Lepiej zostać zgwałconym niż zabitym i zgwałconym... Rzeczpospolita Polska AAR

Temat na forum 'HoI II - AARy' rozpoczęty przez Ceslaus, 6 Październik 2009.

?

Czy kontynuować AAR?

  1. Nie - napisz epilog i kończ to

    0 głos(y/ów)
    0,0%
  2. Tak - ale tylko do czerwca '45

    0 głos(y/ów)
    0,0%
  3. Tak - pisz do końca rozgrywki, ale już bez dostępu do gry

    0 głos(y/ów)
    0,0%
  4. Inna opcja (jaka - czekam tu na propozycje)

    0 głos(y/ów)
    0,0%
Status Tematu:
Zamknięty.
  1. Ceslaus

    Ceslaus Guest

    Odcinek 71​


    Droga wiedzie przez Kristiansand...​


    [​IMG]

    Listopad był jednym ze spokojniejszych miesięcy w czasie tej wojny. Polskie jednostki milcząco obserwowały upadek Francji, który odbywał się niejako za ich plecami – generał Bołtuć przybył pod Flegensburg na początku pierwszego tygodnia i od tego czasu nikt nie chciał już iść na front francuski. Nikt nie chciał obserwować jak niemieckie bombowce mordują cywilną ludność na drogach, nikomu też nie było w smak oglądanie setek rozwalanych każdego dnia pod płotami na wszystkich drogach, jeńców, którzy mieli tego pecha, że poddali się Wermachtowi, ten zaś miał wyraźny rozkaz – żadnych obciążeń. Po przeniesieniu do Niemiec, generał poprosił o zwolnienie z wojska. Jak sam pisał w swoim liście do marszałka Śmigłego miał już dość ciągłego oglądania zabitych i zamordowanych przez „sojuszników” ludzi. Najbardziej jednak prześladowało go to, że jako oficer nie mógł nic zrobić. Pomimo problemów emocjonalnych, generał nie dawał po sobie niczego poznać. Każdego dnia, przeprowadzał apel podległych sobie oddziałów, a następnie wyznaczał kompanie przeznaczone do służby wartowniczej i osłonowej przy magazynach Armii, oraz zajmował się prowadzeniem zwyczaje kancelaryjnej roboty, jaką musiał wykonywać każdy dowódca. Po kilku dniach od wpłynięcia listu, do Bołtucia posłano kapitana Kopytka, którego przygotowywano do wyjazdu na front w Norwegii, gdzie pod koniec miesiąca miało dojść do desantu. W tym celu ściągnięto do Polski Flotyllę Uderzeniową, która cudem uniknęła starcia z amerykańskim zespołem uderzeniowym, który w pościgu za Polakami zapuścił się aż na Cieśniny Duńskie. Kopytek miał zająć się utrzymaniem dobrych warunków w zajmowanych przez desant miastach i poprawą nastrojów lokalnych społeczności. Do sztabu generała Bołtucia przybył 15 listopada, wczesnym rankiem. Jak zwykle ubrany w czarny mundur Huzara Śmierci, mieszkającym w pobliżu Niemcom wydawał się oficerem Gestapo, dlatego też, przez kilka dni samochód którym dotarł do sztabu z dworca obserwowano szczególnie uważnie – w tym czasie w Niemczech panował terror wzniecany przez Gestapo i SS, które każdego dnia zabierało kilku ludzi do swoich katowni. Mało kto wracał do domu, po „rutynowym przesłuchaniu”. Kopytek powoli otworzył drzwi kancelarii armijnej i bez słowa wszedł do gabinetu w, którym siedział generał.
    - Pan generał Mikołaj Bołtuć? – zapytał spokojnie.
    - Tak, to ja – odparł zapytany i w stając z miejsca wskazał Kopytkowi by ten usiadł – Przyjechał pan mnie zmienić? Nie wydaje mi się, żebym znał pana… Przepraszam jak nazwisko?
    - Kopytek, Łukasz – odparł kapitan i podał rękę generałowi, który z przyjemnością ją uścisnął.
    - A więc zostaje pan nowym dowódcą 3 Armii Pancernej Wojska Polskiego?
    - Nie zupełnie – odparł Kopytek i zapalił wymiętoszonego w kieszeni kurtki papierosa – Zostałem tu przysłany przez marszałka Andersa, który delikatnie mówiąc chciał pana poinformować, że na początku grudnia, pańska jednostka zostanie skierowana do Norwegii, gdzie weźmie udział w „Operacji Bałtyk”.
    - Słyszałem, że jako pierwszy ląduje generał Anders – mruknął Bołtuć i po chwili zapytał – Czy on sam nie da sobie rady?
    - Panie generale – Kopytek nachylił się ku generałowi i spokojnie, nie zdradzając złości powiedział – Potrzebujemy każdego dowódcy. Może być ślepy na jedno oko i bez jednej ręki, ale jeśli jest dobry, to będzie w naszej armii przyjęty z otwartymi ramionami. Panie generale, co tu dużo kryć, jest pan najlepszym dowódcą frontowym jakiego obecnie mamy, nie skłamię jeśli powiem, że większość naszych dowódców chciałoby służyć we Francji razem z panem. Dowodzi pan dwiema najbardziej doświadczonymi dywizjami w naszym kraju, i nie może pan tak po prostu zrezygnować. Wielu pańskich ludzi ma podobne problemy co pan…
    - A więc, armia nie wyraża zgody?
    - Krótko mówiąc nie – odparł Kopytek.
    - W takim razie jestem zmuszony podporządkować się decyzji marszałka Andersa – odparł Bołtuć i sięgnął po jakiś dokument leżący na biurku. Bez słowa złożył na nim swój zamaszysty podpis po czym wetknął go do ręki kapitanowi – Niech pan to przekaże osobiście do rąk marszałka Andersa. Swoją drogą, mam do pana jedno pytanie… dlaczego jako dowódca Huzarów Śmierci, będzie pan brał udział w desancie, przecież powinien pan siedzieć w gmachu Generalnego Inspektoratu i popijać kawę.
    - Wie pan, na początku poprzedniego miesiąca, na tajnym posiedzeniu rządu, prezydent podjął decyzję o demilitaryzacji Huzarów. Teraz każdy oficer zawodowy, który służył w tej jednostce dostaje przydział frontowy, a tylko nieliczni, głównie dawni policjanci zostali w kraju. Mnie przydzielono do 6 Dywizji Piechoty Zmotoryzowanej, jako dowódcę kompanii, choć oficjalnie mam się zajmować sprawami propagandowymi…
    - Rozumiem, widać wiele spraw zmieniło się od czasu gdy razem z moimi ludźmi opuściliśmy Polskę…

    [​IMG]

    Błyskawica wychodzi z La Coruny​

    W czasie gdy kapitan Kopytek targował się z Bołtuciem, z portu marynarki wojennej w La Corunie wyszedł polski zespół. Dowodzony przez admirała Świrskiego, miał za zadanie przedostać się przez patrolowany Atlantyk do bazy w Gdyni, gdzie załoga okrętów miała otrzymać nowe rozkazy. Zespół złożony z dwóch lekkich i jednego ciężkiego krążownika, oraz niszczyciela ORP „Błyskawica”, wyszedł w morze w wigilię święta Wszystkich Świętych. Przez następne 24 godziny okręty kierowały się w stronę baz irlandzkich, później jednak wykonały zwrot i opłynęły „zieloną wyspę” od zachodniej strony. W czasie gdy okręty polskie przechodziły przez Hybrydy, miał miejsce pewien przykry wypadek, który zaowocował później wykryciem całego zespołu – zupełnie przypadkowo, okręty polskie zostały zauważone przez angielski kuter rybacki, który natychmiast pochwalił się swoim odkryciem przez radio. Meldunek ten usłyszeli nie tylko Brytyjczycy, ale również patrolujący tereny pomiędzy wybrzeżem Norwegii, a brzegami Szkocji Amerykański zespół, składający się z dwóch lotniskowców, kilku pancerników, i dużej liczby krążowników. Stało się jasne, że Amerykanie będą chcieli „dopaść” Dmowskiego, dlatego też Świrski rozkazał czym prędzej ruszać do niemieckiego portu na francuskim wybrzeżu. Ostatecznie 18 listopada polski zespół dostał się do portu w Rotterdamie, na który dzień później spadło dwadzieścia ton bomb – odwet brytyjski za to, że kilka niemieckich U-bootów na Atlantyku posłało na dno konwój z ropą. Po zakończeniu wojny ujawniono, że właśnie wtedy, na jedynym ze statków transportowych poszedł na dno Eward Cacendish, 10 hrabia Devonshire. Przez kolejne dni trwała zabawa w ciuciubabkę – w nocy polskie okręty przemykały z jednego portu do drugiego, podczas gdy na ich dotychczasowe pozycje padały bomby z amerykańskich samolotów pokładowych. Wreszcie 29 listopada Dmowski zawinął do portu w Gdyni. Witany z całą pompą admirał Świrski zdawał sobie jednak doskonale sprawę, że dni „Dmowskiego” są policzone, a jeśli jego udział w „Operacji Bałtyk” nie zostanie odwołany to zakończy się niechybnym zatopieniem okrętu. Pomimo tego, przywódcy polityczni, z premierem Piaseckim na czele nalegali by admirał wyprowadził swój okręt w morze, nie chodziło tu nawet o możliwość odniesienia jakiegoś zwycięstwa nad flotą norweską, ile o sam wydźwięk propagandowy. Po długich debatach Świrski ostatecznie zgodził się na wyjście w morze, pod warunkiem, że jeśli okręt zostanie zatopiony to nie on będzie odpowiadał przed sądem wojennym. Do zajęcia Norwegii wyznaczono armię marszałka Andersa, oraz 3 Armię Pancerną Wojska Polskiego, która w ramach drugiego rzutu, miała zostać dostarczona do miejsca desantu dopiero po tym, jak Anders przejdzie do ofensywy.

    [​IMG]

    Kawalerzyści Andersa zostali specjalnie przygotowani do desantu – na miejsce ich starych i często już zużytych motocykli, otrzymali nowe, wypuszczone prosto z fabryki „Sokoły”, do których podoczepiano kosze transportowe, na których znajdowało się stanowisko do prowadzenia ognia z karabinu maszynowego. Ponadto, co drugi żołnierz został wyposażony w pistolet Vis, wcześniej przeznaczony tylko i wyłącznie dla oficerów i podoficerów, którzy od początku 1942 dostawali głównie niemieckie Walthery P 38, w Polsce produkowane jako PN 1. Ponadto żołnierze otrzymali zimowe mundury maskujące. Budowa takiego munduru była dość ciekawa – składał się on bowiem ze standardowego zimowego stroju, a więc płaszcza wojskowego lub kurtki, z tą jednak różnicą, że naciągano na niego jeszcze białą płachtę, którą mocowało się w ten sposób, ze do podpinki płaszcza przyszywano rzepy, do których doczepiał się rzep przy płachcie. Dodatkowo w pierwszym okresie inwazji, Polskie oddziały, dla zmylenia przeciwnika miały mieć niemieckie mundury. Operacja Bałtyk rozpoczęła się wczesnym rankiem 20 listopada, gdy z portu w Gdyni wyszły wszystkie okręty polskie, poza przebywającymi na morzu jednostkami Flotylli uderzeniowej. Należało działać szybko, gdyż raporty przedstawione przez „dwójkę” mówiły iż lada dzień sowieci planują podobny desant. Przez następne pięć dni, polskie okręty podwodne zajmowały dogodne pozycje do ataku na port w Oslo, który początkowo miał być głównym celem inwazji. 21 listopada zdecydowano jednak, że atak nastąpi na zachód od Oslo, na miejscowość Kristiansand, gdzie nie stwierdzono obecności oddziałów norweskich, które mogły dokonać rzezi lądujących jednostek. Jednocześnie w stan pogotowia bojowego postawiono I Skrzyło bombowe generała Tuskiewicza, jednostka ta powoli przezbrajana na bombowce typu Wellington, została przerzucona z Lidy, do Kilonii, skąd miała wykonywać ataki bombowe na Norwegię. 25 listopada wczesnym rankiem, okręt podwodny ORP „Wilk” zauważył wychodzące z portu w Kristiansand dwa małe uzbrojone w działka przeciwlotnicze trawlery, które dowództwo norweskiej marynarki używało do patrolowania wybrzeża. Dowódca okrętu rozkazał natychmiast podejść na odległość do strzału torpedowego.

    [​IMG]

    Gdy tylko oficer torpedysta na Wilku, stwierdził, że strzał ma szanse powodzenia, zalano wyrzutnie od jeden do cztery. Po kilku minutach nerwowego oczekiwania, kapitan wydał rozkaz odpalenia torped… Detonacja jak wstrząsnęła dwoma kutrami była widoczna na wiele kilometrów – okazało się, że obie jednostki były wyładowane po brzegi amunicją i ich zadaniem było przewiezienie pocisków artyleryjskich z arsenału w Kristiansand do magazynów w Oslo.

    [​IMG]

    Kilka minut później z mgły wyłoniły się polskie okręty transportowe. Jednostki nie nękane przez przeciwnika, pod osłoną ognia artylerii głównej polskiego stawiacza min ORP „Gryf” zacumowały naprzeciwko portu, a po chwili na wodę zepchnięte zostały wszystkie szalupy, które zapełniły się kawalerzystami i piechurami z 6 Dywizji Piechoty Zmotoryzowanej. Po kilku minutach pierwsze oddziały dobiły do pokrytej drobnymi kamieniami plaży. Dowodzący pierwszym rzutem kapitan Kopytek, natychmiast przejął dowodzenie – lądujące kompanie z 6 Dywizji zostały natychmiast skierowane do zabezpieczenia miasta i portu, w którym miało dojść do wyładunku ludzi i sprzętu – głównie zaś koniecznych do szybkiego marszu ciężarówek. Nim upłynęło piętnaście minut od lądowania pierwszych jednostek, Polacy byli już w porcie, w tym samym czasie sztab kapitana Koptyka, wraz z ludźmi z kilkoma marynarzami, którzy mieli zabezpieczyć desant zajęli lokalną komendę policji, na której znaleźli dwóch pijanych w sztok norweskich policjantów, oraz dużą ilość broni maszynowej. Pierwsza faza operacji zakończyła się pełnym sukcesem…

    [​IMG]

    30 listopada, we wspomnienie świętego Andrzeja, na lotnisku polowym pod Kilonią panował niespotykany ruch – wszystkie polskie bombowce, zostały zatankowane i uzbrojone, piloci w pośpiechu przyswajali sobie mapę terenu nad którym przyjdzie im wykonywać lot bojowy… Wszystko było już zapięte na ostatni guzik, gdy wreszcie przyszedł rozkaz – startować! Silniki wszystkich maszyn zaczęły pracować na niskich obrotach, by po chwili wytaczać się czwórkami na pas startowy i odrywać się grupami po cztery od ziemi… W powietrzu formował się powoli klucz bombowców złożony z dziesięciu grup po cztery maszyny każda, za nim zaś podobny układ przyjmował drugi klucz, trzeci natomiast przyjął formację dwóch równoległych linii – każda maszyna leciała w odległości 15 metrów od drugiej. Taki układ został przyjęty głównie z powodu dużego bezpieczeństwa panującego w powietrzu – nie było mowy o pojawieniu się norweskich myśliwców, które w większości nie miały dość paliwa by oderwać się od ziemi, a siły powietrzne sprzymierzonych zajęte były ewakuacją do Irlandii, gdzie przerzucono już ponad 3000 amerykańskich bombowców, w tym także strategicznych B-17, oraz lekkich przerabianych na potrzeby armii pokładowych maszyn typu Avenger. Wyprawa o godzinie czternastej trzydzieści przeleciała nad Cieśninami Duńskimi i obrała bezpośredni kurs na Oslo. Panowały dobre warunki atmosferyczne, dlatego też niektórzy obserwatorzy i strzelcy z lecących blisko siebie maszyn machali do siebie, lub obserwowali zmieniający się szybko w dole krajobraz wybrzeża, które przywodziło im na myśl dalekie wybrzeże Zatoki Gdańskiej. Od przekroczenia cieśnin minęło około trzydziestu minuty, gdy w dole pokazało się Oslo – celem na dziś były pozycje armii norweskiej, która przygotowywała swoistą ścieżkę zdrowia, dla oddziałów, które zamierzały zająć Oslo ze strony szosy prowadzącej ze stolicy kraju do Kristiansand. Zasieki z drutu kolczastego, rowy przeciwczołgowe, całe systemy transzei i okopów – to wszystko czekało na oddziały polskie, dowodzone przez generała Bołtucia, który lądował właśnie w Norwegii. Gdy pierwszy klucz pojawił się nad celem, wszystkie bombowce jednocześnie otworzyły drzwi bombowe, z których na ziemię wysypały się gęstym strumieniem bomby burzące i zapalające, które zamieniły ziemię w jedno wielkie ogniste piekło. Po chwili nad celem pojawił się drugi kluczy, tym razem powitany już niecelnym ogniem artylerii przeciwlotniczej z miasta. Pomimo tego wszystkie bombowce wchodzą nad cel i zwalniają swój śmiertelny ładunek – na ziemi znów wznoszą się do góry gejzery ziemi i ognia. Trzeci klucz schodzi znacznie niżej niż pozostałe – z luków bombowych obfitym strumieniem sypią się małe bombki zapalające, ot tak dla wyrównania… Około godziny 17.30 na zbombardowany teren wchodzą pierwsze grupy ratunkowe – ich oczom ukazuje się dantejski obraz piekła, pomimo tego, zabitych jest stosunkowo mało – zaledwie piętnastu ludzi, którzy dostali odłamkami bomb i już nie wstali. Straty po stronie norweskiej – ogółem około 40 zabitych – wielu dopiero po kilku dniach z ran, i ponad 100 rannych… Po stronie polskiej – jeden lekko uszkodzony odłamkiem pocisku bombowiec, który musiał awaryjnie lądować na morzu, załogę podjął polski okręt podwodny „Żbik”, który tego samego dnia zawinął do Kilonii w celu przekazania lotników oraz pobrania zapasów…


    @ NW: Mapa Polski będzie, ale dopiero po zakończeniu targów z wujaszkiem Adolfem w pewnej sprawie. Literówki postaram się poprawić w najbliższym czasie.
     
  2. Ceslaus

    Ceslaus Guest

    Odcinek 72

    Śmierć w cieśninach​

    [​IMG]

    Decyzja o formowaniu 9 Dywizji Pancerno motorowej, nie była zaskoczeniem dla nikogo, kto choć trochę orientował się w planach dowództwa Generalnego Inspektoratu. Zgodnie z założeniami, jakie stawiał przed podległymi sobie ludźmi marszałek Śmigły, do końca roku 1943, Polska miała dysponować jedną z największych armii pancernych w Europie. Docelowo, dowództwo zamierzało wystawić do boju około 15 dywizji pancernych, które według ówczesnych planów miały zostać użyte do przeprowadzenia desantu na Anglię i marsz przez Afrykę, gdzie toczyły się ciężkie walki pomiędzy oddziałami włoskimi, a ich angielskimi i francuskimi przeciwnikami, którzy nie byli w stanie powstrzymać nawały wojsk Duce. Wraz z zakończeniem się planu „X”, przewidującego masową rozbudowę przemysłu na czas wojny, do produkcji zostały wdrożone nowe jednostki. Wszystkie moce produkcyjne polskich fabryk, zostały skierowane na rozwój zbrojeń – dzięki pełnemu zakończeniu planu „X” w Warszawie istniało ponad dwadzieścia dużych fabryk pracujących na rzecz wojska, zaś w ramach stale rozwijanego COP-u dalszych dwadzieścia. Pomimo tego Polsce wciąż daleko było do takich potęg przemysłowych jak Niemcy, czy Stany Zjednoczone. Mimo to w całym kraju szerzono nastroje mocarstwowe – szczególnie silnie obijało się to na ludności Madagaskaru, która od początku grudnia była masowo zwożona do „macierzy”, jak nazywano Polskę kontynentalną i wcielana do oddziałów liniowych w charakterze posługaczy, lub noszowych – duże straty jakie ponosiły niemieckie dywizje na zachodzie wynikały głównie ze strzelania do wynoszących z pola walki rannych lub jawnego mordowania niemieckich sanitariuszy. Generalny Inspektor, dobrze wiedział, że w Polsce duże straty armii nie są dopuszczalne, dlatego też wraz z początkiem kampanii norweskiej zdecydował się na wcielenie do polskiego wojska murzynów. Decyzja ta, została jednak szybko odrzucona przez drugiego marszałka, który opowiadał się raczej za tworzeniem autonomicznych oddziałów złożonych z tak zwanych „kolorowych”. Pierwszą dywizją, w której mieli służyć tak zwani kolorowi, była 9 Dywizja Pancerno – Motorowa, formowana na zachodzie kraju, tuż przy granicy z Gdańskiem, który od 1938 roku formalnie należał do Trzeciej Rzeszy, choć Polska nie zrzekła się praw do niego. Zgodnie z rozkazem, formacyjnym 9 Dywizja Panc-Mot. miała posiadać dwie kompanie jedną inżynieryjną, której dowódcą byłby polski oficer, a która składałaby się w 90% z kolorowych mieszkańców kolonii polskich.

