie żadnych Japońskich jednostek wydał rozkaz ataku. Na Formozę spadł Indonezyjski korpus zmechanizowany.

    [​IMG]

    Co oczywiście nie pozostało bez konsekwencji, i dokładnie w chwili gdy Tobi miał już wysyłać do ambasady japońskiej list, z przeprosinami za naruszenie wód terytorialnych Cesarstwa, otrzymał z niej całkiem niespodziewaną informację. Mianowicie zerwanie stosunków dyplomatycznych. Wobec nadeszłej następnego dnia informacji o zajęciu Cejlonu, i krytycznej sytuacji wojsk japońskich, decyzja mogła być tylko jedna.

    [​IMG]

    Dało to wiele radości Kentuckiemu, którego wojska w przeciągu kolejnych tygodni okrążyły Japończyków w Korei i zajęły Tokio.

    [​IMG]

    By po miesiącu kontrolować całą Koreę i dwie z największych wysp japońskich.

    [​IMG]

    A po kolejnym, kontrolować już praktycznie całą Japonię, i zmuszać kolejne, z ostatnich punktu oporu do kapitulacji.

    [​IMG]
     
  3. Tobi

    Tobi Ten, o Którym mówią Księgi

    Lata'40.
    [​IMG]
    Rozdział: 3 / Odcinek: 27
    "Dracula i PNiK"