    [​IMG]

    [​IMG]

    5 grudnia pod Oslo zaczął padać śnieg. Polskie czołgi, oblepione szczelnie białym puchem przypominały już bałwany, gdy dowodzący pancernym zwiadem kapitan Kopytek, karnie przeniesiony do 3 Armii Pancernej wsiadł do pierwszego wozu i bez słowa oparł się o bok wieży. I wewnątrz i na zewnątrz było tak samo zimno. Kapitan miał już powiedzieć co myśli o tym wszystkim, ale przypomniało mu się dlaczego został poproszony o szukanie sobie nowego przydziału, westchnął więc tylko i spojrzał na ładowniczego, ponurego i wiecznie nachmurzonego chłopaka z Tantannanarywy, który w czasie powstania miał może z piętnaście lat i od tego czasu siedział w Polsce, pomimo, że na wyspie oddawali mu gospodarkę po rodzicach.
    - Ty długo będziesz tak siedział, czy łaskawie ruszysz tyłek – warknął kapitan i zajął miejsce przy wizjerze. Ostrożnie rozejrzał się po pokrytym śniegiem skwerze i lekko szturchnął kierowcę w bark, na znak by ten ruszał. Wraz z ich czołgiem ruszyły jeszcze dwa inne, zaś trzeci powoli wycofał się na pozycje piechoty. Miasto atakowali już od dwóch dni, jednak norweska dywizja piechoty wgryzła się w ziemię, i za nic nie chciała się wycofać. Głównie z tego powodu, dowództwo musiało odwołać marszałka Andersa, który od początku desantu maszerował na Bergen. Mówi się trudno – ważna baza morska wpadnie w ręce komunistów, ale Polska musi mieć zabezpieczony przyczółek. Z tego co zrozumiał Kopytek, to celem całego tego zamieszania było zdobycie przyczółku przy strategicznym przejściu przez Bałtyk. W ciągu kilku miesięcy od zakończenia walk miała tu powstać baza morska oraz lotnisko z prawdziwego zdarzenia przeznaczone dla bombowców morskich. Tymczasem jednak trzy czołgi wjechały na jedną z opustoszałych ulic miasta.
    - Ruch przed nami – rzucił przez interkom strzelec/radiotelegrafista, który na stałe siedział na prawo od kierowcy – Grzać?
    - Grzej – rzucił Kopytek i obrócił wizjer w stronę miejsca gdzie wydawało mu się, że zauważył ruch, Krótka seria z kaemu poderwała Norwegów z kolan – szybko wybiegli na ulicę i już, już mieli strzelać z granatnika PIAT do czołgu Kopytka, gdy skosiła ich krótka seria z drugiego wozu. – ODŁAMKOWYM!
    Huk wystrzału wstrząsnął całą ulicą, pomimo tego nieprzyjaciel nie uciekał, ukryci za różnymi tworzonymi ad hoc przeszkodami i barykadami żołnierze norwescy czekali aż czołgi podjadą bliżej by obrzucić je butelkami z benzyną, lub przyczepić do nich tak zwane „lepkie bomby”. Po chwili zza rogu wyłonił się czwarty wóz. Strzelec karabinu maszynowego wymierzył dokładnie w plecy odwróconych do niego Norwegów, którzy dla załogi wozów stojących po drugiej stronie barykady byli nie widoczni. Nim obrońcy miasta zdali sobie sprawę z grożącego im niebezpieczeństwa, strzelec nacisną na język spustowy, a zamontowany w kadłubie „dziesiątki” karabin maszynowy zaczął szybko wypluwać kolejne pociski, które dosłownie rozrywały ukrywających się żołnierzy przeciwnika. Po chwili przez opuszczoną barykadę przejechały czołgi dowodzone przez kapitana, który otworzył właz i pomimo zadymki obserwował okolicę. Po chwili poczuł, jak ktoś ciągnie go w dół za nogawkę, podpiął się do interkomu i już miał opieprzyć ładowniczego, że wyciągnie mu nowe portki, gdy usłyszał w swoich słuchawkach głos generała Bołtucia.
    - Do wszystkich jednostek walczących w Oslo. Chłopaki, mam dla was świetną wiadomość. Norwegowie podpisali kapitulację miasta. Powtarzam – Norwegowie kapitulują. Nie strzelać, zająć swoje pozycje i czekać na dalsze rozkazy…
    Kopytek opuścił się do środka wieży i zamknął właz.
    - Dobra chłopaki, która godzina?
    - Dwunasta trzydzieści – odparł mechanik.
    - A więc panowie, dziś 8 grudnia 1942 roku, o godzinie dwunastej trzydzieści zakończyła się bitwa o Oslo – powiedział spokojnym głosem kapitan i zamknął oczy – Możemy się wreszcie porządnie wyspać.
    Po kilku minutach spomiędzy rozbitych budynków zaczęli wychodzić norwescy piechurzy. Brudni, pokryci wrzodami z głodu i brudu, gdyż od zajęcia przez polskie wojsko wodociągów w całym mieście nie było bieżącej wody. Powoli zatrzymywali się przed czołgami i bez słowa rzucali swoją broń pod gąsienice wozów.
    - To już koniec – powiedział spokojnie kapitan Kopytek i otworzył właz. Sprawnym ruchem wydostał się z wieży i ostrożnie ześlizgnął się po pokrytym śniegiem i lodem boku czołgu na ziemię. Bez słowa podszedł od norweskiego żołnierza i odpiął mu pas, na którym wisiały pełne jeszcze ładownice…
    - Chciałem walczyć – szepnął cicho Norweg i bez słowa oddał kapitanowi ukryty pod podartym płaszczem rewolwer – Ale nie mamy już o co…

    [​IMG]

    Amerykański samolot patrolowy...

    [​IMG]

    ... i jego zbombardowany cel, ORP "Hetman Żółkiewski"​

    Załoga Cataliny zmniejszyła właśnie pułap i na chwilę wypadła z gęstych pokrywających prawie całe niebo chmur, gdy oczom pilota i dwóch obserwatorów ukazał się piękny widok – polski ciężki krążownik ORP „Roman Dmowski” ostrzeliwujący pozycje norweskiej piechoty w porcie wojennym w Oslo. Obaj porucznicy marynarki popatrzyli tylko na siebie z uśmiechem i po chwili znów znaleźli się w gęstej zakrywającej całą ziemię chmurze. Gdy po chwili zanurkowali w dół w ich stronę otworzyła ogień cała artyleria na krążowniku i towarzyszących mu lżejszych jednostkach. Pociski rwały się niebezpiecznie blisko nieopancerzonego kadłuba, dlatego też porucznik Jhons szybko przywołał gestem radiooperatora:
    - Tommy! Nadawaj szybko do starego – widzimy ich! Niech przyślą tu kogo trzeba, i kończą robotę. Powiedz, że dostaliśmy się pod ogień z parszywych opelotek! Jasne?
    - Tak jest!
    Po chwili w eter poszła wiadomość o wykryciu polskiego zespołu. 12 grudnia od samego rana na pokładzie Saratogi panował wspaniały nastrój. Wszystkie samoloty pokładowe uzbrojono i zatankowano, a sam okręt ustawił się już pod wiatr. Lada chwila silne podmuchy poderwą maszyny do lotu, przy minimalnym udziale silników. Przez następne pół godziny amerykańskie samoloty pokładowe będą przelatywały nad wybrzeżem Norwegii, nad pokrytymi lodem fiordami, w których ukrywają się polskie okręty, tu i ówdzie sprawiające wrażenie opasłych i nieruchawych Wildcat’y zostaną ostrzelane przez artylerię przeciwlotniczą, a nurkowe Dautless’y będą musiały w wielu miejscach wejść na pułap trzech tysięcy metrów by uniknąć rozpoznania. Wreszcie o godzinie 8.00 czasu Greenwich, w dole pod maszynami ukazuje się kontur polskiego okrętu, wszystkie bombowce nurkujące schodzą do ataku – bomby rozrywają się do wokół okrętu, nie czynią mu jednak żadnej szkody, dopiero bomby drugiej fali powodują detonacje na pokładzie amunicyjnym. „Roman Dmowski” staje w ogniu i powoli, wycofuje się do portu w Oslo. Widząc, ucieczkę ciężko uszkodzonego przeciwnika do ataku schodzą bombowce torpedowe Avenger. W stronę podziurawionego bombami kadłuba pędzi trzydzieści maszyn, każda ma podwieszone pod kadłubem dwie torpedy. W obronie ciężkiego krążownika stają lekkie jednostki klasy „Hetman”, podczas gdy „Błyskawica” stara się odpędzić chmarę Wildcat’ów, które obrały sobie polski kontrtorpedowiec za cel. Lekkie krążowniki, wspierane przez poranionego „Dmowskiego” zdjęły już kilka bombowców, jednak torpedy z trzech uszkodzonych maszyn dosięgają „Stanisława Żółkiewskiego”, który natychmiast staje w ogniu. Pozostałe okręty wciąż jeszcze walczą, ale wszyscy zdają sobie sprawę, że to już ostatnie chwile gdy widzą „Romana Dmowskiego” w pełnej okazałości – mija kilka następnych minut, i dziesięć torped uderza w burtę okrętu. Admirał Świrski widząc, że jego okręt staje w ogniu zarządza opuszczenie jednostki. W wodzie są już marynarze z „Żółkiewskiego”, który pali się jaskrawym, czerwonym ogniem. Po chwili głośna detonacja, oznaczająca detonację amunicji oznajmia kres lekkiego krążownika… Do rana na dno pójdzie również „Dmowski”. Pewną pociechą dla pobitych Polaków jest fakt, że na dnie spoczęło również czterdzieści ze stu amerykańskich samolotów pokładowych – część zestrzelili artylerzyści, pozostałe zaś padły łupem kilku polskich i niemieckich pilotów, którzy dopadli powracające znad celu samoloty i dokonali prawdziwej rzezi – piloci polscy zapomnieli o konwencji genewskiej i zasadach dobrego wychowania obowiązujących lotników – jeśli jakiś jankes chciał wyskoczyć ze spadochronem to musiał brać pod uwagę fakt, że sześć karabinów maszynowych polskich Hurricane’ów miało okazję do pokazania swojej skuteczności w rażeniu nieruchomego celu…
    Przemoczony admirał Świrski, po powrocie do Gdyni poprosił o dymisję. Przerażony skalą porażki premier Piasecki z przerażeniem stwierdził, że władze zdecydowały się zwołać wybory, do których stanął min. Leon Kozłowski, który obwinił premiera i jego rząd winą za zatonięcie „Dmowskiego”.

    17 grudnia 1942 roku

    Kontradmirał Karl Doenitz podszedł do stojącego w pozycji zasadniczej polskiego oficera łącznikowego, to był dobry chłopak – przynajmniej tak oceniał go Doenitz, przypadł mu do gustu głównie dlatego, że wcześniej służył na polskich okrętach podwodnych, co prawda nie miał takiego doświadczenia bojowego, jak jego niemieccy koledzy, ale… fakt faktem wiedział czym jest U-bootwaffe, i co to znaczy bić się do samego końca, tak jak potrafili tylko i wyłącznie dzielni niemieccy marynarze. Doenitz wskazał chłopakowi miejsce przy stole i sam również usiadł na swoim miejscu. Przez chwilę grzebał w stojącym na jego mahoniowym biurku pudełku z cygarami po czym powiedział spokojnym głosem:
    - Słyszałem, że straciliście kilka okrętów na Cieśninach Duńskich, między innymi nasz stary krążownik „Berlin”.
    - Zgadza się herr adrmial, dwa krążowniki poszły na dno… Cóż, tak to już jest na wojnie.
    - Tak, tak. Rozmawiałem wczoraj w nieco kameralnym gronie z naszych drogim Fhürerem. Po krótkiej dyskusji udało mi się go przekonać, że zależy nam na silnej polskiej flocie, która stanowi zabezpieczenie dla niemieckiej marynarki na Bałtyku. Rozumiem, że Polacy potrzebują teraz jakiegoś dużego okrętu, ot tak na otarcie łez. Cóż… mam dla Polski pewien drobny upominek, niestety będzie on was trochę kosztował – dodał z łobuzerskim uśmiechem dowódca U-bootwaffe – Oczywiście polskie pieniądze nie pójdą na dziwki, o co to, to nie. Wasz rząd, przekaże nam powiedzmy 30 tysięcy dolarów amerykańskich, oraz pewne interesujące nas technologie, a w zamian za to, my jesteśmy w stanie, w dowód naszej wielkiej wdzięczności za desant w Norwegii, przekażemy Polsce nowy okręt pancerny, który dla nie stanowi większej wartości, ale dla waszej floty będzie znakiem dozgonnej przyjaźni floty niemieckiej. To zupełnie nowa jednostka, której nie możemy użyć bojowo – Fridrich der Grosse…
    - Rozumiem herr Admiral – odparł spokojnie oficer i zasalutowawszy wyszedł z gabinetu. Kilka godzin później pojawił się w nim ponownie, ściskając w ręku zgodę na niemieckie warunki, podpisaną przez samego premiera RP, Bolesława Piaseckiego… Nowy okręt miał wejść do służby na początku lutego…

    Tego samego dnia w kilka godzin po zatwierdzeniu zakupu przez premiera, admirał Świrski, który doszedł już do siebie po porażce na Cieśninach duńskich odebrał wiadomość o zakupie nowego okrętu, przez kilka minut nie wierzył własnym uszom – liczył, że doszło do jakiejś pomyłki, że ktoś po prostu pomylił wiadomości, jednak gdy uzyskał oficjalne potwierdzenie w postaci wizyty niemieckiego oficera łącznikowego przy stoczni w Gdyni, wszelkie jego nadzieje zostały rozwiane – do polskiej floty miała trafić kolejna wielka jednostka, która nie była lotniskowcem i była na tyle duża, by jej zatopienie stało się ważnym sukcesem propagandowym dla przeciwnika. Fridrich der Grosse… stare pudło przypominające budową i możliwościami pierwsze niemieckie pancerniki z wielkiej wojny, z tego co orientował się admirał, to Niemcy mieli dziesięć takich balii. Podczas ostatniej rozmowy z jednym jego znajomym, który pracował w Krigsmarine w charakterze oficera torpedowego na niszczycielu dowiedział się, że okręty te mają to do siebie, że nigdy nie wychodzą w morze, gdyż nikt nie jest na tyle głupi by na nich pływać. A teraz to on będzie musiał wziąć odpowiedzialność za to, by ten stary złom jako tako działał… jednym słowem bosko.

    [​IMG]


    [​IMG]

    Biorn oparł się o wystającą skałę i przez chwilę obserwował przez lornetkę przedpole. Po drugiej stronie drogi byli już Polacy, którzy lada chwila mieli zacząć uderzenie na pozycje jego policjantów, których z niemałym trudem udało mu się zebrać z różnych rozwiązanych w pośpiechu posterunków. Oprócz policji, miał także kilkudziesięciu młodzieńców, którzy ledwo co przekroczyli osiemnasty rok życia, właśnie przed godziną widział zwłoki jednego z nich – zginął zapewne od wybuchu pocisku, który rozerwał się nad okopem dokonując prawdziwej masakry wśród zgromadzonych tam ludzi. Teraz komisarz Biorn widział jak polska kawaleria przygotowuje się do skoku przez drogę. Za dużym nasypem zgromadziło się już kilkudziesięciu ułanów, z których każdy ściskał w ręku broń maszynową…
    - To chyba oddział szturmowy – pomyślał Norweg i przesunął okular lornetki w drugą stronę, gdzie udało mu się zauważyć polskiego obserwatora artyleryjskiego. Póki co zachowywał się spokojnie, sprzęt radiowy leżał z dala od niego, a mapa pozostawała w mapniku. Zresztą, nie ma co się dziwić, polska artyleria była wstrzelana w każdy krzak po tej stronie drogi – ich było na to stać. Jeśli nawet nie mogli namierzyć stanowisk moździerzy, które w liczbie dwóch udało się zorganizować dowódcy dywizji policyjnej, to i tak pokryli teren tak gęstym ogniem, że na domniemanych pozycjach moździerzy nie pozostał kamień na kamieniu… Komisarz zsunął się ze skały i podszedł do swojego adiutanta, Lothara Nylsena, który już od kilku minut czekał na powrót przełożonego.
    - I jak tam na drugiej stronie?
    - Tradycyjnie – odparł Biorn i usiadł na kamiennym schodku pokrytym cienką warstwą lodu – przygotowują się do ataku, podciągnęli już odpowiednie siły, teraz czekają tylko na odpowiedni moment.
    - Cholera, szkoda że nie mamy ani jednego działa – Lothar usiadł obok komisarza i dodał – Słyszałeś, że Sowieci wylądowali w Bergen?
    - Tak, przed trzema dniami Niemcy lądowali w Narviku.
    - Piękny prezent świąteczny, co? – uśmiechnął się Nylsen.
    Komisarz już miał mu odpowiedzieć, że zna nieco lepsze metody obdarowywania, gdy od strony polskich pozycji rozległy się odgłosy przygotowania artyleryjskiego, które tym razem miało trwać tylko kilka sekund. Przedpole norweskich pozycji pokryły kłęby białego dymu, policjanci i ochotnicy przycisnęli kolby swoich przedwojennych karabinów do ramion… Teraz mogli już tylko umrzeć z honorem. Po polskiej stronie rozległy się gwizdki oznaczające przygotowanie do szturmu. Kawalerzyści ruszyli do ataku w absolutnej ciszy, niczym duchy pogrążali się w mgle, która szczelnym, białym kożuchem pokryła najkrótszą drogę z ich dotychczasowych pozycji do norweskich okopów. Sztuczna mgła rozwiewała się powoli, gdy żołnierze zbliżający się do jej kresu, odbezpieczyli swoje pistolety maszynowe i rkm-y. Niemal równocześnie z setek gardeł wyrwało się złowróżbne Hurraaa!, okrzyk, który deprymował Norwegów do tego stopnia, że tracili prawie zupełnie werwę do walki. Po chwili z mgły wyskakują ułani. Pierwsze strzały kierowane w ich stronę mijają żołnierzy polskich, kule ze świstem przechodzą im koło głów, na drugą salwę większość obrońców nie ma już najmniejszej szansy – giną od kul z peemów i rkm-ów. Inni próbują powstrzymać przeciwnika granatami, nim jednak jajka w metalowej skorupce przefruną nad głowami obrońców i wylądują pod stopami ułanów mijają długie sekundy, które często kończą się śmiercią tego, który nieopatrznie wychylił się by cisnąć granat. Po chwili na pole walki trafiają dwa norweskie samochody pancerne – właściwie to trudno je nazwać pojazdami pancernymi – ot, zwykły radiowóz ze stanowiskiem dla karabinu maszynowego na dachu. Nim jednak nieprzyjaciel wykorzysta je do zadania nacierającym poważniejszych strat, oba wozy stają w ogniu, trafione w silnik przez obsługę działek przeciwpancernych i kilku ludzi, którzy z oczyszczonych norweskich okopów prowadzą ogień u „Urów”. Kilka godzin później na polu walki pojawia się marszałek Anders, dla niego, świąteczna operacja zajęcia Rőros dopiero się zaczęła. Marszałek przez chwilę obserwuje, jak kilku żołnierzy z jego sztabu mocuje się z namiotem sztabu, po czym podchodzi do leżącego na dnie okopu pozbawionego zegarka trupa komisarza Biorna. Na ciele policjanta z Bergen doskonale widoczna jest nieduża, okrągła rana po kuli z pistoletu maszynowego.
    - I na co wam to było? – mówi cicho Anders zamykając oczy zabitego. No właśnie na co? Tymczasem na przedmieściach Rőros toczą się ciężkie walki – oddziały policji państwowej starają się wypchnąć z miasta 6 Dywizję Piechoty Zmotoryzowanej, która przygotowuje się do obrony okrężnej, siły przeciwnika są jednak zbyt wątłe, by wyprzeć piechurów z raz zajętych pozycji. Do walki włączają się ułani, którzy śmiałym atakiem przy głównej drodze, gdzie znajduje się, obecnie sztab marszałka przerwali linię Norwegów. Nowym dowódcą jednostki zostaje komisarz Jens Stolberg, generał, który do tej pory dowodził popełnił właśnie samobójstwo wraz z całym swoim sztabem. Stolberg, przez kilka godzin stara się zapanować nad sytuacją, zdaje sobie jednak sprawę, że jego oddziały nie mają gdzie się wycofać – tereny na północy zostały już zajęte przez Armię Czerwoną, która co prawda jest już trochę inną formacją niż za czasów Józefa Wissarionowicza, wciąż jednak nie słynie ze szczególnie przyjaznego traktowania żołnierzy przeciwnika. W tej sytuacji komisarz policji z Oslo podejmuje decyzję o kapitulacji, na honorowych warunkach – oddziały, które chcą walczyć nadal mają podjąć decyzję do godziny 15, a potem mogą już samodzielnie czekać na pewną śmierć, on Stolberg umywa ręce. Przez chwilę patrzy na kalendarz – 26 grudnia, Drugi dzień Świąt Bożego Narodzenia… Około godziny 17.00 walki w mieście wygasają, obie strony spotykają się na przedpolach swoich pozycji, by złożyć sobie życzenia, szybkiego powrotu do domu, cokolwiek by to znaczyło, a następnie poznają nowy dla Norwegów, polski zwyczaj łamanie się opłatkiem. Trzy dni później, wszyscy policjanci i ochotnicy na pokładzie polskiego statku towarowego „Wisła” płyną do Gdyni, gdzie trafiają do obozu jenieckiego… Koniec wojny w Norwegii staje się faktem dokonanym.

    [​IMG]

    Pokład U-57 po raz kolejny zalała woda, a okręt powoli wykonał zwrot na lewą burtę, w stronę zbliżającego się z oddali konwoju. Tym razem załoga miała nadzieję zatopić kilka amerykańskich frachtowców typu Liberty, które próbowały przedostać się do Irlandii, z częściami zapasowymi i ludźmi, przeznaczonymi dla lotnictwa. Okręt nie był najnowszy – trzy lata temu opuścił stocznie w Wilhelmshaven, jednostka należała do typu VII, ale mimo to jej kapitan, Hugo Rogosky, uważał że ma pod swoimi rozkazami najlepszy okręt w całej U-bootwaffe. Komandor Rogosky wszedł do centrali okrętu i lekko puknął swojego pierwszego oficera w ramię.
    - To jak Klaus, wychodziły na peryskopową zobaczyć co się dzieje?
    - Jawohl, wydałem już odpowiednie rozkazy, wynurzamy się na sterach.
    - Świetnie – odparł oficer i podszedł do peryskopu, który powoli wysunął się z metalowej tulejki na kiosku okrętu. Przez chwilę komandor obserwował otaczającą okręt przestrzeń na powierzchni morza, gdy nagle, z jego gardła wydostał się krzyk przerażenia – Niszczyciel! Cała naprzód, zanurzenie alarmowe, peryskop w dół!
    Tymczasem na pokładzie amerykańskiego okrętu, w małej kabinie, na swoim wózku siedział prezydent Roosevelt. Przez kilka minut przyglądał się okrętowi, który wykonuje ostry zwrot przez burtę, po czym zwracając się do swojego partnera politycznego admirała Darlana, powiedział:
    - Jak pan sądzi, czy Polska zgodzi się na tą propozycję?
    - Jeśli mam być szczery to wydaje mi się, że Polacy są nam w chwili obecnej bardzo potrzebni, choćby do załatania ewentualnego frontu antyniemieckiego – odparł Francuz – Trudno wymagać, aby zrobili to tak skutecznie jak Rosjanie, ale sam pan rozumie, Kiereński to nie Stalin, on ma w głowie tylko okupowanie coraz to nowych ziem, rewolucjonista z Bożej łaski.
    - Proszę przekazać swoim agentom, żeby zintensyfikowali prace w Hiszpanii i we Włoszech – Roosevelt spojrzał na mapę świata – będziemy potrzebowali tych terenów do zajęcia dobrych pozycji na kontynencie. Oś, mon ami, trzeba rozbijać od środka…

    [​IMG]

    Paderewski wstał z miejsca i wskazał przybyłym gościom miejsce przy swoim biurku, przez chwilę trzej obecni w pomieszczeniu mężczyźni milczeli, po czym głos zabrał oficer w mundurze pułkownika.
    - Nie wiem dlaczego zostaliśmy tu ściągnięci panie prezydencie, ale obawiam się, że nie będziemy w stanie panu pomóc, jesteśmy już od dawna poza polityką, i bez urazy, powiem szczerze, jeśli chodzi o mnie to nic się w tej kwestii nie zmieni.
    - Jestem tego samego zdania – dodał po chwili, starszy lekko łysawy mężczyzna, który przybył razem z pułkownikiem – Po śmierci pana marszałka Piłsudskiego, chciałbym pozostać poza tym „bagnem”.
    - Doskonale panów rozumiem – odparł prezydent po czym wskazał na mapę – Na dzień dzisiejszy, prowadzimy wojnę ze Stanami Zjednoczonymi, Anglią, Francją i resztą sojuszu alianckiego. Panowie, nie ukrywajmy, Niemcy są równie potężni jak Amerykanie, i niestety, biorąc pod uwagę ich zaciętość muszę panów poinformować, że w najbliższym czasie w tej kwestii nie zajdą daleko idące zmiany, co prawda na Dalekim Wschodzie, oddziały sprzymierzonych dość mocno tłuką japończyków i siły Cesarstwa Quing, jednak musimy być pewni, że takiego łupnia nie dostaną nasze oddziały. Dlatego też, zdecydowałem się wtajemniczyć panów w sprawę wagi najwyższej, pamiętajcie panowie, że od zawsze służyliście Polsce…
    - Poświęciłem Ojczyźnie najlepsze lata życia, jestem zawodowym wojskowym, czego jeszcze ode mnie wymagacie? – zapytał pułkownik.
    - Po pierwsze, uruchomienia pańskich kontaktów zagranicą, podobno był pan dość częstym bywalcem salonów politycznych i dyplomatycznych naszych obecnych przeciwników, po drugie, gdy już je pan uruchomi, to chcielibyśmy, aby zapewnił nam pan kilka miesięcy spokoju, potem proszę zapewnić zachód, że będziemy podejmowali pewne kroki, aby wyrwać się z objęć niemieckiego wilka.
    - A jaka w tym moja rola? – zagadnął drugi mężczyzna,
    - Pan? Pan po prostu dogada się z szefostwem armii i usunie tego bufona Śmigłego – na twarzy prezydenta pojawił się uśmiech – Potem być może wybierzecie mojego następcę, jestem już bardzo zmęczony…
     
  3. Ceslaus

    Ceslaus Guest

    Odcinek 73

    Trudne negocjacje...

    [​IMG]

    10 stycznia 1943 roku, jedynym pozostającym na wolności przedstawicielem norweskiego rządu był król Haakon VII, który przerażony skalą klęski, jakiej doznał jego kraj ze strony armii sowieckiej i desantującej nieopodal Oslo, armii polskiej, rozpoczął już w grudniu przygotowania do rozmów pokojowych z Polakami. W tym celu, wraz z kilkoma mniej znaczącymi oficerami przedostał się do Oslo, gdzie powrócił do swojego pałacu, od razu też został internowany przez polskie oddziały wojskowe, które do pilnowania najważniejszych budynków w stolicy skierował marszałek Anders. Aresztowanie jego królewskiej mości przebiegało spokojnie – zatrzymany nie stawiał się, i nie próbował atakować w jakikolwiek sposób funkcjonariuszy żandarmerii wojskowej, którzy otoczyli go w jego prywatnym apartamencie, a następnie przetransportowali do siedziby parlamentu, gdzie wstępną rozmowę odbył z nim generał Mikołaj Bołtuć. Władca Norwegii okazał się człowiekiem spokojnym, bardzo miłym partnerem w rozmowie, który nie stara się tworzyć wokół siebie aury wielkiego władcy, którym de facto nie był. Ostatecznie 10 stycznia 1943 roku, do Oslo, przybył ksiądz Trzeciak, który został przez premiera wyznaczony na głównego negocjatora w rozmowach polsko – norweskich. Jego zadaniem było zapewnienie jego królewskiej mości o wielkim szacunku, jakim cieszy się w Rzeczpospolitej, oraz odmalowanie przed Haakonem wizji pokojowej koegzystencji obu krajów. Król, jako człowiek stąpający twardo po ziemi zdawał sobie sprawę, że nadchodzące negocjacje mogą oznaczać dla jego kraju bardzo wiele. Jeśli bowiem, Polska zgodzi się na przecięcie pasa ziem otaczającego Oslo, ze wszystkich stron, to istnieje drobna szansa, na utrzymanie państwowości, i toczenie dalszej walki z Sowietami i pozostałymi państwami osi, jeśli jednak rząd polski nie wyrazi zgody, to całe państwo prędzej czy później wpadnie w ręce Armii Czerwonej. O jakichkolwiek negocjacjach z Kiereńskim nie mogło być mowy – był on bowiem bardzo negatywnie nastawiony do osoby króla, i na każdym kroku zapewniał, że Norwegia zostanie wcielona do ZSRR, jako Norweska Republika Rad, na czele której będzie stało dwóch rodzimych komisarzy. Król, miał zostać pozbawiony wszelkich przywilejów i zrównany z innymi obywatelami, a wszelkie dobra i posiadłości należące do dynastii, miały zostać „sprawiedliwe” podzielone pomiędzy państwo Radzieckie, a króla. O ile królewscy ministrowie z premierem na czele, byli przeciwni kontynuowaniu walki i tak gorzkiemu pokojowi, gdyż ich zdaniem było to oddawanie ziemi bez walki, i zamykanie przed Norwegią szansy na rozwój gospodarczy, o tyle dla króla, stało się jasne, że jeśli ulegnie podszeptom swoich doradców, to już niebawem może dojść do „nieprzyjemnego wypadku” w wyniku, którego pożegna się z życiem.

    [​IMG]

    Ksiądz Trzeciak (w sutannie)​

    Nieco inaczej do kwestii negocjacji podchodziła strona polska, której głównym negocjatorem miał być ksiądz Stanisław Trzeciak. Jego zdaniem było zajęcie jak najmniejszego obszaru, na którym polskie siły porządkowe, byłyby w stanie poradzić sobie z partyzantką, przy jednoczesnym możliwości budowy bazy morskiej dla polskiej floty, która w ten sposób, zabezpieczałaby się przed wejściem na Bałtyk floty nieprzyjaciela. W tym celu, początkowo, władze polskie, zamierzały zająć jedynie Bergen, jednak wobec sowieckiego desantu na ten rejon plany zajęcia tego portu należało odłożyć ad acta, i korzystać z tego co się ma. Dlatego też, na początku stycznia do Kristiansand przybyli polscy inżynierowie, którzy przeprowadzili badania portu, które miały ostatecznie rozwiać wątpliwości dotyczące budowy w tym rejonie bazy dla polskiej floty wojennej. Nie zamierzano również brać pod opiekę Norwegów, którzy zdaniem polskich dyplomatów sami wykopali pod sobą dołek, kierując na tak zwany front polski wszystkie siły, zupełnie nie podejmując walki z Sowietami. Plan księdza trzeciaka, był delikatnie mówiąc bardzo prosty – wziąć jak najmniej, przy jak największych zobowiązaniach z drugiej strony, liczono się bowiem z faktem, że po zakończeniu krótkiej okupacji całego obszaru państwa, Sowieci, stworzą zależną od siebie Norweską Republikę Ludową, tak jak to miało miejsce na Łotwie, w Estonii, czy w Rumunii. Wczesnym rankiem 9 stycznia 1943 roku, samolot transportowy Ju – 52, popularnie nazywany „Tante Ju”, z języka niemieckiego, „Ciotka JU”, z księdzem Trzeciakiem na pokładzie, wylądował na prowizorycznym lotnisku pod Kristiansand, gdyż obawiano się, że lądowanie w stolicy kraju może być niebezpieczne dla polskiego dyplomaty, głównie z powodu silnego ruchu oporu działającego w mieście i jego najbliższych okolicach. Przez kilka następnych godzin polski dyplomata przygotowywał się do rozpoczęcia rozmów ze stroną norweską, wraz z nim do Skandynawii przybył były minister spraw zagranicznych pułkownik Józef Beck, który pośpiesznie udał się do Oslo, gdzie pod eskortą kilku żołnierzy z 5 Dywizji Piechoty Zmotoryzowanej ruszył w stronę granicy ze Szwecją, nikt w kraju nie wiedział jaki jest cel wizyty byłego ministra w Szwecji, wiadomo jednak, że rozkaz o „udzieleniu panu Beckowi wszelkiej potrzebnej pomocy, jakiej będzie potrzebował” wydał sam marszałek Anders, który stał się najważniejszym oficerem na zachodzie Polski. Około godziny 15.40, do małego hoteliku nad morzem, w którym zatrzymał się ksiądz Trzeciak, przywieziono eskortowanego przez dwie kompanie strzelców zmotoryzowanych, króla Norwegii, który po wymieniu zwyczajowych uprzejmości z Trzeciakiem rozpoczął rozmowy pokojowe. Od samego początku, pomiędzy stroną polską, a pokonanymi norwegami zarysowała się znaczna różnica zdań – Norwegowie opowiadali się za przekazaniem żołnierzom polskim całego rejonu , który został przez nich zajęty, za wyjątkiem miasta Oslo, które miało stać się stolicą zależnego od Rzeczpospolitej Księstwa Norwegii, które w założeniach przedstawianych przez Haakona VII, miało być kompromisem pomiędzy monarchistycznymi dążeniami króla, a republikańskimi dążeniami części norweskiego społeczeństwa. Tego samego dnia, około godziny czternastej, polskie patrole nawiązały kontakt bojowy z dwoma sowieckimi plutonami zwiadu, które przekroczyły granicę państwową, w odległości 40 km, od Kristiansand. Sowieci, gdy tylko zdali sobie sprawę ze swojej pomyłki pośpieszenie wycofali się, jednak dla polskiego dowództwa i elit politycznych stało się jasne, że Kiereński zamierza zaanektować Norwegię, którą wydatnie osłabił polski desant. Podczas negocjacji, pomiędzy Trzeciakiem, a norweskim monarchom ten drugi, również wyjawił swoje zamiary:
    - Nie zamierzamy walczyć z polskim wojskiem. Jesteście doskonały żołnierzami i podobnie jak my, wy również nienawidzicie Sowietów. Jedyne czego chcę od Polski to zgoda na proponowane przeze mnie warunki. Ich spełnienie przyniesie obu stronom obopólne korzyści.

    [​IMG]

    [​IMG]

    Wczesnym rankiem, król został zmuszony do podpisania zupełnie innego pokoju, niż ten, który zamierzał zawrzeć jeszcze kilka godzin temu – w ręce polskie dostawało się Kristiansand, zaś oddziały polskie, podejmowały odwrót z zajętych wcześniej terenów, tak aby do dnia piętnastego stycznia 1943 roku, nie było na nich żadnego polskiego wojska. Jednocześnie, król Haakon, mógł pozostać wraz ze swoim dworem, którego ilość i miejsce zakwaterowania sankcjonował specjalny protokół, na terenach okupowanych przez polskie wojsko, władcy zaproponowano dwa „nowe” miejsca zamieszkania – hotel „Kjøttmeis” w Kristiansand, lub pensjonat „Narvik” w mieście portowym Narvik. Po krótkich debatach, jego królewska mość zdecydował się pozostać w Kristiansand, gdyż jak powiedział:
    - Nie wierzę, w ani jedno zapewnienie armii niemieckiej okupującej Narvik. Tak długo jak kontroli nad miastem nie przejmie armia polska, tak długo nie zamierzam wierzyć w żadne zapewnienie o pokojowym nastawieniu kanclerza Hitlera i jego pomagiera Bormmana, do mojej osoby. Jedyne, czego naród norweski doświadczył od Niemców, to cierpienia i naloty na nasze wioski i miasta, nigdy wam tego nie darujemy, nie łudźcie się!
    Jednocześnie do Narviku wysłany został trzydziestosiedmioletni następca norweskiego tronu, Olaf, którego zadaniem stało się chronienie przed rozgrabieniem przez armię niemiecką posiadłości rodziny królewskiej, w charakterze „eskorty” i „ochrony” wysłano z nim czterdziestu żołnierzy z 7 Dywizji Pancerno – Motorowej.

    [​IMG]

    Kilka samochodów zatrzymało się przed wjazdem do małego dworku, odgrodzonego od drogi gęstym pokrytym o tej porze roku sięgającym po pachy śniegiem. Z czarnego Opla Kadetta wysiadło dwóch ubranych w grube zimowe płaszcze oficerów, którzy bez słowa podeszli do bramy. Przez chwilę mocowali się z zamarzniętą kłódką, po czym z niemałym trudem otworzyli bramę na oścież, jeden z nich podszedł do tylnych drzwiczek samochodu i otworzył je szybkim ruchem. Bez słowa złapał za kołnierz byłego ministra spraw zagranicznych Norwegii i wyciągnął go z samochodu, starszy już profesor Koht upadł na ziemię i powoli podniósł się otrzepując swój płaszcz ze śniegu.
    - Nie wiem czym sobie zasłużyłem na takie traktowanie – warknął, po czym zwracając się do oficera dodał po rosyjsku – Czy w Związku Radzieckim tak się traktuje osoby internowane?
    - Nie jesteście internowani – odparł oficer i kopnął profesora w podbrzusze – jesteście ARESZTOWANI! A teraz ścierwo, wstawać i prowadź, kuda ta wasza rezydencja.
    - To w tamtym dworku… - jęknął minister wskazując na ładny budyneczek wykonany w polskim stylu.
    - W tamtym dworku? – wycedził przez zęby czerwonoarmista, po czym ponownie kopnął leżącego na śniegu ministra, przynaglając go w ten sposób do pośpiechu – A skąd mam wiedzieć, swołocz, że nie ma tam plutonu z bronią maszynową co? Pójdziecie pierwsi…

    Scenę tą z odległości około dwustu metrów obserwował kapitan Kopytek, który leżał w wyżłobieniu. Obok niego, na kolanach spoczywał karabin samopowtarzalny Gewehr 43, który od początku trzeciego kwartału 1942 roku, był stopniowo wprowadzany do jednostek piechoty zmotoryzowanej, a później od początku 1944, również do zwyczajnych jednostek pieszych. Widząc, że sowiecka kolumna dotarła pod posiadłość ministra spraw zagranicznych, żołnierze z orzełkami na czapkach ruszyli w dół po pokrytym śniegiem stoku. Po krótkiej drodze w dół znaleźli się na samym dnie niezbyt głębokiej rozpadliny, z której wydostali się na pokrytą starymi sosnami przestrzeń. Grupa złożona z piętnastu ludzi położyła się na ziemi i w absolutnej ciszy czołgała się w stronę sporej szopy, która znajdowała się na tyłach rezydencji. Gdy cała grupa znalazła się już za drewnianym budynkiem, Kopytek wyjął zza paska kilka pistoletów i wręczył je pozostałym zwiadowcom.
    - Reszta czeka tu jako ubezpieczenie. Jeśli będzie wam zimno to możecie zdjąć tych idiotów przy samochodach – to mówiąc wskazał na dwa czarne ople i jednego ciężarowego Zis-a, które zatrzymały się przed schodami wejściowymi prowadzącymi do wilii, po czym zwracając się do uzbrojonej w pistolety piątki dodał – Zakładamy tłumiki panowie i wchodzimy. Pamiętajcie, minister ma być wzięty żywcem. Czy to jasne? Żywcem!

    Oficer wszedł do pierwszego pokoju z brzegu i otworzył barek z alkoholami, bez najmniejszego skrępowania sięgnął po butelkę z drogim koniakiem i zwracając się do swojego milczącego do tej pory partnera powiedział:
    - Dobrze tu mieli burżuje, krwiopijce jedne! Myślą, że będzie tak jak przed wojną, o takiego! – to mówiąc zrzucił na ziemię kilka kryształowych kieliszków, które rozpadły się z głośnym hukiem – Mówię Ci Wołodia, weźmiemy te ścierwa za mordę, panimajesz? Za mordę!
    - Da, za mordę – potwierdził drugi oficer, nazwany Wołodią i usiadł przy dużym dębowym stole. Przez chwilę z tępym wyrazem twarzy przyglądał się blatowi, po czym wsunął ręce pod obrus i ostrożnie poruszając obiema dłońmi wygrzebał przyczepione do spodu blatu małe zawiniątko. Bez słowa wyciągnął je na wierzch i rozciął szary papier pakowy. Ze środka wysypało się kilka diamentów, które oficer czym prędzej zagarnął do kieszeni płaszcza. Tak, tego właśnie będą szukać wszyscy łącznie z tym starym durniem, ministrem, nikt nie będzie się spodziewał, że on, Władimir Iwanowicz Gromyko zagarnął właśnie największy skarb Skandynawii – warte kilkadziesiąt tysięcy dolarów diamenty, które norweska firma zamierzała wykorzystać do produkcji nowej tajnej broni, która miała odmienić losy wojny i przyśpieszyć zwycięstwo aliantów. Oczywiście, diamenty, które miały być wykorzystane do tego celu, były specjalnie sprowadzane z RPA, i poza dość nietypowym przeznaczeniem, były one zupełnie normalnymi diamentami. Nim jednak zdążył się nacieszyć ze swojego odkrycia, poczuł jak czyjeś ręce zaciskają mu się na szyi… nim zdążył wykonać najmniejszy ruch usłyszał jak jego kręgi szyjne trzaskają pod naporem wielkiej siły…

    Kopytek z wyrazem obrzydzenia na twarzy odłożył ciało zabitego Rosjanina na blat stołu, po czym siląc się na spokój wsunął rękę do kieszeni płaszcza nieboszczyka, po czym ostrożnie wyciągnął z niej rozcięte zawiniątko, które szybko zmieniło właściciela. W tym samym czasie, w sąsiednim pokoju dwóch innych ludzi zastrzeliło pozostałych czerwonoarmistów, którzy weszli do budynku, grupa spotkała się przy wejściu na schody. Powoli weszli na pierwsze piętro, po czym rozeszli się szukając byłego ministra spraw zagranicznych Norwegii, który pilnowany przez ostatniego Rosjanina opróżniał swoją walizkę i układał rzeczy osobiste na dużej stercie obok łóżka. Żołnierz nachylił się by sięgnąć po szczególnie ładny złoty zegarek na łańcuszku, który Koht położył na samym wierzchu, gdy kapral Wiśniewski pociągnął za spust – Rosjanin upadł bezładnie na łóżko.
    - No, już, już niech pan wstaje – rzucił po niemiecku w stronę ministra i wskazując na zabitego Rosjanina, dodał – Jesteśmy tymi dobrymi, niech się pan śpieszy na miłość boską!
    Minister sięgnął po zegarek, który stał się przyczyną śmierci rosyjskiego strażnika. Po chwili cała grupa, wraz z profesorem Koht’em zebrała się za stodołą. Kopytek zebrał pistolety po czym powiedział podniosłym tonem:
    - Panowie, kompania zwiadu spełniła swoje zadanie. Teraz musimy tylko wrócić do swoich…