    Tobi leżał na leżaku rozłożonym pod rozłożystym baldachimem tarasu mieszkalnej części Kancelarii Imperialnej. Czekając na przywołanego kilkanaście minut temu Szlachcica, popijał whisky z lodem delektując się parnym letnim dniem. W końcu klapa skrzypnęła, i po schodkach wszedł pułkownik.
    -Wzywałeś? -zapytał.
    -Tak. Rozłóż sobie leżak. Mamy trochę spraw do obadania. -zaczął Tobi, dając mu chwilę na wykonanie polecenia- Napijesz się czegoś? Herbata z lodem? Sok? Whisky?
    -Hm... chętnie bym się napił wystudzonej herbaty z irlandzką zaprawą karmelową. A i proszę, list do ciebie. -rzekł podając mu kopertę.
    -List? A zresztą, przeczytam potem. A co do herbaty to mam tylko czarną z cytryną.
    -To ja po proszę bez cytryny. Kilka lat temu, jeszcze w "naszym" wymiarze słyszałem, że herbata w cytrynie, to jest cytryna w herbacie uwalnia jakieś związki łączące się z jakimiś metalami w herbacie zwykle wydalanych, jednak w połączeniu z cytryną powodującymi chorobę Parkinsona na dłuższą metę.
    -E, trudno.
    -zbył tę dyskusję kanclerz po czym wziął łyk swojego trunku- Wezwałem cię tu dziś gdyż mamy coś do omówienia.
    -Dodam do swojej jabłko, ponoć smacznie i zdrowo.
    -mruknął pod nosem Szlachcic, po czym przeszedł do właściwego tematu- Jakież to?
    -Primo, nie mamy ministra przemysłu zbrojeniowego więc postanowiłem od ręki mianować nim ciebie.
    -Wiesz, że w HoI to moje ulubione stanowisko? Zawsze na tego ministra zwracam najwięcej uwagi, dzięki wielkie Tobi.
    -Za dużo grałeś w tę grę zanim zabrałem cię z tamtego gorszego wymiaru... A i secundo. Polecisz z misją do Warszawy i wzniesiesz tam Pałac nauki i Kultury wyglądający jak Pałac Kultury i Nauki.
    -A nie byłoby śmieszniej, gdyby to był Pałac Nauki i Kultury? Mówi się tak samo dobrze, w znaczeniu też różnicy nie ma, a przynajmniej łatwiej będzie rozróżnić w rozmowach między nami o który pałac nam chodzi.
    -Właśnie to powiedziałem.
    -Powiedziałeś Pałac nauki i Kultury, a to nieco niepoprawnie i nie jest śmieszne, tylko głupie, więc lepiej by było jakby był Pałac Nauki i Kultury.
    -Nie pojmuję cię. Zresztą nieważne. Podejmujesz się tego zadania?
    -Chętnie to zrobię, tylko powiedz mi coś, po co?
    -Ostatecznie niech Warszawa ma coś ode mnie. Możesz jeszcze dodać parę rzeczy do Mariota. Rząd RP dał mi pełne prawa.
    -Wiesz Tobi, tak się zastanawiam, czy na prawdę nie jesteś w stanie wymyślić czegoś własnego? Bo ściąganie od Stalina to raczej kiepski pomysł, ludzie się chyba skapną, że coś zbyt komunistyczny styl architektoniczny i rozpowiedzą jeszcze, że uległeś komunistycznej propagandzie.
    -rzekł Szlachcic ryzykując własne życie.
    -Kto o tym będzie kiedyś pamiętał, gdy już nie będzie Związku Radzieckiego?
    -Nie zależy ci na opinii teraz żyjących ludzi?
    -Ci co teraz żyją mnie wielbią. Zresztą, kto pomyśli że to komunistyczne skoro nawet w Moskwie stoją niższe budynki. Wyjdzie na to, że to komunizm ściąga z nas.
    -Może trzeba posolić?
    -mruknął Michał wykrzywiwszy się nieco biorąc kolejnego łyka- Też prawda. Jednak nie zmienia faktu, że mogłeś wymyślić coś lepszego.
    -Powiem inaczej. Nie rozmawiamy o tym, jak ma być, tylko o tym czy podejmujesz się wykonania go?
    -Oczywiście, ale to jest rozmowa oficjalna i tu nie ma dyskusji. Jednak tamto ci powiedziałem jako ja, nie jako minister.
    -Kiedy wyruszam?
    -Jak najszybciej.
    -Ile potrzebujesz czasu?
    -Cóż... zależy, czy robotników i projekt mam załatwić tutaj, czy tam.
    -Hm. A jak wolisz. Ostatecznie skombinowanie 4000 robotników nie jest takie trudne. Pojedziesz, zatwierdzisz, wrócisz i będziesz co tydzień jeździł na inspekcję.
    -Myślę, że mógłbym tak zrobić. Jest to o tyle proste, że nie ma żadnych barier językowych, więc zarówno samo ich skombinowanie, jak inspekcja nie będzie wielkim wyzwaniem. Tak, tak zrobię.