    [​IMG]

    Generał Rayski​

    Generał Ludomił Rayski otworzył drzwi i wszedł do dużego baraku, w którym oprócz pilotów siedziało także kilku absolwentów kursu obserwatorów. Bez słowa podszedł do przygotowanej zawczasu planszy przestawiającej samolot bombowy Vickers Wellington i spokojnym głosem powiedział:
    - Panowie, w dniu dzisiejszym ukończyliście dęblińska szkołę Orląt, nie oznacza to jednak, że wracacie do własnych oddziałów. Co to, to nie. Jako dowódca polskiego lotnictwa podjąłem decyzję o formowaniu kolejnego dywizjonu bombowego, którego podstawowym wyposażeniem stanie się prezentowana na tej oto planszy maszyna – generał nabrał powietrza w płuca i ciągnął dalej – Jesteście najlepszymi absolwentami kursu pilotów samolotów wielosilnikowych dlatego też zasłużyliście na zupełną szczerość z mojej strony. Od ponad pięciu lat, jesteśmy zmuszeni do ciągłej rozbudowy naszego potencjału. Wielu z was pamięta dzień, gdy do służby wchodziły Łosie, wielu z was brało udział w nalocie na Rygę, lub w ostatnich atakach na Osolo, w charakterze strzelców pokładowych lub jako bombardierzy. Wiem, to nie jest to co tak naprawdę kochacie, i właśnie dlatego zapisaliście się na kurs pilotażu, na którym poznaliście dobrze samolot LWS – 4 Żubr, używany do niedawna w polskich lotnictwie. Jednakże postęp w tej materii, w kwestii sprzętu lotniczego, następuje każdego dnia i wymusza od nas stosowanie nowych metod. Dlatego też, Ci z was, którzy chcą już teraz przystąpić do służby, na starszym modelu, który zostanie niebawem wycofany z linii, niech podniosą ręce do góry – generał zamilkł i uważnie przyglądał się zebranym, nikt nie zgłosił się do „pozostania” na Łosiu, każdy w skrycie marzył o locie na polskiej wersji angielskiego Wellingtona – Doskonale. Dowództwo nad waszą jednostką przejmie podpułkownik Krzysztof Wysocki, jemu też będziecie składać codzienne raporty ze szkolenia. Z mojej strony to tyle – generał spojrzał na planszę przedstawiającą samolot – Dokonaliście słusznego wyboru. Też chciałbym tym polatać – zażartował na koniec dowódca sił powietrznych, po czym z promiennym uśmiechem na twarzy wyszedł z pomieszczenia.
    Ze swojego miejsca wstał niski mężczyzna w przybrudzonym lotniczym kombinezonie.
    - Nazywam się Krzysztof Wysocki i jestem waszym nowym dowódcą. Jak do tej pory nie otrzymaliśmy jeszcze wystarczającej liczby maszyn, fabryka w Warszawie zobowiązuje się do dostarczenia piętnastu do końca marca, ale dywizjon będzie potrzebował pięćdziesięciu samolotów. Tak, nie przesłyszeliście się – generał spojrzał na zebranych – Pięćdziesiąt maszyn, załóg jednak będzie sześćdziesiąt. Te „nadprogramowe” dziesięć, to rezerwa. A teraz przejdziemy do szkolenia…

    [​IMG]

    Po odlocie Trzeciaka, Hitler jeszcze długo patrzył w niebo...​

    Samolot z księdzem Trzeciakiem oderwał się od ziemi o godzinie piętnastej, i natychmiast skierował się na południowy zachód, do Paryża, gdzie 17 stycznia 1943 roku miało dojść do spotkania pomiędzy kanclerzem Adolfem Hitlerem, a marszałkiem Rydzem Śmigłym, który podobnie jak kilku innych oficerów polskich sił zbrojnych miał zostać odznaczony Krzyżem Żelaznym. Wśród wyznaczonych do odznaczenia tym zaszczytnym medalem znalazł się min. generał Mikołaj Bołtuć, oraz pułkownik Stanisław Wijas, który w czasie walk o Gandawę osobiście zniszczył nieprzyjacielski czołg, rzucając pod jego gąsienice wiązkę granatów, a następnie wraz z dwoma innymi żołnierzami dostał się na pancerz i wrzucił do wnętrza wozu granat, który wykończył załogę pojazdu. Tymczasem Trzeciak podbudowany udanymi negocjacjami z norweskim królem oddawał się modlitwie, która miała oczyścić go przed spotkaniem z Hitlerem. Kanclerz, w czasie gdy ksiądz modlił się za pomyślność negocjacji, zatrzymał się w paryskim hotelu „Continental”, gdzie wraz ze swoim dworem przygotowywał się do wprowadzenia w życie drugiej części planu „Green”, przewidującego zajęcie Irlandii i dalszą przeprawę przez Kanał Św. Jerzego do Wielkiej Brytanii. Hitler wraz ze swoimi najbliższymi współpracownikami większość dnia spędzał w sztabie polowym, położonym na francuskim wybrzeżu w okolicach Cherebourga, gdzie 16 stycznia spotkał się z sędziwym marszałkiem Petainem. Nie wiadomo o czym rozmawiano, wiadomo jednak, że następnego dnia część dawnych współpracowników marszałka, zostało aresztowanych przez Gestapo i przewiezionych w głąb Rzeszy, jednocześnie, w otoczeniu sędziwego zwycięscy spod Verdun, pojawiło się kilku skrajnie prawicowych polityków, którzy dla osiągnięcia choćby namiastek władzy, byli skłonni popełnić największe szalbierstwo. Przywódcą tego, „kółka wzajemnej adoracji” został Pierre Laval, który od początku grudnia 1942 roku, pozostawał tajnym współpracownikiem niemieckiego wywiadu wojskowego. W ciągu zaledwie kilku godzin od spotkania z Hitlerem, w części obozów jenieckich, w których przetrzymywano francuskich jeńców pojawili się tak zwani „werbownicy”, którzy wręczali zatrzymanym ulotki, z których wynikało, że jedyną szansą armii francuskiej na odzyskanie dobrego imienia jest współpraca z armią niemiecką. Chętnych nie było wielu – po ponad trzech tygodniach udało się sformować dwie kompanie piechoty, które wyposażono w zdobyczny francuski sprzęt, i skierowano do walki na froncie afrykańskim, gdzie oddziały te nie były w stanie utrzymać swoich pozycji, wobec kontrataku, Brytyjskiego plutonu, wzmocnionego dodatkową drużyną broni maszynowej. Spotkanie Hitler Trzeciak, miało miejsce w Paryżu, w dawnym pałacu merostwa, który obecnie stał się siedzibą wojskowego gubernatora miasta, generała Jodla. Trzeciak, od samego początku zaatakował Hitlera, zwracając mu uwagę, na swoisty brak konsekwencji wobec Francuzów, z którymi przecież walczyli również Polacy – nie wszystkie francuskie kolonie i terytoria mandatowe w Afryce i Azji zostały podbite, a już kanclerz Hitler stara się „ułagodzić” stronę francuska i wykorzystać do czegoś przebywających w obozach jenieckich żołnierzy dawnej armii. Hitler próbował odpowiedzieć na zarzuty polskiego księdza, małym udziałem sił polskich w kampanii przeciwko Francji, i innym Aliantom, jednak były minister spraw zagranicznych nie pozwolił sobie na chwilę słabości i zwrócił uwagę, na fakt iż siły polskie utrzymują granicę ze Związkiem Radzieckim, a ostatnio zdobyły kilka strategicznych baz na Morzu Bałtyckim – mowa tu oczywiście o Kristiansand. Widząc sukces swoich słów Trzeciak wskazał również na ostatnie straty polskiej floty – dwa krążowniki, w tym jeden ciężki, oraz kontrtorpedowiec ORP Błyskawica, który w kilka dni po pamiętnej bitwie wszedł na minę i odniósł tak poważne uszkodzenia, że koniecznością stało się skierowanie okrętu do działań pomocniczych w portach litewskich. Jednocześnie, Trzeciak zaznaczył, że w najbliższym czasie Rzeczpospolita zawrze czasowe zawieszenie broni z Aliantami, w celu przeprowadzenia wyborów powszechnych w kraju, oraz uzyskania koniecznych wzmocnień od Niemiec. W liście żądań pojawiła się min. rewizja granicy lądowej, przekazanie polskiej flocie kilku okrętów podwodnych nowego typu, oraz „wymiana” zdezelowanej „Błyskawicy” na jeden z niemieckich niszczycieli typu „Narvik”. Hitler, przerażony wizją utraty jedynego sojusznika, który był w stanie wziąć na siebie ciężar walki ze Związkiem Radzieckim wstępnie wyraził zgodę na polskie zadania, jednocześnie uzgodniono, że w kwestiach kluczowych nastąpią dalsze negocjacje…

    [​IMG]


    Armia Czerwona w Oslo​

    Mieszkańcy Oslo, długo jeszcze pamiętali moment, gdy czołówki polskich oddziałów zaczęły powolny przemarsz w stronę Kristriansand i okolicznych miejscowości. Tam kończyła się już Norwegia, a zaczynała „Polska Strefa Zmilitaryzowana w Norwegii”. Razem z polskim wojskiem ze stolicy odchodził też spokój – wszyscy niecierpliwie oczekiwali na pojawienie się czołówek Armii Czerwonej, która w sile trzech dywizji maszerowała do największego norweskiego miasta. Ziemie, znajdujące się już pod kontrolą Armii Czerwonej były skrzętnie „porządkowane” na sposób radziecki. Zamiast prywatnych firm i przedsiębiorstw – nacjonalizacja na skalę masową, zamiast kilku partii od skrajnie liberalnych, po skrajnie konserwatywne – jedna partia, za to podzielona na trzy frakcje – rewolucyjną, liberalną i konserwatywną, poza tym, obowiązkowe wybory do Zgromadzenia Ludowego, którego siedzibą było oczywiście „zajęte” przez siły wierne królowi i Aliantom, Oslo. Było już późno, gdy na horyzoncie pojawiły się pierwsze kompanie marszowe z sowieckich dywizji piechoty górskiej. Żołnierze sowieccy zatrzymali się jakieś dwa kilometry od miasta i rozstawili swoją artylerię dywizyjną, której lufy zostały wymierzone w oczekujące na ich przybycie miasto. Mijały kolejne godziny, i wstał świt 17 stycznia 1943 roku, gdy ze strony sowieckiej do opuszczonego już przez Polaków Oslo, wkroczyły pierwsze kompanie sowieckiej piechoty. Zaraz za nimi, na przedmieściach pojawiła się artyleria, która „w razie czego” miała ostrzeliwać miasto, do chwili gdy ewentualni obrońcy nie zdecydują się na kapitulację przed wyzwolicielami… Kilka godzin później przedstawiciele lokalnej partii komunistycznej, uznali oficjalnie program Aleksandra Kiereńskiego, który wezwał ich do proklamowania Norweskiej Republiki Radzieckiej, funkcjonującej w ramach ZSRR

    [​IMG]

    Polskie transportowce będą wzorowane na amerykańskich okrętach typu Liberty​

    20 stycznia minister gospodarki i finansów publicznych Eugeniusz Kwiatkowski, wraz z dwoma oficerami marynarki handlowej przybywa do Gdyni, gdzie spotyka się z inżynierami pracującymi w stoczni, pracującej na potrzeby marynarki handlowej. W związku z zastojem na rynkach, zapada decyzja o złożeniu zamówienia na budowę 70 statków transportowych, w tym 3 dużych tankowców o wyporności ponad 20 tysięcy BRT, 7 mniejszych (10 tysięcy BRT), 40 średnich okrętów transportowych (7,5 tysiąca BRT), oraz 20 dużych (15 tysięcy BRT). Nowe jednostki, mają zostać wykorzystane do utrzymania komunikacji z polskimi wojskami w Norwegii, gdzie tego samego dnia pod polskim zarządem znalazł się Narvik, skąd wycofała się 126 Infanterie Division.


    Cóż może kilka następnych odcinków nieco rozjaśni sytuację, ale byłbym bardzo ostrożny nazywając te mierne wypociny dziełem...
     
  4. Ceslaus

    Ceslaus Guest

    Odcinek 74​


    Bloody poles...​


    Przeklęci Polacy...

    [​IMG]

    Piechurzy zatrzymali się przy wbitych w zmarzniętą ziemię słupach granicznych, przez chwilę obserwowali rosyjską stronę, po czym ruszyli dalej, niektórzy z nich dobrze wiedzieli jak wygląda życie po drugiej stronie, inni tylko się domyślali. Każdego dnia przebywali tą drogę, patrolując najmłodszą część Rzeczpospolitej, okręg Kristiansand, gdzie wraz z kilkoma polskimi oddziałami garnizonowymi schronił się jedyny prawowity norweski monarcha, który z tego znajdującego się pod polską okupacją skrawka ziemi starał się roztaczać kontrolę nad całym obszarem podlegającym mu przed wojną. Do tego celu wykorzystywał głównie silne oddziały partyzanckie, które samorzutnie powstawały na terenie całego dawnego państwa norweskiego. Dowodzący polskim patrolem zatrzymał się na chwilę i przykucnął, w ślad za nim podobny ruch wykonali inni żołnierze.
    - Ktoś tu szedł i to nie dawno – powiedział sierżant i wskazał na ślady prowadzące do dużego jodłowego boru, położonego kilka kilometrów na zachód od granicy – kierowali się do tamtego lasu.
    - Mam powiadomić dowództwo kompanii sierżancie?
    - Nie, i tak nie mamy dość ludzi, zęby ich ścigać. Po prostu miejcie oczy i uszy szeroko otwarte – sierżant spojrzał na swoich podwładnych i głosem nieznoszącym sprzeciwu powiedział – to mogą być norwescy partyzanci, albo jakaś sowiecka grupa sabotażowa. Jeśli zauważycie coś podejrzanego meldujcie, ruszajmy – dodał po chwili spoglądając w stronę boru, po czym przewiesił swojego Mausera przez ramię i ruszył do przodu. Żołnierze ruszyli w ślad za dowódcą niepewnie ściskając w garści broń, po dwudziestu minutach ciągłego marszu oddziałek zatrzymał się w osłoniętym od wiatru wąwozie, gdzie żołnierze z patrolu założyli małe obozowisko. Kiedyś przebiegała tu droga, która prowadziła z małego rybackiego portu w Kristiansand do stolicy królestwa Norwegii, Oslo, dziś jednak nikt już tędy nie podróżował, młodzi Norwedzy zadowalali się wykonywaniem ataków na pojedynczych Rosjan pałętających się po wioskach, a Rosjanie, nie zapuszczali się na tereny patrolowane przez polskie wojsko w obawie przed incydentami granicznymi. Czasem jednak, przez granicę pomiędzy Rzeczpospolitą, a Związkiem Radzieckim przedzierały się pojedyncze oddziały złożone z kilku żołnierzy armii czerwonej. Sprawa tajemniczych śladów nie dawała jednak spokoju sierżantowi, który po kilku godzinach sięgnął po przenośną radiostację marki „Ursus” i nawiązał połączenie z dowódcą batalionu, pułkownikiem Kazimierzem Łukowskim.
    - Panie pułkowniku, tu Uran Dwa.
    - Słucham Cię Uran Dwa.
    - Dziś w sektorze piętnastym zauważyliśmy ślady dużej grupy. Na oko około szesnastu – piętnastu ludzi. Nie podjęliśmy żadnych działań, ale wydaje mi się, że to nie byli partyzanci.
    - Jesteś pewien, że się nie mylisz, to na pewno był ten sektor?
    - Tak jest.
    - Jeżeli masz rację, to właśnie do kraju wróciła jedna z naszych grup. Bądźcie czujni. Ktoś może ich ścigać. Jeżeli w rejonie będzie się coś działo, natychmiast melduj i w miarę możliwości wesprzyj naszych ludzi. Ich dowódca nazywa się Kopytek. Kapitan Łukasz Kopytek, rozumiesz?
    - Tak jest panie pułkowniku.

    Tymczasem kapitan Kopytek wraz ze swoimi ludźmi i odbitym z rąk sowietów profesorem Koht’em ukrywali się w jodłowym lasku położonym nieopodal granicy polsko – sowieckiej. Około godziny dwunastej, ubezpieczenie zameldowało ruch w pasie przygranicznym, żołnierze pośpiesznie zgasili ognisko i zajęli pozycje strzeleckie, gdy na horyzoncie pokazał się kilkuosobowy patrol, prowadzony przez jakiegoś żołnierza w polskim mundurze. Pozostali ubrani byli w stroje nieznane ludziom Kopytka, dlatego też z miejsca zostali uznani za „nierozpoznawalną” siłę zbrojną. Gdyby nie to, kapitan jako pierwszy nawiązał by kontakt z nieznanym oddziałem i poprosił go o pomoc – od kilku dni błąkali się wzdłuż granicy chcąc zgubić w ten sposób rosyjski pościg, który od ponad tygodnia deptał im po piętach i w pogoni za polską grupą szturmową przeczesywał cały obszar Norweskiej Republiki Rad. Zmierzchało już, gdy Kopytek zerwał się z miejsca i obudziwszy pozostałych wydał rozkaz do wymarszu. Droga przez las dłużyła się, zmęczeni ludzie brnęli w śniegu, nie wypuszczając ze zmarzniętych dłoni pistoletów maszynowych i karabinów, w razie spotkania z Rosjanami woleli zginąć niż poddać się bez walki i trafić do końca życia do jakiego obozu jenieckiego, lub zostać zamęczonym przez jakiegoś nadgorliwego oficera sowieckiego. Zegarek kapitana wskazywał już północ, gdy nad oddaloną o pięć kilometrów granicą pojawiła się nagle rakieta, która skutecznie rozświetliła mrok. Ludzie Kopytka natychmiast odwrócili się w stronę skąd wystrzelono pocisk świetlny…

    - Co to kurwa jest! – wrzasnął sierżant zrywając się z posłania i z wściekłością patrząc w niebo, na którym pojawiła się rakieta – skąd to wystrzelono!
    - Z sowieckiej strony – krzyknął jeden z żołnierzy i czym prędzej zasypał śniegiem ognisko – Co robimy panie sierżancie?
    - Jak to co? – sierżant rzucił dociekliwemu nienawistne spojrzenie – zbieramy manatki i ruszamy w tamtą stronę. To chyba jasne co?
    - Tak jest panie sierżancie.
    - Bierzcie wszystko co się da i ruszamy – komenderował dalej oficer – Kowalski! Weź radiostację i dodatkową amunicję… Nigdy nie wiadomo co się może przydać…
    Żołnierze ruszyli w pięć minut od pojawienia się na niebie pocisku, wszyscy łącznie z sierżantem biegli na złamanie karku przez wąski okop, który służył im za ścieżkę w czasie codziennego patrolu. O ile zazwyczaj pokonanie odcinka pomiędzy prowizorycznym obozowiskiem, a dużym jodłowym borem zajmowało im około godziny teraz pokonali ten dystans w ciągu zaledwie dziesięciu minut, gdy tylko las znalazł się w zasięgu wzroku, wszyscy przywarli do ziemi i skierowali swój wzrok w stronę miejsca, gdzie w południe zauważyli ślady stóp – po widocznych jeszcze na śniegu tropach maszerowało kilkunastu uzbrojonych w broń maszynową i automatyczną żołnierzy w charakterystycznych sowieckich płaszczach wojskowych. Jako pierwszy zebrał się w sobie sierżant i podnosząc do ramienia kolbę swojego mausera powiedział:
    - No panowie, Ci z was, którzy spóźnili się na front wschodni w poprzedniej wojnie mają szansę powetować sobie te straty. Kowalski, oddajcie strzał ostrzegawczy, jeśli się nie wycofają, to reszta bierze na cel najbliższego i kończymy tą imprezę…
    Kowalski wypalił ze swojego Browninga, i donośnym głosem zawołał.
    - Terytorium Rzeczpospolitej! Opuścicie je natychmiast!
    Sowieccy żołnierze słysząc te słowa padli na ziemię i skierowali swoją broń w stronę ukrytych w wąskim przejściu pomiędzy jedną, a drugą stroną. Nim pierwsze kule zaświstały wokół, ukrytych za prowizoryczną osłoną ze śniegu, pograniczków za spust pociągnął sierżant – kula trafiła prowadzącego grupę sowiecką żołnierza nieco poniżej ucha. W tym samym momencie ogień otworzyli sowieci – ostrzał nieprzyjaciela skupił się na pozycji Kowalskiego, który odgryzał się bolszewikom ze swojego Browninga. Po chwili pociągnął za rękaw sierżanta i zawołał:
    - Kurwa… Panier sierżancie, amunicja się kończy!
    - Co?
    - Mam jeszcze trzy magazynki!
    - Oszczędzać amunicję – poczym pociągnął do siebie radiotelegrafistę – Wezwij wsparcie. Powiedz, że mam jeszcze trzy magazynki do Browninga i że odcięliśmy sowiecką grupę dywersyjną w drodze na naszą stronę. Poproś o wsparcie artylerii na sektor 32C, jeśli nie mogą mi pomóc, to proś o zgodę na odwrót…
    Strzały z obu stron były coraz celniejsze. Polski RKM wciąż strzelał, Sowieci również starali się nie pozostawać z tyłu, choć na śniegu leżało już dziesięciu zabitych sowieckich żołnierzy. Obsługa jedynego sowieckiego karabinu maszynowego, leżała zabita i nikt nie był w stanie poderwać się i przejąć skierowanego w stronę polskiego patrolu Diegtariewa…

    Sasza już miał wstać z miejsca i ruszyć w stronę porzuconego karabinu, gdy powietrze rozerwała głośna detonacja, która wyrzuciła w powietrze dużą ilość śniegu i zbitej ziemi, która obficie spadła na ukrywających się żołnierzy.
    - Artyleria! – zawołał leżący obok Saszy oficer, który dołączył do ich patrolu jakieś dwa dni temu, gdy pośpiesznie ściągnięto ich z pozycji pod Oslo i skierowano tu, w okolice granicy – Natychmiast się wycofywać!
    - Niby jak – Sasza wskazał na pozycję polskiego RKM-u i dodał – Kto wystawi głowę ten zginie.
    - Bzdura – warknął oficer i powoli wysunął się ze swojej pozycji, już chciał poderwać się do biegu, gdy leżący obok niego żołnierze usłyszeli jak pocisk uderza o hełm sowieckiego oficera, który upadł na ziemię, wokół jego głowy pojawiła się wielka kałuża krwi… Tymczasem polska artyleria zaczęła bić bliżej pozycji, w której ukrywał się Sasza. Żołnierz czuł, że następny pocisk wpadnie w jego okop, rozerwie go na strzępy, a to co z niego zostanie będzie można zbierać po całym lesie. Artyleria umikła, a chwilę później z polskiego okopu dało się słyszeć słowa skierowane do ukrytych sowieckich żołnierzy.
    - Towarzysze, poddajcie się, jeśli nie chcecie zginać. Lada chwila pojawią się tu nasze samoloty. Poddajcie się towarzysze, nic się wam nie stanie. Widzieliście jak ginęli oficerowie – nastąpiła krótka pauza – Nie idźcie tą drogą. Poddajcie się, a ocalicie życie. Nie jesteśmy potworami, nie zabijemy was.
    Sasza wstał i podniósł ręce do góry, po chwili za jego przykładem poszli pozostali…

    [​IMG]

    Okręt wchodził do służby w polskiej marynarce co prawda dopiero 4 lutego, jednak już dzień wcześniej, późnym wieczorem 3 lutego, niemiecki pancernik wszedł na redę portu wojennego w Gdyni, wciąż jeszcze prowadzony przez niemiecką załogę, która zaraz po wprowadzeniu do portu ściągnęła z masztu flagę niemieckiej marynarki wojennej. W pobliżu okrętu od razu pojawili się polscy marynarze, którzy mieli przejąć jednostkę, nie najnowszą co prawda, bo należącą do typu Scharnhorst, ale za to największą w całej polskiej flocie. Znaczną część załogi stanowili marynarze, którzy ocaleli z zatopienia ciężkiego krążownika ORP „Roman Dmowski”, którzy dobrze poznali sylwetki niemieckich okrętów w czasie długich patroli u boku Krigsmarine. Wejściu do portu największej polskiej jednostki towarzyszyło także poruszenia na innych okrętach zacumowanych w porcie. Jak wspomina ówczesny dowódca ORP „Ryś”, komandor Tomasz Kozłowski:

    Było już ciemno, gdy na horyzoncie pojawił się jakiś duży okręt pancerny, którego z tej odległości nie byliśmy w stanie jednoznacznie zklasyfikować, dlatego też natychmiast nadałem meldunek do kapitanatu o zauważeniu przez wachtę jakiegoś okrętu wojennego wchodzącego do portu. Po chwili na pokładzie „Rysia” pojawił się goniec z meldunkiem stwierdzającym, że do zatoki dla okrętów wojennych wchodzi właśnie nowy nabytek polskiej floty – niemiecki pancernik Fridrich der Grosse. To co najbardziej mnie zdziwiło, to fakt, że tak wielki okręt wchodzi do portu bez pomocy holowników, gdy „Fridrich” mijał dok dla okrętów podwodnych załogi wszystkich jednostek wyszły na pokład i z podziwem przyglądały się nowemu nabytkowi. Na pokładzie Niemca, zauważyłem podobną reakcję marynarzy niemieckich, którzy tłumnie zgromadzili się przy relingach i machali w naszą stronę. Potem, wielki pancernik wszedł do swojego nowego doku, przeznaczonego początkowo dla „Romana Dmowskiego”, którego zatopiło nam amerykańskie lotnictwo morskie. Zaraz po wejściu do doku, okręt zacumował, a na jego pokład weszło dwóch polskich oficerów, którzy przywitali się z niemieckim dowódcą jednostki. Do rana trwało przygotowywanie się do przejęcia Fridricha przez polską marynarkę, widziałem, jak na pokładzie dziobowym zamalowywana jest wielka swastyka – jej miejsce zajęła udrapowana polska bandera marynarki wojennej…

    Nowy okręt polskiej floty nie był jednostką przesadnie nowoczesną, biorąc pod uwagę niemieckie standardy dla floty wojennej, to pancernik zaliczał się do tak zwanych „pancerników kieszonkowych”. Wyporność jednostki – ponad 38 tysięcy BRT czyniła z niej jeden z największych okrętów na Bałtyku. Długi na ponad dwieście trzydzieści i szeroki na około trzydziestu metrów pancernik był uzbrojony w silną artylerię przeciwlotnicza, na którą składały się działa przeciwlotnicze 105 mm, rozmieszczone na siedmiu stanowiskach po dwa działa każde, dodatkowo, Fridrich der Grosse, uzbrojony był również w lekkie działka przeciwlotnicze 37 mm, rozmieszczone w ośmiu stanowiskach po dwa działka każde. Szacunek musiała także budzić artyleria główna, składająca się z dziewięciu dział 283 mm, rozmieszczonych w trzech wieżach (dwie na dziobie, jedna na rufie). Oprócz dział głównych, okręt wyposażony był również w działa kalibru 150 mm, których na pokładzie było aż dwanaście (cztery wieże z dwoma działami 150 mm i trzy z pojedynczym). Jako swoisty dodatek należy potraktować stanowiska lekkich działek przeciwlotniczych kalibru 20 mm, których na okręcie było dziesięć, oraz wyrzutnie torped kalibru 533 mm, które rozmieszczono na śródokręciu (dwa razy po trzy wyrzutnie).Jednostkę napędową dla pancernika stanowiły 3 turbiny Brown-Broveri & CO, które zasilały trzy śruby – moc silników okrętu wynosiła około 161 tysięcy KM, co pozwalało jednostce na osiąganie niezbyt zawrotnej, acz zupełnie wystarczającej do walki prędkości 31,6 węzła. Zasadniczo jednak specyfikacja jednostki mówiła, że prędkością optymalną jest 19 węzłów, przy których okręt mógł przepłynąć 7100 mil morskich. W ramach dodatkowego wyposażenia, na pokładzie znajdowały się trzy wodnosamoloty Arado Ar 196, których jednak nie przekazano polskiej marynarce – samoloty niemieckie zostały bowiem już wkrótce zastąpione przez dwa polskie wodnosamoloty Lublin R XIII. 4 lutego uroczyście podniesiono na pancerniku polską banderę i nadano mu imię „ORP Generał Szeptycki”.

    [​IMG]

    Generał Stanisław Maria Szeptycki urodził się w Przyłbicach koło Jaworowa, 3 listopada tysiąc osiemset sześćdziesiątego siódmego roku, w szlacheckiej rodzinie hrabiego Jana Kantego Remigiana Szeptyckiego i Zofii Ludwiki Cecylii Konstancji Szeptyckiej hrabianki Fredro, która była córką znanego polskiego pisarza hrabiego Aleksandra Fredry. Oprócz Stanisława państwo Szeptyccy mieli jeszcze sześcioro pociech – Stefana, który zmarł krótko po urodzeniu, Jerzego Piotra (zm. 1880), Romana Aleksandra Marię, Aleksandra Marię Dominika, Kazimierza Marię Klemensa oraz Leona Józefa Marię. Przyszły generał odrodzonego wojska polskiego, wpisywał się w lokalną tradycję zawierania małżeństw w ramach własnej „klasy” i siódmego czerwca tysiąc dziewięćset piątego roku, wstąpił w związek małżeński z księżniczką Marią Józefiną Sapieżanką – Kodeńską herbu Lis. Jego pierwsze małżeństwo nie trwało zbyt długo – księżna zmarła w 1917 roku. W kilka lat później oficer Cesarsko – królewskiej armii ożenił się ze Stanisławą Olizar.
    Jeśli chodzi o służbę wojskową, to Stanisław Szeptycki, od lat osiemdziesiątych dziewiętnastego wieku służył w wojsku austryjackim, jego pierwszy awans na stopień podporucznika (leutnanta) miał miejsce w 1888 roku, cztery lata później młody oficer artylerii został awansowany do stopnia porucznika. Do wybuchu I Wojny Światowej, Szeptyckiemu udało się uzyskać stopień pułkownika, który nadano mu 1 maja 1914 roku. Podczas walk pułkownik dowiedział się o formowaniu Legionów Polskich, na czele których stanął Józef Piłsudski. Od lipca 1916 do października, przyszły generał dowodził III Brygadą, później przejął dowodzenie nad całością legionów, z którego zrezygnował w kwietniu 1917 roku, wraz z awansem na generała brygady. Jako generał Szeptycki pełnił obowiązki generała gubernatora Lublina, z której to funkcji zrezygnował w luty tysiąc dziewięćset osiemnastego roku, w ramach protestu przeciwko oddaniu Chełmszczyzny Ukrainie, w ramach postanowień traktatu brzeskiego. Jego kolejnym przydziałem był front włoski, gdzie do października dowodził 85 Brygadą Ochrony, później trafił do armii niemieckiej, gdzie objął dowództwo nad Polnishe Wermacht. Ostateczne związki z C i K Armią zakończył 5 listopada 1918 roku, gdy uzyskał ostateczne zwolnienie z armii. Od tego momentu trafił do odrodzonego wojska polskiego, gdzie przejął obowiązki generała podporucznika, Tadeusza Rozwadowskiego. Szeptycki pełnił funkcję Szefa Sztabu Generalnego do marca 1919 roku, gdy przejął dowództwo nad Frontem Litewsko – Białoruskim. W czasie wojny polsko bolszewickiej, dowodził Frontu Północno – Wschodniego oraz 4. Armii. Generał był człowiekiem, który nigdy nie szedł na rękę swoim przełożonym zwłaszcza, gdy nie czuł do nich szacunku. Przykładem potwierdzającym te słowa mogą być okoliczności w jakich został zdmysjonowany przez Piłsudskiego z piastowanego stanowiska, gdy obaj dowódcy nie byli w stanie dojść do porozumienia. Po krótkiej przerwie, od czerwca do grudnia 1923 roku, pełnił funkcję ministra spraw wojskowych w drugim rządzie Wincentego Witosa. Na ten okres przypada rozwój konfliktu z marszałkiem Piłsudskim, który obraził generała. Szeptycki urażony obelgą, wyzwał marszałka na pojedynek, ten jednak odmówił stawienia się na „udeptanej ziemi”. Po przewrocie majowym generał pozostawał w stanie spoczynku.

    [​IMG]

    Pułkownik Józef Beck wstał z miejsca, gdy do pokoju weszło dwóch francuskich dyplomatów nieznanych mu z nazwiska, a jedynie z widzenia. Przez chwilę trwała krótka wymiana uprzejmości po której głos zabrał pułkownik.
    - Panowie, nie zamierzam owijać w bawełnę, w Polsce postępują szybkie zmiany, które mają na celu wyprowadzenie naszego kraju z wojny. Jedną z tych zmian jest oczywiście, przebudowa naszego rządu, który bądźmy szczerzy reprezentuje jedynie niewielką część naszego społeczeństwa – Beck spojrzał na jednego z Francuzów, który wydawał się być lekko zdziwiony słowami byłego ministra spraw zagranicznych – Panowie, jeżeli na czas przebudowy rządu, Polska zapewni sobie zawieszenie broni ze strony Francji, to jesteśmy skłonni, podjąć pewne kroki, które…
    - Które spowodują otworzenie frontu antyniemieckiego w Europie, czyż nie? – zagadnął płynną angielszczyzną zdziwiony dyplomata – Jako przedstawiciel rządu amerykańskiego, uważam, że jeśli Polska…
    - Jako przedstawiciel rządu amerykańskiego – przerwał mu Beck – nie został pan zaproszony na rozmowy. Również strona francuska, nie wywiązała się ze swojej części umowy, która mówiła o nie mieszaniu innych aliantów do naszych negocjacji. Skoro jednak stało się jak się stało, to chciałbym tylko dowiedzieć się, kto jeszcze wie o naszych rozmowach?
    - Prezydent Roosevelt i władze brytyjskie… - odparł spokojnie prawdziwy francuski dyplomata.
    - Jednym słowem, Republika nie potrafi dotrzymywać umów – odparł Beck i zwracając się do Amerykanina dodał – Jeśli pański rząd chce pokoju z Polską, to najpierw musi nam zwrócić koszta budowy zatopionych przez marynarkę amerykańską okrętów polskich. Inaczej, nie możemy w ogóle rozmawiać o pokoju. Co do Francji – Beck spojrzał na Francuza – To Polska żąda natychmiastowego desantu wojsk sprzymierzonych we Francji, jeśli do tego dojdzie, jesteśmy skłonni wycofać się z walk, a w wybranym przez nas momencie możemy zaatakować Niemców od tyłu.
    - Prezydent Roo…
    - Pan zna polskie wymagania co do pańskiego kraju – odparł z naciskiem Beck – Ponadto, żadna wasza dywizja nie prowadzi obecnie działań na kontynencie europejskim, a wasze samoloty każdego dnia spadają na pola Niemiec, Francji i Hiszpanii. Oczywiście polski wywiad dobrze wie, co planujecie zrobić na Półwyspie Iberyjskim – Beck spojrzał na zdziwionego Amerykanina – jak się nazywa ten wasz agent w Madrycie? Xavier? O, przepraszam to chyba pseudo waszego kreta we Włoszech, a więc to musi być… Pedro? Zgadza się?
    - Tak – Amerykanin był przerażony. Skąd ten polski były minister mógł mieć takie informacje… Czyżby przeciek z biura Roosevelta?
    - Znacie panowie moje oczekiwania, a skoro nie macie mi nic do zaoferowania – Beck spojrzał na Francuza – to chciałem tylko zaznaczyć, że to polskie wojsko wykona uderzenie na Rzeszę, a nie armia aliancka. Dziękuję panom za przybycie, drogę do drzwi znacie dobrze – po czym zmierzywszy Francuza wzrokiem dodał – A propos, proszę przekazać kapitanowi waszego pięknego krążownika podwodnego Surcouf, że jego okręt może mieć niebawem wypadek w torpedowni, więc sugerowałbym odłożenie ad acta planów posłania go na Bałtyk. To bardzo głupi pomysł…

    [​IMG]
    Prezydent Roosevelt na wieść o sposobie w jaki Polska prowadziła negocjacje o mało nie spadł z wózka. Przez kilka minut, jego osobisty służący, wysoki murzyn z Alabamy z przerażeniem obserwował oblicze prezydenta, które przecięło kilka głębokich zmarszczek widocznych zazwyczaj w chwilach, gdy FDR wpadał we wściekłość.
    - Jak… oni … jak oni… - prezydent próbował coś powiedzieć, był jednak zbyt roztrzęsiony by zebrał myśli i sformułować jasny przekaz – Jak oni śmią! – wrzasnął wreszcie i cisnął teczką z raportem swojego attache w Sztokholmie o framugę okna.
    - Panie prezydencie, to niestety konieczność – Nimitz nachylił się ku prezydentowi i spokojnie powiedział – Jeżeli oni zrobią swoje to mogę pana zapewnić, że będzie dla nas o wiele lepiej. Przecież zawsze możemy im przekazać kilka starych okrętów i trochę pieniędzy, albo pakiety technologiczne, które dla nas nie są już nic warte…
    - Tu, tu chodzi o… prestiż! Ameryka…
    W tym samym momencie do gabinetu wpadł wszechwładny szef FBI, Hoover, który bez słowa rzucił na blat biurka teczkę opatrzoną wielkim napisem „ŚCIŚLE TAJNE”. Jhon Edgar Hoover wyglądał jakby ktoś przed chwilą strzaskał go po głowie, a potem powiedział coś bardzo zdrożnego na temat cnoty matki Hoovera.
    - Franklin… - Hoover wydobył wreszcie z siebie głos – Chciałem Ci tylko powiedzieć, że nasze lotniskowce na Pacyfiku zostały podpalone w porcie w San Francisco. W ogniu stoi „Ranger”, „Saratoga” i „Yorktown”.
    - Boże kochany to Japsy? – zapytał przerażony nie na żarty prezydent.
    - Gorzej, Franklin, znacznie gorzej. Przeczytaj to co znaleźli moi ludzie…
    Prezydent ostrożnie otworzył teczkę, z której na blat wyleciał duży arkusz papieru formatu A4, pokryty równym ładnym pismem w nieznanym prezydentowi języku.
    - Czytaj z drugiej strony, tam masz po angielsku – mruknął Hoover.
    - „Panie prezydencie, to takie małe podziękowanie od polskiego wywiadu i całego polskiego społeczeństwa” – głos prezydenta zadrżał – „Jako, że nie potrafił pan uszanować pokojowej propozycji naszego byłego ministra spraw zagranicznych, jesteśmy zmuszeni do zaprezentowania panu naszych zdolności. Z głębi serca apelujemy do pana, tak miłującego pokój i zatroskanego o swoich chłopców, by zechciał pan przekazać nam to co przez pana straciliśmy i wypłacić nam odpowiednią kwotę, oraz spełnił nasze żądania....”
    W tym samym momencie ciszę panującą w gabinecie przerwał strzał. Nim Hoover zdążył zasłonić prezydenta, z rozbitego pociskiem kubka od kawy wypłynęła na biurko cała zawartość…
    - Niech się pan nie martwi – zawołał Hoover – znajdziemy go.
    - Nie, nie znajdziecie – odparł Roosevelt – To Polacy… umów mnie na jutro z Francuzami. I przyślij szklarzy. Nie mam zamiaru się przeziębić…


    NW - do 1945 roku okupacja, później na tych samych zasadach będzie funkcjonowało na tych samych zasadach co PRL.
     