    -No to miło, odmaszerować. Chociaż nie. Jeszcze nie. Tak między mną, tobą a kubkami z herbatą, to PKiN jest wybudowany w stylu polskim, nie radzieckim.
    -Wiem, jednak w tamtym świecie wszyscy się nabierali, że to styl polski, miałem nadzieję, że ty też, chociaż chyba zapomniałem kim jesteś.
    -rzekł przyjaźnie uśmiechnąwszy się półgębkiem.
    -Ano. A tak w ogóle to miałem cię jeszcze spytać. Pozatwierdzałeś coś w czasie swoich rządów? Jakieś inne inwazje? Nowe jednostki? Fabryki?
    -No niezbyt, klepnąłem tylko to, co i tak już było. Chciałem jeszcze przepchnąć produkcję śmigłowców, ale o nich nie wiedzą i darowałem sobie tłumaczenie. Aha, miej oko na Richthofena, chyba szykuje jakiś przewrót czy coś. Ciągle coś gadał z Rommlem przeciw mnie i tobie najprawdopodobniej.
    -Nie dziwię im się. Z tego co słyszałem zacząłeś się trochę rządzić.
    -Ze przeciw mnie, to niedziwne, sam się sobie teraz trochę dziwię, ze tak się rządziłem, ale w ich rozmowach ty też nie byłeś należycie szanowany...
    -Przykład?
    -Podali mnie jako przykład twojego złego wpływu na otoczenie sprytnie mówiąc, że "omawiają wpływ pewnych osób na inne"...
    -A nie mówili wtedy o wpływie Justyny na Ciebie?
    -zapytał beznamiętnie.
    -A, tak tylko cię sprawdzałem, czy dobrze dedukujesz nadal... -odparł zawstydzony i skonsternowany Szlachcic i szybko przeszedł do innego tematu- Chciałbym ci podziękować za uratowanie mi życia narażając tym samym swoje, ale nie wiem zbytnio jak...
    -Skonstruujesz mi motor i dostosujesz Mi-24 do standardu obsługi przez jedną osobę. Funkcję operatora uzbrojenia niech przejmie komputer interaktywny. A na miejscu operatora możesz zrobić kabinę wykładaną materacami. A. I kupisz mi czekoladę.
    -A przy okazji mogę kupić sobie ptasie mleczko?
    -Możesz.
    -O, dzięki! Od dawna nie jadłem. Dobra, to ja się zbieram, czy masz jeszcze coś ważnego do powiedzenia?
    -Tak, po drodze zahacz o Milvena, i powiedz mu, że został ministrem wywiadu. A, i przekaż żeby wszystkie wolne komórki wywiadowcze przyszykowały informacje o ludziach zamieszanych w zamach, komunistach i Żydach.
    -Ok, to ja już ruszam.
    -powiedział wstając i dyskretnie wylewając posoloną herbatę z jabłkiem.
    Niedługo potem, gdy Tobi siedział na dachu kancelarii popijając drinka z parasolką zaczął rozmyślać o wydanym ostatnio rozkazie i jakby w potwierdzeniu tego na co miał nadzieję, usłyszał skrzypnięcie klapy a zaraz potem głos Milvena.
    -Melduję, ze wszystkie komórki kontrwywiadowcze zaczęły grupować informacje o wszystkich znanych mam komunistach i Żydach a także uzupełniać je, tak by za pół miesiąca były gotowe.
    -To dobrze. Nawet bardzo. Dobrze się spisałeś.
    -uśmiechnął się Tobi.
    Przez chwilę zapadła głucha cisza. Milven podszedł do Tobiego i odezwał się, tym razem z pewnym zakłopotaniem.
    -Tobi?
    -Tak?
    -Mogę z tobą porozmawiać?
    -Oczywiście.
    -Ale nie jak z kanclerzem. Jak z przyjacielem.
    -Jasne.
    -podparł się na łokciu i odwrócił w jego stronę- Siadaj. -uśmiechając się wskazał drugi leżak.
    Milven usiadł bez słowa i przez chwilę wpatrywał się w czerwone już niebo.
    -Stało się coś niespodziewanego. Moje stosunki z Kate zapętliły się w pewnym sensie...
    -No. -zachęcił go Tobi.
    Milven wziął wdech po czym wykrztusił.
    -Będę ojcem.
    Kanclerz spojrzał na niego w mina wyrażającą mieszankę zaskoczenia i radości.
    -No to gratuluję stary!
    -Czy ty nic nie rozumiesz? Mieszanki międzygatunkowe nigdy nie prowadzą do niczego dobrego. Mogą się zdarzyć komplikacje, mogą być problemy, mogą...
    -Zamknij się!
    -przerwał mu- Kochasz ją?
    -Tak.
    -A ona ciebie?
    -Oczywiście.
    -No i to jest najważniejsze.
    -Ale...
    -Nie ma żadnego ale. Powinieneś się cieszyć i stanowić dla niej podporę.
    -Cieszę się, tylko nie wiem jak to się wszystko skończy.
    -A ja ci powiem jak. Za 10 lat będziesz grał z synem w piłkę, za 20 będziesz płakał na jego ślubie a za 25 będziesz miał wnuki.