  5. Ceslaus

    Ceslaus Guest

    Odcinek 75

    Wybory, wybory, wybory - to jest gra w kolory!​


    [​IMG]

    Kapitan Miśkiewicz obudził się i z powoli podszedł do wieszaka, który stał w kącie jego osobistego biura, z którego od ponad dwóch tygodni praktycznie nie wychodził. Wiadomo rozpoczęło się szkolenie jednostki, która jako jedna z pierwszych ma zostać we wrześniu lub w pierwszych dniach października, przerzucona do Afryki Północnej by walczyć tam z amerykańskimi lotnikami i przy okazji osłaniać desant własnych wojsk w zależnym od Wielkiej Brytanii Egipcie. Co prawda zmiany jakie miały się dokonać w układzie sił politycznych były aż nadto widoczne, i wszyscy politycy otwarcie nawoływali do zakończenia działań zbrojnych teraz jednak głos zabrał prezydent, który zdecydowanie, i kategorycznie stwierdził, że dopóki sojusz polsko – niemiecki obowiązuje, dopóty, polskie wojsko będzie brało udział w walkach poza Europą, nawet jeśli będzie trzeba ruszyć na Pacyfik, by tam walczyć z Amerykanami w obronie Wysp Japońskich, lub latać nad polami ryżowymi w Korei, czy chociażby nad Wietnamem. Pilot założył na siebie ciepłą skórzaną kurtkę i wyszedł na zewnątrz, do hangaru, w którym stały ich samoloty. Jego Hurricane stał nieco z boku, a na osłonie silnika było widać jeszcze ślady po montażu osłony przeciwpylnej, która miała zapobiegać zapychaniu się gaźnika i innych elementów konstrukcyjnych silnika w trudnych pustynnych warunkach. Tuż obok stało kilka samolotów PZL – 38 Wilk, które wciąż jeszcze znajdowały się na wyposażeniu poszczególnych jednostek, głównie jako maszyny pomocnicze względem Hurricane’ów. Kapitan uśmiechnął się pod nosem – dobrze pamiętał swój pierwszy lot na Wilku, to była naprawdę świetna maszyna, szkoda że już ich nie modernizują… Kapitan spojrzał na wielki zegar wiszący nad wrotami przez które obsługa naziemna wyprowadzała samoloty na pole wzlotów i uśmiechnął się pod nosem, była godzina trzecia w nocy, idealna pora na przeprowadzenie nocnych ćwiczeń, na wypadek nalotu, lub chociażby startu alarmowego w obronie sąsiedniego lotniska, na którym mógł przecież w warunkach frontowych stacjonować inny pułk. Miśkiewicz natychmiast pobiegł do swojego składziku, po czym uzbrojony w metalowy gong wszedł na korytarz, dzielący koszary na dwie części – sypialnie lotników i sypialnię całego personelu naziemnego. Przez chwilę zastanawiał się, czy to aby na pewno dobry pomysł po czym z całą siłą uderzył w metalowy talerz i głośno zawołał.
    - WSTAWAĆ! POBUDKA! ALARM! Wszyscy do maszyn!
    Po kilku sekundach tłum na wpółubranych ludzi pędził do hangaru, gdzie znajdowały się samoloty, pośpieszenie tankowano i dozbrajano maszyny, które poprzedniego wieczoru zostały rozbrojone, lub w których zapomniano uzupełnić amunicji i paliwa po nocnych lotach nad poligonem. Kapitan zajął miejsce w wieży kontroli lotów, które na ten czas pełniło rolę jego SD – Stanowiska dowodzenia. Od ogłoszenia alarmu upłynęło dwadzieścia minut, gdy na pozycję kapitana wbiegł zdyszany dowódca personelu, sierżant Balicki.
    - Wszystkie maszyny gotowe do startu! – zameldował zdyszanym głosem i oparł się o ścianę by przez chwilę odpocząć. Kapitan przyjrzał mu się uważnie i przez chwilę pomyślał, że jeśli mają działać w miarę skutecznie w Afryce to będą musieli dostać dodatkowe telefony do utrzymania kontaktu pomiędzy poszczególnymi stanowiskami.
    - Dobrze sierżancie, proszę przekazać ludziom, że ćwiczenia udały się bardzo dobrze, i że porozmawiamy o nich po śniadaniu – Kapitan wstał z miejsca i wskazał na samolot oznaczony numerem jeden, ustawiony nieco z boku pola wzlotów – Ten zostawiliście dla mnie co?
    - Tak jest, panie kapitanie.
    - Nigdy nie stawiaj zatankowanego i uzbrojonego samolotu przed startem w odległości nie większej niż pięćset metrów od SD, i magazynu amunicyjno – paliwowego. Jaka jest odległość w tym przypadku?
    - Około trzystu, panie kapitanie – wydyszał sierżant.
    - Właśnie. Nigdy więcej tak tego nie rób, bo w boju, jak bomby będą leciały z nieba jak groch, to może być wyrok śmierci dla całego sztabu. A jak wszyscy dowódcy kluczy, nawigatorzy kluczy i oficerowie sztabowi zginą, albo nie będą w stanie dowodzić, to nie będzie miał was kto posłać w niebo. Pamiętaj o tym.
    Po śniadaniu cały pułk zebrał się w małej salce, którą kapitan zazwyczaj wykorzystywał w charakterze pokoju odpraw. Pomieszczenie było dość duże i bez problemu mieściło wszystkich żołnierzy pułku, dlatego też bardzo często podczas ważniejszych uroczystości państwowych odbywały się tu spotkania i uroczyste apele, lub o zgrozo, akademie ku czci, choć w teorii, takich akademii w ciągu roku powinno być około dziesięciu, to w praktyce odbywały się jedna dwie, z okazji 11 listopada i z okazji urodzin pana marszałka. Teraz jednak nikomu nie było w głowie świętowanie, piloci i mechanicy widzieli po minie Miśkiewicza, że nie jest zadowolony z rezultatu jaki osiągnęli tego wieczora, dlatego też wszyscy przygotowali się na solidną reprymendę.
    - Po pierwsze panowie – odezwał się kapitan, który widząc, że wszyscy już przybyli wstał z miejsca i podszedł do tablicy, pokrytej kredowym rysunkiem przedstawiającym lotnisko – wyjaśnijcie mi, po co mechanicy biegli do magazynu po amunicję do karabinów maszynowych i działek, skoro w hangarze, w zbrojowni podręcznej znajdował si,ę zapas amunicji dla wszystkich maszyn?
    - A bo…
    - A bo, co? – Kapitan spojrzał w stronę padł komentarz – Słuchajcie, na froncie, a na taki zapewne już niebawem trafimy, nie będzie czasu na bieganie do magazynu. Tak nie może być. Druga sprawa – kapitan zmienił ton na nieco bardziej łagodny – Czemu obsługa reflektorów poszła najpierw budzić swojego przełożonego? Czemu nie lecieliście od razu do sprzętu? Wasza robota ma kluczowe znaczenie dla artylerii przeciwlotniczej. Jeśli złapiecie w strugę światła samolot bombowy nieprzyjaciela, to artylerzysta ma go jak na tacy – wprost do sprzątnięcia – kapitan nabrał powietrza w płuca – idźmy dalej. Może ktoś z szanownych państwa, wytłumaczy mi, prostemu oficerowi lotnictwa, w jaki cudowny sposób, można postawić zatankowany i uzbrojony samolot przy zbiornikach z paliwem, albo tuż pod SD? Na przyszłość – dodał kapitan spoglądając na zebranych – pamiętajcie o jednym, nigdy nie ustawiajcie maszyn przy SD, ani przy zbiornikach z paliwem, skrzynkach z amunicją, czy tym bardziej – innych uzbrojonych i gotowych do lotu maszynach – Kapitan spojrzał na mechaników i dodał – dwa samoloty na ziemi co cel godny jednej bomby, jeden samolot – co najwyżej paru pocisków z karabinów maszynowych i działek. Pamiętajcie o tym. Teraz pora na pochwały – kapitan uśmiechnął się szeroko i kontynuował – mieliście całkiem niezły czas, pierwszy klucz od razu wyprowadził swoje samoloty z hangaru – to bardzo dobrze. W czasie nalotu takie budynki są idealnym celem – duże, nieruchome i zawsze coś w nich jest. Po prostu proszą się o zbombardowanie. Co więcej, świetna współpraca pomiędzy kompanią zbrojeniową, a zaopatrzeniowcami, możecie mi przypomnieć w jakim czasie dowieźliście tą amunicję ze zbrojowni? Trzy minuty? Świetny czas.

    [​IMG]

    Kapitan po raz ostatni spojrzał na zebranych i uśmiechnął się – w gruncie rzeczy był bardzo dumny ze swoich ludzi. Spisali się znakomicie i każdy normalny oficer, byłby gotów zamienić się z Miśkiewiczem miejscami. Pilot powoli wychodzi z pokoju odpraw i kieruje się w stronę swojego gabinetu, gdy nagle z cienia wychodzi ubrany w czarny niemiecki mundur z naszywkami SS człowiek.
    - Dzień dobry panie kapitanie – powiedział cicho mężczyzna i wskazując na gabinet kapitana dodał – Mogę do pana na chwilę zajrzeć?
    - Dzień dobry – burknął bez entuzjazmu kapitan – Można wiedzieć w jakim celu?
    - Słyszałem, że przed wojną brał pan udział w lotach wywiadowczych na tereny dawnego państwa litewskiego – SS-man starał się być przyjazny – Naprawdę wolałbym to z panem omówić na siedząco…
    - Skoro pan nalega – Miśkiewicz otworzył drzwi i wpuścił przybysza do środka, po czym wszedł w ślad za nim i usiadł na swoim fotelu – Słucham więc, po co pan przybył?
    - Po pierwsze powinienem się przed panem wylegitymować – uśmiechnął się SS-man – Nazywam się Maciej Cebula, jestem pracownikiem polskiego wywiadu, dokładniej rzecz biorąc oddziału odpowiedzialnego za wywiad na terenie III Rzeszy. Pracuję oficjalnie, jako Johan Hoepner, daleki krewny słynnego niemieckiego generała, w niemieckim oddziale ambasady we Lwowie. Teraz jednak odwiedzam pana, zarówno jako polski agent, Maciej Cebula, oraz jako Hoepner, oficer SS.
    - Przyznam, że brzmi to co najmniej ciekawie – odparł Miśkiewicz i spojrzał na Cebulę – oczywiście dysponuje pan jakimiś pełnomocnictwami, którymi jest pan w stanie się wylegitymować. Zgadza się?
    - To chyba zrozumiałe – odparł agent i położył na blacie biurka małą szarą kopertę. Miśkiewicz zagarnął ją łapczywym ruchem i na oczach Cebuli otworzył.
    - Podający się za Johana Hoepnera, podporucznik Maciej Cebula, jest oficerem polskiego wywiadu wojskowego, zwracam się z apelem do wszystkich oficerów, podoficerów i żołnierzy Wojska Polskiego, o udzielenie mu po okazaniu tego dokumentu pomocy i wsparcia – Miśkiewicz spojrzał na sam dół dokumentu – podpisano Janusz Zołtowski, Władysław Anders… Cóż jeśli to podróbka, panie Hoepner, to jest co najmniej bardzo dobra, jeśli nie znakomita. Powiedzmy jednak, że panu wierzę, możliwe, że jestem naiwniakiem, ale jednak panu wierzę. Z czym pan do mnie przychodzi?
    - Pańska jednostka ma niebawem zostać skierowana do Afryki Północnej, czyż nie?
    - Powiedzmy, że to prawda. Czego może jednak chcieć ode mnie oficer polskiego wywiadu, biorąc pod uwagę taki a nie inny stan rzeczy?
    - Panie kapitanie, nie będę ukrywał, że sprawa jest delikatnej wagi – Cebula nachylił się ku rozmówcy i dodał – Od ponad trzech miesięcy, pracuję w niemieckiej ambasadzie, jako oficer do spraw wywiadu wojskowego w oddziale ambasady. Co tydzień, w moim biurze pojawiają się raporty od niemieckiego agenta, który działa w ramach pańskiego oddziału. Musi to być ktoś działający bardzo blisko dowództwa, być może któryś z pańskich adiutantów, możliwe, że szef pańskiego sztabu… Przesyła bardzo dokładne raporty, w których wspomina o pańskiej przeszłości. W jednym z ostatnich raportów zapowiedział, że „celowym” byłoby „usunięcie” dowódcy pułku. Oficjalnie, jako niemiecki oficer, jestem tutaj by przekazać panu pewne memorandum – to mówiąc Hoepner vel Cebula wyjął z teczki kilka tekturowych teczek, które położył przed kapitanem. Nieoficjalnie, jestem tutaj aby pana ostrzec. Ktoś na pana dybie…
    - Cóż, bardzo dziękuję. Nie pierwszy to, i nie ostatni raz, gdy ktoś chce mnie zabić, postaram się być bardzo ostrożny.
    - Doskonale. Proszę dać mi znać, gdy upora się pan z tą, że tak powiem, makulaturą – Cebula wstał z miejsca i podał kapitanowi rękę – Bardzo się cieszę, że będziemy mogli jakoś panu pomóc.

    [​IMG]

    Jeden z głównych graczy politycznych w czasie kampanii, Eugeniusz Kwiatkowski​

    6 marca odbyły się wybory parlamentarne, w których wystartowało około 30 partii, jednak prawdziwe szanse na wejście do parlamentu miały trzy, w porywach cztery partie. Jedną z najważniejszych formacji politycznych był ONR, broniący władzy twór, którego przywódca i główny ideolog, Bolesław Piasecki, pełnił funkcję premiera. Nie był on jednak zbytnio popularny, głównie z powodu jego dawnego romansu z Niemcami, oraz pewnych pogłosek, odnośnie jego „nienasyconych” ambicji i wielkiego apetytu na prezydenturę. Wielu działaczy partii odgrażało się, że jeśli wygrają wybory parlamentarne, to odwołają prezydenta Paderewskiego, a na jego miejsce wprowadzą jakiegoś skrajnego działacza narodowego.
    Drugą siłą polityczną, okazał się odrodzony BBWR, na czele którego od grudnia 1942 roku, stał były premier Leon Kozłowski. Program polityczny odbudowanego Bezpartyjnego Bloku Współpracy z Rządem, można skrócić do kilku kluczowych punktów:

    1. Dalszy sojusz z Niemcami, przy jednoczesnym wysunięciu względem Trzeciej Rzeszy pewnych roszczeń terytorialnych, dotyczących głównie okręgu Gdańskiego (dawnego Wolnego Miasta), rejonu Olsztyna i Opola, w których zdecydowana większość obywateli uważała się za Polaków.
    2. Rozbudowa przemysłu na wschodzie kraju, oraz wzniesienie linii obronnej, opartej na bagnach Polesia. Zgodnie z założeniami BBWRu, miała to być tak zwana „Linia Piłsudskiego”, która gwarantowała by bezpieczeństwo ziemiom należącym do Rzeczpospolitej przed 1940 rokiem.
    3. Dążenie do podpisania zawieszenia broni z Aliantami, oraz uzyskanie pewnych terytoriów zależnych na terenie Afryki, w ramach nowego podziału stref wpływu na świecie.
    Na czele Bloku, stanął były premier Leon Kozłowski, który choć nie mógł zaoferować swoim wyborcom jednego z głównych atutów Piaseckiego – młodości, wskazywał na nieścisłości w programie wyborczym swoich konkurentów, oraz na to co tak naprawdę można osiągnąć na arenie międzynarodowej wobec panującego w Europie porządku.
    Co ciekawe, trzecią ważną partią, okazało się Polskie Stronnictwo Ludowe, z którego listy wyborczej, wystartował min. Wincenty Witos, oraz Eugeniusz Kwiatkowski, który stwierdził, że nie zamierza popierać BBWRu, gdyż „nie jest to jego wymarzona opcja polityczna”. Jednocześnie, Kwiatkowski otrzymał z rąk sędziwego już przewodniczącego PSL-u, Wincentego Witosa, stanowisko wiceprzewodniczącego partii. Odmłodzony PSL, przystąpił do wyborów z nowym programem, który podobnie jak w przypadku BBWRu, przewidywał dalsze utrzymywanie sojuszu z Niemcami, dążenie do ustępstw terytorialnych na rzecz Rzeczpospolitej, oraz co najważniejsze, uzyskanie nowych terenów mandatowych w Afryce, które można by sprzedawać po korzystnych cenach polskim rolnikom. Zdaniem Kwiatkowskiego, taki nowy „układ”, pozwoliłby na rozwój przemysłu w Polsce, przy jednoczesnym ograniczeniu procentowej ilości upraw, które zwłaszcza na wschodzie kraju stanowiły o słabości gospodarczej Polski. Ponadto, PSL przewidywał rozdzielenie stanowisk Generalnego Inspektora i Dowódcy wojsk lądowych. Zgodnie z autorskim projektem Kwiatkowskiego, pierwsze stanowisko powinien objąć oficer, który miał przynajmniej minimalne pojęcie o ogromie frontu, na którym przyjdzie w przyszłości działać wojsku polskiemu, zaś na drugie stanowisko, idealnie nadaje się dowódca frontowy, który brał udział w walkach. Biorąc pod uwagę doświadczenie bojowe, murowanym kandydatem na to stanowisko, wydawał się nie kto inny, jak tylko generał Mikołaj Bołtuć, którego zamierzano awansować na marszałka Wojska Polskiego, choć on sam wolał raczej pozostać na swoim stanowisku dowódcy 3 Armii Pancernej Wojska Polskiego.
    Wybory rozpoczęły się od skandalu – w Warszawie, podczas otwierania lokalu wyborczego wdarło się, do środka kilkunastu młodych ludzi z opaskami ONR na przedramieniu, którzy zdemolowali lokal, i pobili członków okręgowej komisji wyborczej, gdy Ci nie zechcieli wydać im zalakowanych kart do głosowania, na których młodzi przybysze zamierzali dokonać „kilku poprawek”. Po tym skandalicznym akcie wandalizmu, na miejsce przybył patrol „Czarnych Huzarów”, taką bowiem nazwę, nadano „Huzarom Śmierci” na wniosek prezydenta RP. W ręce Huzarów, wpadło pięciu z szczęściu wyrostków, którzy okazali się synami posłów z Obozu Narodowo – Radykalnego. Zatrzymanych po kilku godzinach przesłuchania, z komisariatu policji odebrali rodzice, których ukarano (zatrzymani chłopcy byli nie letni, nie mogli więc ponosić odpowiedzialności karnej), karą grzywny w wysokości 300 tysięcy złotych. Uzyskane w ten sposób pieniądze przeznaczono na reedukację młodocianych przestępców… Poza tym w większości okręgów panował spokój, jedynie na Podhalu i na Śląsku doszło do pewnych zakłóceń, które wynikały jednak ze zbytniego umiłowania do trunków zawierających dużą ilość alkoholu – w Nowym Targu, dwóch członków obwodowej komisji wyborczej, próbowało otworzyć lokal w stanie nietrzeźwym, natomiast na Śląsku, pod Katowicami, patrol Huzarów musiał siłą usunąć dwóch pijanych w sztok głosujących, którzy pobili się na schodach lokalu wyborczego, czym wywołali zrozumiałe zbiegowisko. Z protokołu zatrzymania wynika, że jeden z zatrzymanych był zwolennikiem PSL-u, drugi zaś zastanawiał się nad poparciem ONR-u, lub Bezpartyjnego Bloku…

    [​IMG]

    Nie miejmy złudzeń - to tylko zawieszenie broni!​

    Tego samego dnia dowództwo główne wojsk Alianckich mieszczące się w Waszyngtonie, podało za pośrednictwem BBC i NBC (National Broadcasting Company, jedna z amerykańskich stacji radiowych o dużym zasięgu, posiadająca całą sieć korespondentów zagranicznych w Europie), wiadomość o czasowym zawieszeniu broni pomiędzy siłami zbrojnymi Aliantów, a wojskami Rzeczpospolitej Polskiej, w celu „ukonstytuowania się” nowego polskiego rządu. W tej sytuacji, polscy dyplomaci, w tym były minister spraw zagranicznych, Józef Beck, uzgodnili ze stroną aliancką, że pokój, pomiędzy obiema stronami będzie panował aż do odwołania przez jedną ze stron. Uzgodniono też warunki, w których miało nastąpić natychmiastowe zerwanie stosunków pokojowych i powrót do działań wojennych. Pierwszym przypadkiem wznowienia działań zbrojnych było wykrycie sił jednej ze stron na obszarze działań zbrojnych – w przypadku Polaków chodziło o:
    - samoloty wykonujące loty zwiadowcze nad Wyspami Brytyjskimi, oraz Irlandią,
    - okręty wojenne, i inne jednostki morskie poruszające się w stronę Wielkiej Brytanii, Irlandii, lub próbujące dostać się na Morze Śródziemne,
    - oddziały lądowe, poruszające się w stronę wybrzeży atlantyckich Francji lub Hiszpanii.
    Jeśli chodzi o Aliantów, to warunki były bardzo podobne. Wznowienie konfliktu z winy aliantów, miało nastąpić w przypadku:
    - pojawienia się alianckich samolotów zwiadowczych lub bojowych nad Norwegią, Polską bądź okupowaną przez wojsko polskie Litwą,
    - pojawienia się u wybrzeży norweskich, lub na Bałtyku alianckich okrętów wojennych,
    - próbę desantu sprzymierzonych na Narvik, lub Kristiansand.
    W tej sytuacji, Anglicy, którzy od początku marca 1943 roku prowadzili negocjacje z Amerykanami, w sprawie swojego powrotu do sojuszu, zdecydowali się odstąpić od swoich planów desantu pod Narvikiem i wycofali gotowe do boju dywizje i flotylle, które były już w połowie drogi pomiędzy Scapa Flow, a fiordem Narvik. Jednocześnie władze polskie, wzmogły działalność polskiej siatki wywiadowczej w Stanach Zjednoczonych, które w tym czasie odnosiły wielkie sukcesy w Azji, gdzie już niebawem, w ręce Jankesów miały wpaść ziemie Cesarstwa Qing, oraz w Afryce Północnej, gdzie zdesantowały się wojska amerykańskie dowodzone przez generała George’a Pattona, który otwarcie stwierdził, że jeśli w pobliżu jego pozycji wylądują jakieś polskie jednostki, to „zepchnie tych sukinsynów do morza”. Biorąc pod uwagę straty, jakie poniósł Patton w czasie próby desantu w Palestynie, gdzie przeciwko, jego dywizjom pancernym stanęli do boju tylko pojedynczy żołnierze Wermachtu i dwie dywizje piechoty złożone z Palestyńczyków, były to bardzo buńczuczne zapewnienia. Tymczasem w San Francisco, i innych dużych amerykańskich portach, skąd zaopatrywano wojska amerykańskie w Afryce i Azji, coraz częściej dochodziło do aktów sabotażu, dokonywanych przez polskich agentów. O ile działania na Wschodnim wybrzeżu są zupełnie zrozumiałe – szkodziły bowiem oddziałom amerykańskim, które walczyły przeciwko sojusznikowi Rzeczpospolitej – III Rzeszy, o tyle działania w portach pacyficznych wydają się nieco niezrozumiałe. Jeżeli jednak weźmie się pod uwagę, ustalenia pomiędzy wywiadem polskim, a wywiadem wojskowym Cesarstwa Japonii, zrozumiałe staje się zaangażowanie polskich agentów. Do ich głównych zadań należało gromadzenie informacji o charakterze gospodarczym i wojskowym oraz dokonywanie drobnych aktów, sabotażu, które choć trochę mogły ulżyć walczącym z przeważającym liczebnie przeciwnikiem wojskom japońskim.