    Milven roześmiał się.
    -Tak. Ostatecznie to całkiem miła perspektywa.
    -Ano. -odpowiedział Tobi miętosząc w ręku kopertę.
    Dopiero teraz przypomniał sobie o przyniesionym przez Szlachcica liście. Otworzył go i zaczął czytać. "Do Kanclerza Indonezji Tobiasa von Tobiasova od...". Zmroziło go.
    -Coś ważnego? -zapytał Milven rzucając badawcze spojrzenie.
    -Nie... -szepnął- Nic ważnego. -dodał już nieco głośniej po czym zgiął kopertę w pół i schował do kieszeni.

    Całkiem niedługo potem, zgodnie z planem podporządkowywania sobie mniejszych państw przez Oś, Wielka Brytania i Włochy wypowiedziały wojnę Irlandii, której malutka, pięciodywizjową armia nieposiadająca sił lotniczych ani czołgów postanowiła stawić opór agresorom.

    [​IMG]

    Pomimo, że te starania były godne podziwu, nie miały żadnych, nawet najmniejszych szans na powiedzenie się, jeżeli nie nastąpiło by wydarzenie pokroju sztormu niszczącego hiszpańską armadę u wrót Brytanii. Od pierwszej doby wojny, rozpoczęło się bombardowanie Irlandzkich miast. Irlandczycy postanowili jednak uderzyć i zając Belfast, zanim Brytyjczycy zdążą ściągnąć tam znaczące siły.

    [​IMG]

    Co zresztą wkrótce się im udało, zajmując cała wyspę, zmusili Oś do żmudnych desantów na wybrzeże.

    [​IMG]

    Po prawie dwóch tygodniach wojny, pierwszą akcję ofensywną Osi, zapoczątkowali Włosi, rzucając na Dublin trzy dywizje z desantu, w tym również milicję.

    [​IMG]

    Kilka dni potem, zaraz po powrocie z Warszawy, do Szlachcica dotarła gońcem informacja, że ma się jak najszybciej stawić u Tobiego w "sprawie najwyższej wagi państwowej i niecierpiącej zwłoki. Szybko wsiadł więc do wojskowej limuzyny, i błyskawicznie kazał się zawieźć pod kancelarię. Samochód z piskiem opon ruszył spod Hollandyjskiego lotniska i pomknął ulicami miasta.


    Kilkanaście minut później wpadł zdyszany do pokoju Tobiego.
    -Wzywałeś?
    -Wzywałem. Spocznij. -kanclerz spoczywał na kanapie patrząc w sufit.
    Pułkownik podszedł i usiadł przy stole.
    -O co chodzi?
    -Mam dla ciebie dosyć ważne zadanie. Wiem, że jesteś teraz zajęty budowaniem PNiK, ale to jest sprawa niecierpiąca zwłoki.
    -No to musi być coś na prawdę pilnego. Powiedz, o co chodzi?
    -Słyszałeś zapewne o niejakim Draculi? Nie mówię tu oczywiście o Vladzie Palowniku, tylko o nieśmiertelnym wampirzym księciu...
    -Co nieco.
    -rzekł zmieszany ową ważna sprawą.
    -A więc dobrze. Powiedzmy, że wiem z pewnych źródeł, gdzie takowy jest. Przebity osikowym kołkiem, spoczywa od wielu setek lat w Rumunii. Chciałbym ci powierzyć zadanie wyekspediowania się tam, pobrania próbki jego DNA i oddzieleniu krwiożerczego charakteru i konieczności unikania światła, od umiejętności szybkiego przemieszczania się, latania, hipnozy i siły.
    -Nie będzie to proste. Do czego właściwie jest to ci potrzebne?
    -Nie mogę ci tego powiedzieć. Wiedz po prostu, że najpóźniej za dwa tygodnie mają być wyniki z obiema próbkami. W razie potrzeby masz moje zezwolenie na spowalnianie dowolnych projektów badawczych, konstrukcyjnych i likwidację niewygodnych ludzi.
    -Cóż... to będzie dosyć trudne... wiesz ile jest roboty przy wycinaniu konkretnych elementów DNA za pomocą wirusów zwłaszcza, jeśli w zasadzie żaden z naukowców nie może mi pomóc bo nie wie o co chodzi nawet, jeśli wszystko się mu wytłumaczy? Ech...
    -wziął kartkę i notując mówił półgębkiem- Będzie mi potrzebne to... i to... to też... tego nie zabraknie... to... to może nie... jeszcze coś? Ach, tak, najważniejsze, paczka herbaty, czajnik, dostęp do wody i ognia oraz kryształowy cukier... Dobra, przyjmuję to zadanie. Wiesz może, gdzie znajduje się tenże Dracula?
    -Lokalizację podam ci w czasie najbliższym.
    -rzekł po czym zerknął na zapisaną kartkę- Co do potrzebnych ci rzeczy zrozumiałem tylko herbatę, cukier, czajnik i wodę. Resztę skombinujesz sam.
    -Jak?
    -Cóż. Pieniędzy mogę ci dostarczyć ile tylko chcesz. Transport masz. Zdolności inżynieryjne również.
    -Sama konstrukcja sprzętu zajmie mi dużo czasu, a jeszcze skombinowanie tych wirusów, do tego samo znalezienie i wycięcie odpowiednich fragmentów DNA... nie da rady w dwa tygodnie!
    -Wierzę w ciebie. Zrobisz tyle ile da się zrobić. Postaraj się przynajmniej usunąć najbardziej niebezpieczne elementy.
    -Skąd ja ci teraz wezmę wirusy, których modyfikowanie w świecie o kilkadziesiąt lat przesuniętym zajęło mnóstwo czasu?
    -Wymyślisz coś.
    -Na razie nie widzę rozwiązania... nawet gdybym miał wszystko, co bym chciał to by mi to zajęło dużo czasu... powiedz, gdzie jest najlepsze centrum badawcze mikroorganizmów w Indonezji?
    -Emm... Wiesz. Z reguły, jeszcze nigdy tego nikomu nie mówiłem, ale najlepsze takie centrum i jednocześnie miejscy, gdzie stworzono Klona, znajduje się kilkanaście metrów pod naszymi stopami.
    -O, to świetnie! Mógłbym zacząć pracę od razu! Tylko mam pewien problem. Wydaje mi się, że w terminie udałoby mi się tylko cokolwiek zrobić z prostego wirusa, takiego jak HIV, który jeszcze długo nie będzie nam znany. Wiesz może, jak takiego pozyskać?
    -Bo widzisz, innym wirusem mógłby być wirus hiszpanki, ale czy jeszcze gdzieś on w ogóle jest?
    -Była duża epidemia, kilkanaście lat temu. Ale myślę, że łatwiej będzie pozyskać HIV. Jak wiesz, jest to amerykański eksperyment, który wymknął się spod kontroli, ale to już inna historia. Oddaję wehikuł do twojego użytku, znajdź tego wirusa.
    -Czy mogę liczyć na pomoc Kentuckiego, czy nie wie o tej całej sprawie?
    -Wolałbym, żeby to zostało pomiędzy tobą, mną z naukowcami z laboratorium.
    -Rozumiem. Rozumiem, że mam do dyspozycji sztab najlepszych mikrobiologów indonezyjskich?
    -Oczywiście.
    -Czy są teraz w Hollandii, czy trzeba ich jeszcze zebrać z całego kraju?
    -Jak mówiłem wszyscy pod naszymi stopami.
    -Świetnie! Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planami to się może nawet uda zamknąć w przedstawionych przez ciebie ramach czasowych. Czy jeszcze coś ważnego masz mi do powiedzenia? Chciałbym od razu wydać naukowcom odpowiednie instrukcje mające na celu stosowne przygotowanie ich na "przywitanie" naszego niemiłego "gościa". Czy są oni wyposażeni w kwasoodporne kombinezony?
    -Słuchaj, to jest najbardziej zaawansowane laboratorium z standardami XXI wiecznymi.
    -Czwartego stopnia bezpieczeństwa?
    -Wszystko!
    -Świetnie! Zatem nie trzeba im wiele tłumaczyć! Po prostu wystarczy że bezpiecznie wirusa przetransportują do miejsca pracy, potem ja już się nim zajmę!
    -I jeszcze jedno. Nikomu, ale to nikomu ani słowa.
    -Oczywiście. Mogę już iść zamienić słowo z naukowcami, spakować się i ruszać do Stanów? Znalezienie tego wirusa bez ich pomocy będzie chyba najmniej pewnym elementem całej operacji...
    -Jeszcze jedno.
    -po raz pierwszy od początku rozmowy spojrzał na Szlachcica- Cisza nawet wobec Justyny.
    -Cisza, to cisza.
    -odpowiedział beznamiętnie wzruszając ramionami.
    -Miło, że nauczyłeś się nieokazywania emocji. Zejdź schodami do piwnicy. Mały magazyn, z obrotową ścianką.
    -Ja od wielu lat jedynie imituję emocje w prawie każdej sytuacji, ale dziękuję, za ten komplement, najlepszy dowód, że każdy się nabierze, jeśli ty się nabrałeś.
    -roześmiał się.
    -Czasem mnie przerażasz. -odpowiedział melancholijnie po czym już weselej dodał- Odmaszerować!
    -Tak jest! -wykrzyknął salutując na niby.
     