    [​IMG]

    7 marca ogłoszono oficjalnie wyniki wyborów, które dla jednych były powodem do wielkiego rozczarowania, zaś dla innych przyczyną wielkiej radości, która przerodziła się w euforię. Największy szok przeżył premier Piasecki, który od tej chwili mógł o sobie mówić, jako o „byłym” premierze Rzeczpospolitej, gdyż jego partia uzyskała zaledwie piętnaście procent poparcia. Zwycięzcą, choć nie absolutnym okazał się za to BBWR, który uzyskał 35% ważnych głosów. Na drugim miejscu z 30% poparcia znalazł się PSL, z ministrem gospodarki Eugeniuszem Kwiatkowskim na czele. Co ciekawe, przewodniczący PSL-u, po ogłoszeniu wyników wyborów, zaapelował do Kozłowskiego o stworzenie stabilnej koalicji rządowej. Na trzecim miejscu znalazł się PPS z piętnasto i pół procentowym poparciem. Poza parlamentem znalazły się mniejszości narodowe, oraz koła arystokratyczne, które znaczną część swoich przedstawicieli umieściły w BBWR. Tego samego dnia, późnym wieczorem rozpoczęły się pierwsze rozmowy odnośnie koalicji wyborczej pomiędzy przedstawicielami BBWRu i Stronnictwa Ludowego. Prezydent Paderewski, który również brał udział w negocjacjach, w charakterze „męża zaufania” zgodził się na następujący podział – wybrany przez BBWR przedstawiciel obejmuje stanowisko premiera i część resortów siłowych, natomiast członkowie PSL-u otrzymują ministerstwa Oświecenia Publicznego, Gospodarki, Finansów, Rolnictwa, a także wolną rękę w przeprowadzeniu reformy dowództwa armii. Z kolei BBWR mógł bez przeszkód kontrolować wywiad, roboty publiczne, politykę zagraniczną, oraz ministerstwo do spraw mniejszości narodowych. W tej sytuacji trudno dziwić się podziałowi miejsc w rządzie, dla porządku przedstawimy bowiem tylko te najważniejsze, mniej ważne jak rolnictwo czy chociażby oświecenie publiczne, pozostawiając na inną lepszą okazję. I tak premierem został Leon Kozłowski, który niejako przy okazji objął kontrolę nad ministerstwem bezpieczeństwa wewnętrznego, ministrem spraw zagranicznych, i przy okazji pierwszym wicepremierem mianowany został Józef Beck, któremu na czas sprawowania urzędu odebrano stopień oficerski. Drugim wicepremierem i ministrem gospodarki został przewodniczący klubu parlamentarnego Polskiego Stronnictwa Ludowego – Eugeniusz Kwiatkowski. Szefem wywiadu, mianowano związanego z PSL-em, dotychczasowego szefa wywiadu na Niemcy, Austrię oraz Protektorat Czech i Moraw, Janusza Zołtowskiego. Kolejnymi członkami rządu, czy też raczej najważniejszymi osobami w kraju byli Generalny Inspektor Sił Zbrojnych – generał Władysław Sikorski, Dowódca Sił Lądowych – marszałek Władysław Anders, oraz dowodzący marynarką wojenną RP – Józef Unrung.
    Reakcje krajów ościennych na taki skład rządu były bardzo różne. Od niemej akceptacji, jak to miało miejsce w przypadku Związku Radzieckiego i krajów wchodzących w skład sojuszu alianckiego, po umiarkowany optymizm, który prezentowały kraje Osi, po zachwyt nad koalicyjnością rządu, jaki wyrażała część krajów neutralnych. Żadnego stanowiska nie zajęła jedynie rodzina królewska Norwegii. Mimo wszystko, Haakon VII wysłał do Warszawy gratulacje dla premiera Kozłowskiego, oraz drobne upominki i zaproszenia do swojej posiadłości dla wicepremierów, oraz nowych dowódców armii polskiej.

    [​IMG]

    Najbardziej zadziwiająca jest reakcja Hitlera, który w kilka dni po podjęciu przez nowy polski rząd działania, zaproponował czasowe przekazanie Polsce spornych rejonów, a więc – Gdańska, Olsztyna i Opola, które według pierwotnego projektu korekty granicy polsko – niemieckiej, stworzonego przez Martina Bormana, miały tylko na pewien czas zostać oddane Rzeczpospolitej, po zakończeniu wojny z USA, przewidywano bowiem przeprowadzenie dalszej, pokojowej „korekty” granic, tym razem pod niemieckie dyktando.

    [​IMG]

    [​IMG]

    19 marca, zakończyło się formowanie 8 Dywizji Pancerno – Motorowej, którą skierowano do 3 Armii Pancernej Wojska Polskiego, dowodzonej przez generała Mikołaja Bołtucia. Tego dnia do akcji wszedł również po raz pierwszy IV Dywizjon Bombowy, który dołączono do 1 Skrzydła Bombowego, dowodzonego przez generała Tuskiewicza. Natychmiast też rozpoczęło się formowanie 11 i 12 Dywizji Pancerno – Motorowej, które zamierzano zgrupować na granicy polsko – niemieckiej. Ponadto, admirał Unrung, wywalczył środki na budowę trzech nowych lekkich krążowników typu „Hetman 1”. Nawiasem mówiąc, w przypadku „Żółkiewskiego”, należało by to raczej nazwać remontem generalnym, lub podniesieniem z dna i odbudową, niż budowaniem nowej jednostki. W tej sytuacji do stoczni jako pierwsze trafiły OORP „Jan Karol Chodkiewicz” i „Mikołaj Radziwiłł”.


    @ Sauron - proszę bardzo, było trochę o Kopytku, to teraz dla równowagi o Miśkiewiczu.
    @ Leaveris - Zawsze gdy słyszę akcja się zagęszcza, przypomina mi się BG2 i Jan (Jan?) Jansen, miłośnik rzepy z Athakalii... A co do wojny z Niemcami, spokojnie dojdziemy do wszystkiego, póki dają darmo, to trzeba brać!
    @ Haminis - jestem w trochę lepszej sytuacji niż Włochy, gdyż nie mam na terenie Rzeszy, ani jednej dywizji, a przyjmując nawet, że mam tam kilkuset oficerów łącznikowych, to na taką stratę w rzeczywistości można by sobie pozwolić.
    @ Sasza - polski wywiad zawsze był bardzo aktywny, a że zwiększam jego budżet regularnie to i mają z czego chłopaki żyć.
     
  6. Ceslaus

    Ceslaus Guest

    Odcinek 76​


    Nim rakiety osiągną cel...

    [​IMG]

    Hitler jak co rano siedział przy stole do brydża, na którym jego dwaj osobiści adiutanci rozłożyli mapę Europy i Afryki Północnej. Największy strateg wszech czasów sięgnął po swoją czapkę i przymknąwszy lekko oczy wetknął ją na czubek swojej głowy. Przez chwilę wydawało mu się, że właśnie zszedł na ląd w Oranie, i jest witany przez miejscowych Niemców, oczywiście cały port, przyozdobiony jest czerwonymi flagami ze swastyką, a po basenie portowym krązy jego gwardia honorowa z Leibstandarte „Adolf Hitler”. Po chwili na balkonie górskiej rezydencji pojawił się Gunshe i bezceremonialnie postawił przed Fhurerem aparat telefoniczny.
    - Mein Fhurer, Goring na lini.
    - Dziękuję Gunsche, możesz już odejść – odparł największy wódz wszechczasów i obejrzał się za swoim adiutantem – A gdzie jest Blondi?
    - Pański pies, mein Fhurer jest w swoim kojcu – odparł esesman – mam ją tu przyprowadzić?
    - Oczywiście, to jedyna istota, która jest w stanie sprawić, że się uśmiecham!
    - Jawohl mein Fhurer – Gunsche odwrócił się na pięcie i ruszył do piwnicy. W duchu dodał jednak do wypowiedzi największego wodza kilka słów – jedyna istota poza Ewą Braun… Adiutant szedł po marmurowych schodach na parter, przez który przedostał się do ogrodu, gdzie w dużym ogrodzonym drucianą siatką kojcu siedział ulubiony pies Hitlera – suka Blodni, obok której, na małym kolorowym kocyku przewalało się kilka szczeniąt, a wśród nich Wolf, piesek którego szczególnie upodobał sobie Fhurer. Esesman przez chwilę mocował się ze skórzaną obrożą, po czym z Blondi na smyczy i malutkim Wolfem pod pachą udał się na taras, gdzie przebywał Hitler. Oba psy na widok swojego pana, zaczęły wyrywać się z objęć Gunshego, który przez chwilę był z siebie naprawdę dumy – tego słomianego entuzjazmu na widok Hitlera, psy nauczyły się od niego. Oto co znaczy dobra tresura.
    Widząc, że Fhurer zajął się swoimi psami, adiutant pośpiesznie czmychnął do kuchni, gdzie zajął miejsce przy stole i zażądał podania piwa. W tym samym czasie przed rezydencją na Obersalzbergu, zatrzymała się czarna limuzyna, z której wysiadł Heinrich Himmler, w towarzystwie dwóch oficerów Waffen SS. Jednym z nich był dowódca 1. Leibstandarte „Adolf Hitler”, Sepp Dietrich, drugim oficer łącznikowy pomiędzy SS Marine Division „Sparta”, a resztą korpusu Waffen, Jurgen Stroop. Stroop wskazując na szczyt góry zauważył półgłosem:
    - Przypomina mi moje rodzinne strony, księstwo Lieppe Detmond.
    - Doprawdy – zainteresował się Himmler – Cóż, mój drogi Stroop, mogę panu obiecać, że gdy już usuniemy jedyną przeszkodę na drodze do zrobienia porządku w Niemczech, z chęcią odwiedzę pańskie rodzinne strony.
    - To będzie dla mnie wielki zaszczyt, herr Reichsfhurer – odparł Stroop, po czym po raz kolejny z zazdrością spojrzał na szczyt Obersalzbergu.
    - Powtórzymy jeszcze raz o czym będziemy rozmawiać z Fhurerem – zagadnął Himmler, gdy zatrzymali się przy wejściu do małej kolejki linowej, której trasa prowadziła wprost na szczyt, była to najszybsza droga na górę, jednak Hitler, bardzo jej nie lubił, dlatego też esesmani wybrali właśnie ją – Dietrich, pan pierwszy.
    - Zapytam Fhurera, dlaczego odstąpił Polakom, region Oppeln, skąd pochodzi wielu moich żołnierzy, dobrych esesmanów i narodowych socjalistów. Powiem także, że wielu z nich zastanawia się, czy to nie był jakiś wymysł komunistów, albo Żydów.
    - Doskonale, a teraz pan Stroop.
    - Najpierw wyrażę mój podziw dla geniuszu Fhurera, a potem zapytam go, jak mam odpowiadać na pytania moich dzielnych Greków, którzy dopytują się, czy po zwycięskiej wojnie, Fhurer pozwoli im przejąć całą Rumunię, i dawne tereny należące do Bizancjum.
    - Wspaniale panowie. Wspaniale. Musimy siać w nim niepewność co do własnych żołnierzy, wtedy na pewno uda nam się go przekabacić, i zabrać na front… A tam jak wiadomo, meine heren, nie trudno o wypadek z bronią, rozumiemy się?
    - Jawohl, herr Reichsfhurer – krzyknęli obaj prawie jednocześnie.

    Ukrywający się na dole, w gęstych krzakach dwaj żołnierze w mundurach kompanii wartowniczej SS, która odpowiadała za bezpieczeństwo Fhurera, w czasie jego pobytu na Obersalzbergu, pośpiesznie zwinęli wielkie mikrofony i wyłączyli sprzęt nagrywający, wycelowany do tej pory w mały wagonik kolejki liniowej, który powoli wdrapywał się pod górę. Wyższy z żołnierzy wyjął z kieszeni spodni paczkę niemieckich papierosów i poczęstował nimi swojego kolegę, który mocował się z dużym magnetofonem, który nijak nie chciał wejść do jego płóciennego plecaka.
    - Może byś mi pomógł, co? – warknął po polsku i wskazał na wagonik kolejki – Nie rób z siebie takiego wielkiego Rottenfhurera.
    - O… I kto to mówi – odparł ze śmiechem, drugi chowając do kieszeni papierosy – A kto wczoraj wieczorem skopał tego biednego Lunschnego, po tym jak palił na warcie, co?
    - Przecież obaj wiemy, że musimy strzec naszego wielkiego Fhurera, jak oka w głowie – zarechotał pierwszy, któremu udało się już umieścić magnetofon w plecaku – Dobra Stachu, a teraz szybko się stąd zbierajmy. Podsłuch w kolejce na pewno działa?
    - Spokojnie, sprawdzałem go dziesięć razy – odparł Stachu i wskazując na kompana dodał – Jak tam twoje dziewczynki z kuchni?
    - Cóż wczoraj jedna z nich poszła na stronę z Lingem, jednym z adiutantów wodza. Raport posłałem już do Warszawy.
    Po tych słowach obaj esesmani rozeszli się w swoje strony. Po drodze mijali oddziały złożone z kilkunastu SS – Beweber (kandydatów do SS), którzy trenowali strzelanie do ruchomych celów. Obaj byli Polakami, urodzonymi w Gdańsku, obaj też pracowali dla polskiego wywiadu, dokładniej zaś w agenturze zajmującej się wywiadem zagranicznym, na zachodzie, ze szczególnym naciskiem na Niemcy i Skandynawię. Obaj nie wiedzieli jakim cudem trafili do SS, ani dlaczego dostali tak dobre miejsce do odbywania „zaszczytnej służby”. W praktyce, większość czasu, która nie upływała im na treningach i szkoleniach spędzali na pracy wywiadowczej, która dzięki nowoczesnemu sprzętowi była bardzo wydajna. Właśnie przed chwilą dowiedzieli się, że grupa generałów z SS, przygotowuje zamach na Hitlera – to była bardzo ważna wiadomość dla szefa polskiego wywiadu, dla polskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych i całego polskiego rządu. Stanisław Kalkstein – Kowalski, już widział te kilka tysięcy złotych wpływających na jego konto w warszawskim banku Spółdzielczym. Ostatnim razem zarobił tyle, gdy przekazał do Warszawy wiadomość o niemieckich planach desantu na Narvik, zanim zrobią to Sowieci… Cóż, teraz przed wielką operacją desantową w Egipcie, którą planowano na początek października zanosiło się na kolejny przypływ gotówki. Przez chwilę Kalkstein zastanawiał się co on zrobi z takimi pieniędzmi po wojnie… Może kupi sobie, jakąś skromną willę pod Warszawą, albo kamienicę w rodzinnym Gdańsku? Jego rodzina nigdy nie była bogata, choć ojciec, rodowity gdańszczanin, który sam o sobie mówił, że jest „gdańskim – polakiem, z niemieckim nazwiskiem”, zawsze marzył o tym, że pewnego dnia zostanie kamienicznikiem… Podobne myśli towarzyszyły drugiemu wywiadowcy, Michaelowi (Michałowi) Koenigowi. Koenig, podobnie jak Kalkstein urodził się w Gdańsku i podobnie jak on, pochodził z dość ubogiej, niemiecko – polskiej rodziny. Teraz taszcząc na plechach pięciokilogramowy magnetofon i bardzo czuły mikrofon punktowy, który pozwalał na podsłuchiwanie rozmowy nawet z bardzo dużej odległości, czuł się kimś naprawdę ważnym. To już nie były te głupie zabawy w polskiego agenta wywiadu, które razem z Stachem prowadzili w czasie podstawowego szkolenia w Dachau, a ich meldunki nie zawierały już opisów tego, jak kapowie, więźniowie kryminalni, biją więźniów gejów i pedofilów, którzy odmawiają wykonywania pracy. Teraz gra toczyła się o naprawdę dużą stawkę. Stawką tą, było życie jednego z największych zbrodniarzy w historii ludzkości – Adolfa Hitlera. Tylko od tych dwóch polskich agentów zależało, czy Fhurer całego narodu niemieckiego przeżyje, czy też nie…

    [​IMG]

    Darlan zatrzymał się przed drzwiami gabinetu owalnego, gdy poczuł, że ktoś lekko popycha go w bok i prowadzi zupełnie inną drogą. Wydawało mu się bardzo dziwne, że prezydent Stanów Zjednoczonych nie chce go przyjąć, w miejscu, gdzie zazwyczaj rozmawiali o sprawach najwyższej wagi. Początkowo, wydawało mu się, że strażnik w mundurze Military Police, prowadzi go do prywatnego apartamentu prezydenta, później jednak zdał sobie sprawę, że kierowany jest do piwnicy, pod Białym Domem, gdzie, według jego wiedzy nie znajdowało się nic, żadne pomieszczenie, w którym można by było przyjąć osobę tego formatu co on – ministra spraw zagranicznych i wciąż jeszcze premiera Republiki Francuskiej, co prawda pokonanej, ale nie zniszczonej. W pierwszej chwili myśl o przyjęciu w piwnicy wydała mu się bardzo śmieszna, potem jednak , zdał sobie sprawę, że to jawny potwarz – policzek wymierzony w jego stronę, jego PREMIERA, Republiki. Francois Darlan zatrzymał się wreszcie przed metalowymi, zamykanymi na dwie duże zasuwy drzwiami, które otworzyły się przed nim z lekkim skrzypieniem. Po drugiej stronie, stał już Douglas MacArthur, i Charles Lindbergh (dowódca lotnictwa, na wniosek jednego z zaufanych ludzi Roosevelta, podobno został przekonany do „nowego ładu”, za pomocą dość sowitej łapówki). Jako pierwszy Francuza przywitał MacArthur, który podał mu rękę.
    - Witamy w naszym nowym gabinecie owalnym – zaśmiał się „Mac” i gestem zaprosił gościa do środka.
    - No, niechże się pan pośpieszy – Lindbergh był już znacznie mniej życzliwy dla francuskiego premiera – Jeśli zamierza pan tu stać cały dzień to może ja już pójdę.
    - Nie przywykłem do takiego traktowania – burknął obrażony Darlan i wszedł do środka.
    - A ja, nie jestem przyzwyczajony do negocjacji z napuszonymi bufonami – mruknął pod nosem Lindbergh i ruszył przodem. Okazało się, że korytarze ciągnące się pod Białym Domem to prawdziwy labirynt Minotaura. Wreszcie cała trójka zatrzymała się przed gustownymi dębowymi drzwiami. Dowódca lotnictwa, nacisnął pozłacaną klamkę i po chwili Darlan znalazł się naprzeciw prezydenta, który pochylony nad biurkiem studiował dzisiejszy Washington Post.
    - Witam panie prezydencie – zaczął Dalran – Po pierwsze, bardzo się cieszę, ze pana widzę, po drugie, chciałbym wiedzieć, co oznacza ta cała maskarada i przyjmowanie mnie, jednego z najważniejszych aliantów pańskiego rządu, w katakumbach!
    - Po pierwsze niech pan nie robi takiego szumu – warknął FDR, i wskazał przybyszowi miejsce na fotelu – Po drugie, to proszę pamiętać o tym kto panu zapewnił schronienie, a po trzecie, to do czasu opanowania wrogiego wywiadu, nie będę opuszczał tego poziomu, chyba, że na spotkania z dziennikarzami i innymi pismakami. Tylko tu czuję się bezpieczny. Wie pan, że kilka tygodni temu strzelał do mnie polski snajper?
    - Mon Dieu! – zdziwił się Francuz – To nie do pomyślenia, żeby Ci parszywi…
    - A jednak – przerwał mu FDR – Słyszałem, że podpisaliśmy, czasowe, podkreślam raz jeszcze czasowe, zawieszenie broni z Polakami.
    - Oui, to tylko kwestia kilku tygodni – uśmiechnął się Dalran – I tak nie jesteśmy w stanie dosięgnąć ich w Europie, a oni nas w Afryce, więc prowadzenie walk nie ma sensu.
    - Doprawdy? – na twarzy prezydenta Stanów Zjednoczonych pojawił się kpiący uśmiech – Może jeszcze zechce mi pan wmówić, że Polacy to całkiem mili sympatyczni goście. Niech pan nie gada głupot Dalran! Ci przeklęci Polaczkowie, podpalili kilka moich lotniskowców, każdego dnia napływają raporty o drobnych wypadkach na statkach idących w konwojach na Pacyfik, do naszych chłopców w Chinach. Jak pan myśli, dlaczego są z tym związani Polacy?
    - Nie wiem panie prezydencie – odparł Francuz po czym szybko dodał – Skoro tak pan schodzi na tematy polskie, to dlaczego wezwał pan mnie, a nie kogoś kto lepiej zna sytuację w Europie Środkowej? Może lepszy byłby pan Benes, jego tak zwany rząd, działa trzy ulice dalej, w Hotelu Regina. To po pierwsze. Po drugie, nie życzę sobie takiego tonu…
    - A po trzecie, zechce mi pan wytłumaczyć, dlaczego tak zwany francuski rząd , pomimo lekcji z II wojny światowej, kiedy to Niemcy wpadli w wasze linie obrony i przecięli je jak masło, nie wyciągnęliście żadnych wniosków i teraz jesteście zmuszeni siedzieć na moim garnuszku? Hę? – Roosevelt był wyraźnie wściekły, z trudem hamował się przed spoliczkowaniem Francuza – Gdyby nie wasze ograniczenie umysłowe, to dzisiaj, bylibyśmy w stanie powstrzymać Hunów, we Francji. Niestety, daliście ciała na całej linii, i teraz będziemy musieli wylądować we Francji, żeby przywrócić ład w Europie i pokonać Hunów. Na całe szczęście moim ludziom udało się doprowadzić do kryzysu na linii Berlin – Rzym. Chciałbym się tylko dowiedzieć, co się udało zdziałać pańskim ludziom panie Dalran. Nic!
    - Republika…
    - Milczeć – Roosevelt uderzył pięścią w stół – Co prawda politycznie sprawujecie kierownictwo w sojuszu, ale gospodarczo i militarnie to my ponosimy największe koszta. Dlatego też, żądam, aby pański rząd rozpoczął rozmowy z władzami Wielkiej Brytanii. Muszą dołączyć do naszego sojuszu. Wydaje mi się, że to zadanie nie przekroczy pańskich możliwości, i poza nadętą bufonadą, którą pan tu prezentuje uda się panu coś osiągnąć. Anglicy powinni się zgodzić, większość krajów brytyjskiej wspólnoty narodów należy do sojuszu…
    - Czy mogę coś powiedzieć? – zapytał Dalran.
    - Nie. Spotkanie uważam za zakończone – warknął Roosevelt i wskazał Francuzowi na drzwi. Po chwili w podziemnym gabinecie prezydenta pojawił się Hoover.
    - Doskonale panie prezydencie, żabojad robi pod siebie ze strachu – zawołał od wejścia szef FBI.
    - Nie jest chyba osamotniony w tej czynności. Może wytłumaczysz mi, dlaczego jak do tej pory nie udało się wam znaleźć żadnego śladu po tym przeklętym snajperze? Mam tu siedzieć do końca kadencji, czy wojny? – Roosevelt wciąż pozostawał w „bojowym” nastroju.
    - Po co te nerwy Franklin – odparł Hoover – Pamiętaj, dzięki komu wygrałeś ostatnie wybory, i z łaski swojej, spuść nieco z tonu, bo bardzo nie lubię, jak ktoś jest za bardzo wyszczekany. Rozumiemy się?
    - Przepraszam… po prostu, jestem już przemęczony. Sam rozumiesz najpierw Pearl, potem to…
    - Spokojnie Franklin. Nikt nie ma do Ciebie pretensji. Dajesz z siebie wszystko – odparł przyjaznym tonem Hoover – Może już niebawem będziesz miał okazję, żeby trochę odpocząć…