  4. Tobi

    Tobi Ten, o Którym mówią Księgi

    Lata'40.
    [​IMG]
    Rozdział: 3 / Odcinek: 28
    "Wampir i Irlandia"

    W szybkim czasie do trzech włoskich dywizji, które wcześniej wywalczyły przyczółek, dotarły jeszcze trzy i z łączną siłą sześciu dywizji natarły na Dublin.

    [​IMG]

    Niestety, twardy opór trzech irlandzkich dywizji sprawił że trzeba było dosłać kolejne dwie dywizje. Teraz w mieście walczyło już osiem włoskich jednostek.

    [​IMG]

    Taka przewaga zmusiła właśnie Irlandczyków do opuszczenia stolicy. Jednocześnie kontynuowali bombardowania infrastruktury na zapleczu wroga.

    [​IMG]

    Pułkownik wysiadł z Iła i zanim jeszcze pomruki coraz wolniej obracających się turbin zdążyły ucichnąć, rampa załadunkowa opadła i z czeluści samolotu wyjechał terenowy łazik a zaraz za nim Rosomak w formie eskorty. Szlachcic spojrzał na mapę. Transylwania... Rumunia... Obecnie III Rzesza... Udało im się wylądować tylko 10 kilometrów od celu, co przy stanie rumuńskich dróg, gwarantowało jakieś 15-20 minut jazdy po wertepach. Pomimo wszystko wyruszyli w dobrym nastroju i nawet fakt, że stara nieużywana droga płynnie przechodziła w zwyczajne przerzedzenie w lesie, nie zepsuł im go. Po kilkunastu minutach wymijania drzew, przed ich oczami ukazała się polana a na jej środku stare zdezelowane zamczysko. Zarośnięte bluszczem mury, zbutwiałe wyważone drzwi, całość nie wyglądała tak świetnie jak na rycinie którą dostał od Tobiego. Rosomak zatrzymał się kilka metrów za łazikiem po czym wysypało się z niego pół drużyny piechoty. Szlachcic patrzył jeszcze chwilę na budynek, po czym wziąwszy plecak z osprzętem i założywszy noktowizor, odwrócił się raz jeszcze w stronę żołnierzy.
    -Gdybym nie wrócił do wieczora, zacznijcie mnie szukać.
    Kapral skinął głową. Nie wiedział wprawdzie co to za tajna misja i co może grozić pułkownikowi w zamku, ale całym sercem był z nim. Szlachcic zaś szedł dalej i poprawiwszy golf zakrywający mu szyję, zorientował się, ze jest jakby w głównym holu i ze znajdują się przed nim podwójne schody a między nimi, wejście do lochów. Niewiele myśląc, ruszył przed siebie i z półmroku wszedł w kompletną ciemność piwnic. Dosłownie kilka metrów za nim przemknął jeszcze jeden cień, ale tego już nie mógł widzieć. Chwilę później schodził kolistymi schodami coraz niżej i niżej. Razem z kolejnymi pokonywanymi stopniami, rosło w nim też dziwne uczucie niepokoju. Był sam, w ciemnym, wręcz mrocznym zamczysku, w dodatku zamczysku Draculi. W chwili gdy to myślał coś mogło skradać się za nim i przyczaiwszy się do skoku w tym momencie właśnie... Odwrócił się panicznie spoglądając za siebie. Nic tam nie było. Chwilowo uspokojony zszedł jeszcze kilka schodków w dół wciąż patrząc za siebie i dopiero się odwrócił. Wrzask przerażenia jaki wydał z siebie po ujrzeniu obrazu który zobaczył przed sobą poniósł się głuchym echem po zamku. Musiało minąć kilka chwil, by z walącym jak młot sercem, zauważył że patrzy w lustro, a owa straszna morda, jest jego umorusaną i zapoconą twarzą w noktowizorze. Roześmiał się równie cicho co histerycznie, i wbrew wszystkiemu to go uspokoiło. Zdał sobie sprawę, że najpewniej jego wyobraźnia po prostu płata mu figle. Znalazł się pod wpływem odpowiednio silnych czynników i to one zaowocowały takim strachem. Uśmiechnął się w duchu i ruszył dalej. Praktycznie, schody kończyły się zaraz obok lustra. Znalazł się w długiej, zimnej piwnicy. Po obu stronach, aż do stropu poukładane leżały na sobie beczki z winem, co ciekawe wszystkie w dość dobrym stanie. Ruszył wgłąb obszernego pomieszczenia, po pewnym czasie beczki skończyły się, lecz piwnica ciągnęła się dalej. Szedł przed siebie odczuwając coraz większy spadek temperatury. Było to dosyć dziwne, bo z reguły w zamkniętych podziemnych pomieszczeniach utrzymywała się temperatura dodatnia, tymczasem na ścianach dostrzec można było zalodzone szczeliny. W końcu piwnica kończyła się, nie ścianą jednak a wysokim pomieszczeniem przypominającym środek rotundy. Na samym jej środku stała kamienna ława a na niej... cel poszukiwań. Szlachcic poczuł że po skroni spływa mu zimny pot. Obraz rozmył mu się przed oczami, nogi ugięły się w paralitycznych wstrząsach. Szybko wsunął jednak rękę do kieszeni i namacał srebrny krzyżyk. Zaczął go gładzić i tym samym uspokajać siebie. Zimny dotyk metalu w jego dłoni podziałał kojąco, prawie od razu więc objawy przestały się nasilać. Powoli, na wciąż trzęsących się nogach ruszył w stronę przykrytej całunem postaci. Nie mógł widzieć czającej się kilka metrów z tyłu nad nim osoby. Zrobił jeszcze parę kroków, i mimowolnie wyciągnął rękę. Jeszcze może pół metra dzieliło go od leżącej postaci, gdy nagle usłyszał świst, lecz zanim zdążył cokolwiek zrobić było już za późno. Przyczajona za nim istota z niewypowiedzianą szybkością zeskoczyła z ściany i stanęła zaraz za jego plecami. Równie szybko oceniła jego wzrost, stanęła na palcach i ugryzła go w szyję. Przez sekundę, może dwie, oboje zamarli w tej dziwnej pozie, jednak stało się niespodziewane. Pułkownik odwinął się na pięcie i całą siłą odepchnął napastnika. Już miał zadać cios pięścią, gdy oponent wykonał ekstremalnie szybki unik i skontrował. Szlachcic poczuł jednak na swojej twarzy, zamiast ciosu, drapnięcie. Uchylił powieki i zobaczył ciemność. Przerażony wizją utraty oczu w ułamku sekundy skonstatował, że po prostu nie ma na twarzy noktowizora. Spostrzegł też, że pomimo że jest bezbronny, przeciwnik nie atakuje. To była jego szansa! Szybkim ruchem wyszarpnął zza paska flarę, odpalił ją i sięgając jednocześnie do kieszeni po krzyż wrzasnął.
    -Gdzie jesteś wampirze! Nie boję się ciebie Dracula. -w rzeczywistości jednak, bał się bardzo.
    Cienista sylwetka krążyła wokół niego jak drapieżca wokół ofiary. Chcąc dodać sobie otuchy i pokazać, że jest zabezpieczony odsunął z szyi golf i okazał powód dzięki któremu wampir go nie ugryzł. Wokół niej, omotana była cynowa kolczuga. Nadgięta w dwóch miejscach, lecz nadal gotowa by chronić. Dławiony chichot odbił się echem po rotundzie.
    -Naprawdę myślisz, że jestem Draculą? -coś szepnęło za nim przejeżdżając mu po plecach dłonią.
    Wzdrygnął się. Jeszcze żył, co oznaczało, że owa tajemnicza osoba nie chce go zabić, przynajmniej nie teraz. Wahał się, ale podjął rozmowę.
    -Jeśli nie Draculą to kim? -powiedział wciąż pewnym głosem nie opuszczając trzymanych krzyża ani racy.
    -Dracula leży za twoimi plecami. -usłyszał- Widzisz dawno dawno temu, pewien krnąbrny śmiertelnik odważył poważyć się na dumny wampirzy ród Draculów. Wdarł się on do zamku i podstępem zwabił seniora w swoją pułapkę. W walce jeden na jednego nie miał by szans, ale ten człowiek tchórzowską sztuczką przebił go kołkiem osikowym.
    -I zabił? -zapytał pułkownik.
    -Nieee. -odpowiedział mu przeciągle szept- Wampir nie umiera po przebiciu kołkiem, jest jedynie obezwładniony.
    -Więc czemu Dracula tam leży?
    -wciągnął się całkowicie- Tak trudno ci wyciągnąć kołek?
    -Nie rozumiesz.
    -głos zmarkotniał- Wampir pokonany przez śmiertelnika traci swój honor i wszystkie moce. Pozostaje jedynie czułą na światło istotą bojącą się otoczenia. Byłoby dla takiego lepiej umrzeć, niż obudzić się po wyciągnięciu kołka.
    -Więc Dracula stracił swą moc?
    -Tak.
    -ta odpowiedź zasiała w nim ziarno zwątpienia w misję.
    -I leży za moimi plecami?
    -Sam zobacz.

    Szlachcic dał się podpuścić i już odwrócił głowę do tyłu, gdy wpół ruchu zorientował się w zasadzce. Owa tajemnicza postać mogła w okamgnieniu ruszyć na niego w czasie, gdy on głupio gapił by się w tył. Szybko odwrócił się znów w stronę oponenta. Ten jednak czaił się gdzieś w mroku.
    -A ty, kim jesteś? -zadał kluczowe pytanie.
    -Sam się przekonaj.
    Szepcząca dotąd postać zbliżyła się do niego. Powoli zobaczył jej sylwetkę. W obręb światła weszły najpierw zaskakująco zgrabne nogi, potem smukła talia, kształtny biust i w końcu równie śliczna co reszta ciała twarz. Stała przed nim, na oko 15-16, może 17-letnia dziewczyna. Pułkownik uśmiechnął się i odetchnął opuszczając trzymany wciąż przed sobą krzyż.
    -Ale mi napędziłaś stracha. -uśmiechnął się chowając krzyż do kieszeni- Przez chwilę myślałem że jesteś Draculą wiesz, brałem cię za wampira. A tak w ogóle co ty tu robisz? Nie wiesz że chodzenie samemu po takich miejscach może być niebezpieczne?
    -Ja? -odparła obojętnym tonem- Ja tutaj mieszkam.
    -Nie żartuj sobie.
    -zaśmiał się- Żeby tu mieszkać musiałabyś być...
    -...córką Draculi.
    -przerwała mu.
    Jeszcze raz uśmiechając się pokręcił głową gdy dotarł do niego sens tych słów. Siłą impulsu chwycił za kieszeń próbując wyciągnąć krzyż. Dziewczyna powoli krok za krokiem ruszyła w jego kierunku. Coraz bardziej zestresowany próbował drżącą dłonią odpiąć guzik. Ona jednak wciąż w tym samym, wolnym, tempie szła w jego stronę. Zaczął oddychać płytko, wręcz bardzo płytko. Wreszcie wyszarpnął krucyfiks i skierował w stronę wampira.
    -Giń! -krzyknął.
    Faktycznie, dziewczyna zatrzymała się, lecz nie zdawała się wykonywać jakichkolwiek agonalnych ruchów.
    -A wiesz, że krzyż z srebra to zwykły mit? -nawet nie mrugnęła mówiąc to.
    Płynnym, lecz nie szybkim ruchem sięgnęła dłonią przed siebie. Szlachcic zamarły z przerażenia po stracie ostatniej deski ratunku nie był w stanie nawet drgnąć, ona zaś po prostu wyciągnęła krzyż z jego ręki i odrzuciła na bok. Czyniąc ostatni rozpaczliwy wysiłek by uratować życie, postanowił rzucić się do beznadziejnej ucieczki. Stracił jednak wcześniej poczucie przestrzeni. Jego ucieczka skończyła się po wykonaniu jednego kroku w tył, poczuciem za swoimi plecami zimnej kamiennej ławy.
    -A wiesz, siedząc tu przez kilkaset lat czuła się bardzo, baaardzo samotna. -mówiła dalej zbliżając się do niego.
    -A ja czuję się prawie bardzo, baaardzo martwy.
    -Skąd pomysł że cię zabiję?
    -Jak nie to, to co?
    -pomyślał rozpaczliwie.
    -Po prostu szukam kogoś, z kim mogłabym spędzić noc. Tak bardzo potrzebuje czułego towarzystwa. Myślę o tym od baaardzo długiego czasu. -była już bardzo blisko, zbyt blisko, prawie czuł jej oddech na swoim ciele.
    -O *****, nimfomanka. -pomyślał jeszcze rozpaczliwiej.
    -Widzę, że masz trochę zadrapań. -faktycznie, z ran na czole sączyła się krew, spływając po policzkach i nosie na suta i brodę.
    -Chyba ci z tym pomogę. -zbliżyła się jeszcze bardziej przy gasnącym świetle racy, sprawiając, że teraz już zupełnie ślepy pułkownik po raz pierwszy w życiu poczuł panikę.

    Niedługo przed dwunastą oddział żołnierzy zgodnie z rozkazem szykował się do wkroczenia do zamku. Założywszy pełnie oporządzenie, uzbrojeni po zęby, stali przed drzwiami do zamku i ustalali jaki jest plan. Gdy byli praktycznie gotowi, z mrocznego korytarza wyłoniła się jakaś postać. W milczeniu obserwowali jak podchodzi do nich. Był to ich pułkownik. Na twarzy i spod porozdzieranego golfu widniały zadrapania, spodnie były w podobnym stanie, czapki i noktowizora nie miał w ogóle. Milcząc przeszedł obok nich, w stronę swojego samochodu. truchtem podbiegł do niego kapral.
    -Sir, wszystko w porządku? Czemu nie wracał pan tak długo?
    Spojrzał na niego zmęczonym spojrzeniem.
    -O pewnych rzeczach, kapralu, lepiej nie mówić. -rzekł, po czym wyczerpany padł na siedzenie w aucie ciesząc się z tego, że nie został wampirem, i ze ściskanej kurczowo w ręku fiolki z próbką DNA pewnej wampirzycy.

    W międzyczasie w Irlandii do boju dołączyli Brytyjczycy. Na południowe rubieże wyspy z miastem Cork na czele uderzyła angielska dywizja piechoty. Natknęła się jednak na trzy irlandzkie dywizje.

    [​IMG]

    Trzy dni później sytuacja wyglądała już dużo gorzej dla Irlandczyków. Na wyspę przybyła wielka liczba wrogich jednostek a wciąż bombardowane jednostki nie były w stanie zgromadzić się w jednym miejscu i stawić skoncentrowanego oporu.

    [​IMG]

    Następnego dnia efekty badań były gotowe i zamknięte w pojemniczkach. Równie zadowolony z siebie co zmęczony Szlachcic zapukał do pokoju Tobiego po czym nie czekając na przyzwolenie, wszedł.
    -Oto to, o co mnie prosiłeś. -rzekł- Próbka z mocnymi cechami wampira i próbka z jego przypadłościami. Nadal jednak nie wiem po co ci to wszystko.
    -Dobrze. Dodałeś do nich katalizator, jak prosiłem?
    -Jak najbardziej. -odparł.
    -I pamiętasz która jest która? -upewnił się kanclerz.
    -Oczywiście.
    -Więc teraz posłuchaj mnie uważnie. Tam na ścianie jest apteczka. -Szlachcic kiwnął na znak żeby mówił dalej- Podejdziesz do niej, wyjmiesz strzykawkę, i nabierzesz całość dobrej próbki. Potem zaaplikujesz mi to dożylnie.
    -Powiedz, że to tylko głupi żart!
    -podniósł głos na przemian zmieszany i wzburzony.
    -Nie, ani trochę. Co więcej, to jest rozkaz. -odparł mu beznamiętnie Tobi.
    -Jesteś świadom zagrożenia? Nawet gdybym miał to w planach nie miałbym zbytnio możliwości na sprawdzenie działania tego świństwa. Wątpię, żeby to zadziałało jak jakiś cudowny lek i dało tobie te cechy wampira...
    -Słuchaj, nastąpiły pewne okoliczności, które mnie do tego zmuszają! Wstrzykuj!
    -Słuchaj, nie jestem jakimś imbecylem jak twoi poddani...
    -krzyknął nie na żarty już zdenerwowany- ...ani nie trzęsę portkami jak twoje małpy gdy marszczysz czoło, więc chcę wiedzieć co to za okoliczności, zanim przyłożę do tego dłoń!
    Tobi zastygł w bezruchu wypuszczając z ręki ołówek. Od dawna nikt się do niego tak nie zwrócił. Popatrzył na Szlachcica z mieszanką niedowierzania i zmieszania po czym opadł na łóżko i podrapał się po głowie.
    -Widzisz... dwa tygodnie temu zostało mi rzucone wyzwanie... pojedynek, na śmierć i życie... jak się domyślasz, od niejakiego Klona... Co więcej o ile jesteśmy tak samo zbudowani, to on ma więcej mocy, a ja jestem na straconej pozycji, bo części przekazałem wam, by ratować wasze niewdzięczne tyłki.
    -A dlaczego to taka tajemnica?
    -odparł bynajmniej nie uspokojony ale zaskoczony bombastyczną szczerością pułkownik.
    -Bo bynajmniej z ludzi z mojego otoczenia z odpowiednią wiedzą, tylko tobie ufam.
    -Cóż... dziękuję...
    -odparł nieco zmieszany, lecz wciąż pewny swego i niemniej zły- Ale skoro tak, to dlaczego mi od razu tego nie powiedziałeś, co?!
    -Bo teraz postawiłem cię przed faktem dokonanym. Mam to co trzeba, a wtedy mogłeś odmówić wykonania tych próbek.
    -Dalej mogę zniszczyć te próbki i nic nie będziesz z nich miał, a ja jestem, zdaje się, jedynym człowiekiem w tym świecie który wie, jak je zrobić.
    -Ale jesteś też honorowy, a jako oficer podlegasz moim rozkazom.
    -Teraz tak samo jak wtedy. Więc nie rozumiem, skąd obawa, ze wtedy bym go nie wypełnił?
    -Zawsze mógłbyś dla mojego rzekomego dobra mnie okłamać i powiedzieć, że nie zdążyłeś na czas. Ale... koniec tej dyskusji. Rób co trzeba!
    -nakazał nieco bardziej szorstkim tonem i zakasał rękaw.
    -Chyba nie mam wyboru... -westchnął i przeklinając w duszy fanatyzm swojego przełożonego wobec honoru, jednym szybkim ruchem wbił strzykawkę i nacisnął tłok palcem.
     
Status Tematu:
Zamknięty.

Poleć forum

  1. Ta strona wykorzystuje ciasteczka (cookies) w celu: utrzymania sesji zalogowanego Użytkownika, gromadzenia informacji związanych z korzystaniem z serwisu, ułatwienia Użytkownikom korzystania z niego, dopasowania treści wyświetlanych Użytkownikowi oraz tworzenia statystyk oglądalności czy efektywności publikowanych reklam.Użytkownik ma możliwość skonfigurowania ustawień cookies za pomocą ustawień swojej przeglądarki internetowej. Użytkownik wyraża zgodę na używanie i wykorzystywanie cookies oraz ma możliwość wyłączenia cookies za pomocą ustawień swojej przeglądarki internetowej.
    Zamknij zawiadomienie