    [​IMG]
    Premier Wielkiej Brytanii, Sir Winston Churchill otworzył drzwi prowadzące do swojego gabinetu i natychmiast podbiegł do biurka, na którym dzwonił czerwony telefon – mogło to oznaczać tylko jedno – Jego Królewska Mość, chce rozmawiać ze swoim premierem.
    - Churchill na linii, słucham sir.
    - Winston? – głos króla był jak zwykle spokojny.
    - Tak sir, do usług.
    - Czytałem przed chwilą twój raport dotyczący tego… jak by to powiedzieć… sojuszu z Aliantami. Słyszałem, że nasz ambasador w Waszyngtonie prowadzi w tej sprawie pewne rozmowy z Rooseveltem i tą szują Daldierem, to prawda?
    - Tak sir, poprosiłem Sir Anthony’ego o rozpoczęcie takich rozmów.
    - Dobrze zrobiłeś. Winstonie, jeżeli Wielka Brytania zostanie sama, to prędzej czy później będziemy musieli kapitulować. Nieprzyjaciel jest zbyt liczny, i ma potężne siły. Jeśli Anglia upadnie…
    - Wasza wysokość, rolą ludzi takich jak ja, jest niedopuszczenie do tego, by ktokolwiek, podkreślam, by ktokolwiek, mógł bezkarnie atakować nasze państwo…
    Król wygłosił jeszcze kilka uspokajających formułek, po czym pożegnał się z premierem i odłożył słuchawkę. Podobnie postąpił Churchill, który przez następne pół godziny zupełnie spokojnie popalał cygaro. Jego myśli krążyły wokół Polski, małego, no nie tak znowu małego kraiku na wchodzie Europy, który obecnie stawał się jednym z ważniejszych graczy na arenie politycznej. Co prawda pomiędzy Polską, a krajami zachodu prowadzącymi wojnę z Rzeszą panowało zawieszenie broni, a obie strony przygotowywały się do poważnego zaszkodzenia, „temu drugiemu”, to jednak Winston Churchill zdawał sobie doskonale sprawę, że w działaniach Polaków nie było antyangielskich akcentów. No może, poza zaproszeniem do Warszawy Edwarda, eks króla Wielkiej Brytanii i tej jego rozwódki… Premier nigdy nie przepadał za tym młodym człowiekiem. Nie wiedział co ich dzieliło, obaj wszak odebrali podobne wychowanie, i mieli podobne poglądy na rolę Anglii w świecie.
    - Chyba nie jest tak źle – bąknął w końcu Churchill przyglądając się wielkiej mapie Europy rozwieszonej na ścianie jego gabinetu.

    [​IMG]

    Nowy szef GISZ-u​

    Generalny Inspektor Sił Zbrojnych, generał Sikorski zatrzymał się przy wejściu do swojego biura, z którego powoli wyprowadzał się, marszałek Rydz Śmigły. Sikorski przez chwilę wahał się, czy podejść do swojego poprzednika i zaproponować mu drobną pomoc w znalezieniu nowego przydziału, ale w ostatniej chwili zatrzymał się, w półotwartych drzwiach. Śmigły, nigdy nie był mu specjalnie przychylny i zawsze znajdował pewną przyjemność w rzucaniu mu kłód pod nogi. Sikorski dobrze pamiętał czasy, gdy musiał wyemigrować do Francji, nikt też nie musiał mu przypominać o wszystkich podłościach, jakich doświadczył ze strony poszczególnych oficerów… Teraz generał miał okazję wyrównać rachunki. Mimo wszystko otworzył jednak drzwi gabinetu i wszedł do środka. Przez chwilę przyglądał się Śmigłemu, który pośpieszenie wrzucał wszystkie swoje rzeczy do jednego wielkiego tekturowego pudła i powiedział spokojnym głosem.
    - Dzień dobry panie marszałku – przez chwilę wydawało mu się, że Śmigły go nie słyszał. Miał już przywitać się po raz drugi, gdy były Generalny Inspektor odezwał się przyciszonym głosem.
    - Dzień dobry, generale Sikorski – po chwili zaś dodał – Zostawiłem dla pana dokumenty, tu na biurku…
    - Dziękuję, na pewno się przydadzą – odparł Sikorski i lekko się uśmiechnął – Na pewno będzie panu trudno znaleźć nowy przydział. Postaram się coś dla pana znaleźć, ale do września, może nawet grudnia będzie pan musiał pozostawać na urlopie…
    - To bardzo miłe z pana strony – odparł Śmigły – Cóż, panie generale, życzę panu powodzenia na nowym stanowisku – to mówiąc marszałek podszedł do nieco zdziwionego generała i podał mu rękę – Nie spodziewałem się, że rozstaniemy się w takiej atmosferze. Spodziewałem się, że pan nie przyjdzie, albo że będzie się pan chciał zemścić za nasze wcześniejsze, że tak powiem, nieporozumienia…
    - Cóż, najważniejsza dla mnie, jako dla żołnierza i oficera nie jest przynależność partyjna, ale to czy dany żołnierz, oficer dobrze służy Rzeczpospolitej…

    [​IMG]

    Inżynier Kobuszewski, w płaszczu i kapeluszu, obok niego, inżynier Zygmunt Libera z PZL - Mielec.​

    Wspomnienia Władysława Kobuszewskiego, jednego z polskich inżynierów pracujących przy budowie polskiej bazy rakietowej w Brześciu Litewskim

    „Na początku maja, albo pod koniec kwietnia przyjechaliśmy do Brześcia Litewskiego, żeby przygotować plac budowy. Od samego początku do pracy przy budowie poligonu zostali skierowani więźniowie z Berezy Kartuskiej, głównie komuniści, kilkuset jeńców wojennych, sądząc po mowie, byli to zapewne Norwegowie, oraz duża ilość miejscowej ludności, która pracowała na budowie jako robotnicy. O ile jeńcy i więźniowie Berezy nie otrzymywali żadnego wynagrodzenia, o tyle pracownikom cywilnym płacono całkiem nieźle, pamiętam, że na jednego cywilnego robotnika przypadało około trzech tysięcy złotych pensji miesięcznej, a dla nas inżynierów i specjalistów, po doliczeniu premii i dodatków za pracę w nadgodzinach, lub z dala od domu, wychodziło nam na czysto koło pięciu, jeśli ktoś żył oszczędnie to nawet i sześć. Budowaliśmy kilka dużych budynków, oraz dwa silosy, połączone ze sobą podziemnym tunelem, długim na dziesięć – może piętnaście metrów. Wymiary tego tunelu są następujące – 10 do 15 metrów długości, wysoki na 3,5 metra, szeroki na pięć metrów. Na podłodze, specjalna grupa robocza złożona z Norwegów, kładła szyny. Jak się później dowiedziałem byli to norwescy policjanci, zatrzymani w czasie walk o Oslo. Jak dowiedziałem się później, pod silosami, znajdowały się dwa duże doły, wylane po bokach betonem, zaś podłoże silosów wykonano z wielkich płyt metalowych, które można było rozwijać za pomocą dźwigni założonej w budynku pierwszym, położonym dwa metry od silosu. Na wysokości drugiego piętra, licząc od rozsuwanej płyty stanowiącej podłoże silosu, wybudowano małe pomieszczenie, którego przeznaczenia nie znam – jedno duże okno wychodziło na wnętrze. Szyby w owym pokoju, wzmocniono dodatkowo kratami, oraz zasuwanymi metalowymi żaluzjami, których montażem zajmowałem się od początku lipca…”

    „(…) Nikt z nas nie domyślał się wtedy, że w ten właśnie sposób rozpoczynamy pierwszy etap polskiego programu rakietowego. Tajemnica była całkowita. Nikomu nie wolno było pisać, ani mówić o tym co budujemy. Wiadomo, gdzieś w Afryce toczyła się wojna, a pod bokiem, mieliśmy gotową na wszystko armię sowiecką. Początkowo, plotkowano o projekcie budowy i umieszczenia w tych wznoszonych przez nas silosach, wielkich zakładów przemysłowych, czy jakiegoś tajnego sprzętu, który miał popchnąć do przodu nasze badania naukowe, ale nikt nie brał tego pod uwagę. Zwłaszcza, że raz w tygodniu odwiedzali nas przedstawiciele państwowej firmy PZL – Mielec, która jako jedyna w kraju zajmowała się badaniem nowych rodzajów napędu. Później, tj. od maja, gdy powstał już wykop i fundamenty tych dwóch budynków, przybywali również Niemcy. Byli to głównie oficerowie Lufftwaffe i SS, zwłaszcza Ci ostatni byli szczególnie zainteresowani postępem prac i więźniami. Podobno, dowiedziałem się tego od mojego przyjaciela, który pracował w zarządzie, proponowali przysłanie nam „elementów niebezpiecznych” z Dachau i Ravensbruck.”

    „(…) Jednego razu, kilkudziesięciu jeńców norweskich zostało odwołanych z miejsca pracy. Niemal natychmiast zabrano ich na powierzchnię, pracowali bowiem nad budową podziemnego korytarza. Zabranych z tunelu ustawiono na skraju górnej krawędzi silosa, a następnie podeszło do nich kilku oficerów z „Czarnych Huzarów”, przefarbowanej policji politycznej, która powstała za czasów premiera Piaseckiego. Dowodzący formacją, niejaki kapitan Kopytek, przy okazji oficer kontrwywiadu wojskowego, który miał za sobą służbę frontową w Norwegii, i jak mówiono, dobrze znał język, zaczął przesłuchiwać jeńców. Po kilku godzinach jeden z nich przyznał się do kontaktów z niemieckim wywiadem wojskowym, jeszcze przed wybuchem wojny. Dwaj młodsi funkcjonariusze Huzarów, zapewne na rozkaz Kopytka, zepchnęli go w dół. Nieszczęśnik zginął na miejscu. Pozostałych ostrzeżono przed kontaktami z niemieckimi gośćmi, którzy często odwiedzali budowę. Po kilku tygodniach zabrano z budowy wszystkich Norwegów, którzy zostali przewiezieni do Narviku, gdzie część z nich złożyła przysięgę na wierność królowi Haakonowi VII.”

    [​IMG]

    29 kwietnia rozpoczęła się budowa najtajniejszego polskiego przedsięwzięcia gospodarczego ostatnich lat. Baza rakietowa i poligon do testów, były budowane przez pracowników cywilnych, specjalistów w swoich dziedzinach, oraz przez jeńców norweskich i więźniów politycznych. Szczególne zainteresowanie projektem, oraz samą budową zdradzał sam Hitler, który często wysyłał do Brześcia Litewskiego, liczne delegacje, na czele których stał najczęściej „baron rakiet” Werner von Braun. Całe przedsięwzięcie, zostało objęte szczególną ochroną ze strony kontrwywiadu, a oficerem odpowiedzialnym za ochronę instalacji został kapitan Łukasz Kopytek, którego pośpieszenie odwołano z Norwegii, na początku miesiąca. Oficerem łącznikowym pomiędzy Lufftwaffe, a siłami powietrznymi Rzeczpospolitej został mianowany kapitan Miśkiewicz, którego poproszono o objęcie tego stanowiska, do czasu, gdy jego pułk lotniczy rozpocznie akcje na Morzu Śródziemnym. Kontrolę nad przedsięwzięciem objęła firma PZL – Mielec…


    @ Sauron coś pomyślimy, może powrót do zwyczajowej nazwy?
    @ Hamnis Fhurer żyje we własnym świecie. Może zamach wiernego Heinricha się powiedzie?

    @ NW: No jeszcze nie gwałci, ale na pewno robi na szaro.
     
  7. Ceslaus

    Ceslaus Guest

    Odcinek 77​


    Chore drzewa rosną przy drodze...​


    [​IMG]

    Początek maja w Warszawie był bardzo spokojny, jedynie w „święto wszystkich robotników” doszło do drobnych przepychanek pomiędzy policją, a manifestującymi, których liczebność oceniania się na około trzy do czterech tysięcy ludzi. Wraz z pojawieniem się naprzeciw manifestujących dużej grupy młodzieży z bojówki ONRu – „Falangi” doszło do zamieszek, które przerodziły się w prawdziwą uliczną bitwę. Zmuszona do natychmiastowej interwencji policja, oraz kilka kompanii wartowniczych, szybko poradziła sobie z manifestantami. Zatrzymano Okło dwóch tysięcy ludzi, z czego ponad połowę stanowili sympatycy lewicy, którzy nie byli po prostu w stanie uciekać z Alei Jerozolimskich, gdzie miały miejsce zamieszki. Głównie dlatego, że tuż przed wkroczeniem policji, do komunistów, i innych lewicowców, dobrali się zwolennicy „Falangi”, którzy postanowili pokazać komunistom gdzie raki zimują. W wyniku bijatyki, lider PPS, Józef Cyrankiewicz został przewieziony do szpitala na obserwację, z podejrzeniem złamania obojczyka oraz trzech żeber, w podobnym stanie było jeszcze wielu innych szeregowych manifestantów, którzy pragnęli uczcić święto pracy. Z zatrzymanymi komunistami policja postąpiła – przynajmniej zdaniem manifestujących, aż nazbyt brutalnie. Skutych kajdankami, wrzucono ich niczym worki z ziemniakami do policyjnych samochodów, które następnie przewiozły zatrzymanych na komisariaty, gdzie po spisaniu zeznań i pobraniu odcisków palców, przewieziono ich do Berezy Kartuskiej, lub szpitali więziennych. O „szczęściu w nieszczęściu” mogło mówić kilkudziesięciu studentów, którzy najbardziej opierali się policjantom. Ostatecznie trafili do Berezy Kartuskiej, jednak dzięki protekcji swojego wykładowcy, pracującego nad polskim reaktorem atomowym w ramach planu „Bieszczady 2”, zwolniono ich do domu. By jednak postraszyć niedoszłych działaczy lewicowych, każdemu z nich nałożono dozór kuratorski, i całkowity zakaz kontaktów z organizacjami lewicowymi. W razie gdyby młodzi ludzie nie posłuchali „głosu rozsądku” i mimo wszystko nawiązali kontakt z jakimś ugrupowaniem politycznym o charakterze lewicowym, groziło im powołanie do wojska i skierowanie do mroźnej Norwegii. Wobec takiego stanu rzeczy nieco dziwi, sposób w jaki do zatrzymanych działaczy narodowych odnosiła się policja. Co najdziwniejsze, zatrzymani ONR-owcy, lub jak kto woli, „Falangiści”, byli natychmiast kierowani do specjalnie przygotowanych do tego celu koszar, gdzie przesłuchiwali ich oficerowie Huzarów, a następnie, po wstępnym przesłuchaniu i złożeniu wyjaśnień w sprawie „wybryków” na Alejach Jerozolimskich, kierowano ich do domu. Jedynie trzech najbardziej „zaciekłych” antykomunistów zostało zatrzymanych, jednak już następnego dnia, 2 maja zostali wypuszczeni na wolność z powodu „nikłej szkodliwości społecznej czynu”.

    [​IMG]

    Warto teraz poświęcić dwa słowa obozowi w Berezie Kartuskiej, który od początku 1942 roku przeżywał swoją drugą młodość. Przybywający do Berezy więźniowie, otrzymywali numer, które w styczniu przekroczyły liczbę trzech tysięcy, „zastój” – jak nazywał ten stan rzeczy komendant obozu, spowodowany był powstawaniem specjalnych obozów odosobnienie dla przestępców kryminalnych, jeńców wojennych, osób uznawanych za szczególnie niebezpiecznych (min. zatrzymanych agentów sowieckiego wywiadu wojskowego, oraz pedofilii, którzy przed wykonaniem wyroku, którym zazwyczaj była kara śmierci, oczekiwali na jego wykonanie w obozach resocjalizacyjnych, takich jak np. więzienie w łódzkiej dzielnicy Radogoszcz). Dopiero z rozpoczęciem wojny, do Berezy zaczęły przybywać nowe transporty więźniów, wśród których było bardzo wielu zatrzymanych obywateli brytyjskich, których natychmiast odseparowano od więźniów o poglądach komunistycznych. Ci ostatni mieli do wyboru dwie drogi spędzenia „wolnego czasu” w Berezie. Opcją pierwszą było tak zwane nieróbstwo – związane bezpośrednio z mniejszymi racjami żywnościowymi (na śniadanie niesłodzona kawa zbożowa lub żur, 400 gram chleba na cały dzień, na obiad porcja ziemniaków, żur lub kawa, na kolację zbożówka lub żur), oraz gimnastyką, na którą składały się min. czołganie po gruzie ceglanym (oczywiście z czerwonej cegły), biegach przełajowych po terenie obozu (specjalny tor przeszkód), oraz pozorowanych tortur. Jeżeli jednak osadzony wybierał „pracę”, kierowano go do przy obozowej fabryki, gdzie razem z innymi więźniami, od 1942 roku byli to głównie Brytyjczycy, pracował przy produkcji papieru, lub tablic rejestracyjnych. Podjęcie pracy wiązało się również z możliwością otrzymywania paczek żywnościowych i tekstylnych, większymi przydziałami, które dla pracujących przewidywały min. 20 papierosów tygodniowo. Wraz z rozpoczęciem działań na ternie Belgii i Holandii, do Berezy zaczęli trafiać również jeńcy, wzięci do niewoli przez polskie oddziały. Trafiający do obozu żołnierze, byli od razu zaliczani do kategorii „środkowej”, oznaczało to, że jeżeli jeniec nie był znany w swoim kraju, regionie, jako komunista, lub działacz lewicowy, to od jego dobrej woli zależało, czy będzie traktowany przyzwoicie, zgodnie z Konwencją Genewską i Haską, czy też, trafi do grupy komunistów. Jeżeli jeniec wojenny, przestrzegał regulaminu obozu, był posłuszny wobec rozkazów swojego przełożonego z czasów wojny i nie próbował szerzyć na terenie obozu komunistycznej propagandy, był traktowany zgodnie z prawem międzynarodowym. Jeżeli jednak, stwierdzono uchybienia od tego regulaminu, które nie mogły być traktowane jako pojedyncze wypadki, wynikające z nieznajomości przepisów, lub złego stanu zdrowia jeńca, to trafiał on do części obozu przeznaczonej dla „politycznych”. Kolejny przełom przyniosły działania w Norwegii, w wyniku, których do Berezy trafiło około 5 tysięcy ludzi, głównie żołnierzy norweskich, policjantów z Oslo, Roros i Kristianstand, oraz lokalnych działaczy komunistycznych, którzy w liczbie około 4 tysięcy zostali ujęci w osobnej statystyce, która nie obejmowała „zatrzymanych z bronią w ręku”. Reasumując, po podboju Norwegii, w obozie znalazło się ponad 9 tysięcy Skandynawów, którzy niezbyt chętnie zgłaszali się do pracy. Dopiero rozpoczęcie dużych inwestycji budowlanych w okolicach Brześcia, spowodowało wzrost zainteresowania stałą pracą. Według ostrożnych szacunków, do pracy przy budowie poligonu rakietowego, zgłosiło się około 3,5 tysiąca komunistów norweskich, oraz ponad 2 tysiące żołnierzy. W chwili, gdy do Berezy przybyli zatrzymani w czasie rozruchów na Alejach Ujazdowskich, komuniści obóz liczył ogółem około 19 tysięcy więźniów.

    [​IMG]

    8 maja do Radomia, gdzie rozpoczęły się badania nad nowym uzbrojeniem dla dywizji piechoty, trafiły pierwsze transporty niemieckiej broni, min. kilka prototypów niemieckiego karabinu szturmowego Mp44, który po drobnych przeróbkach miał wejść na wyposażenie wojska polskiego, jako podstawowy karabin dla drużyn piechoty. Polscy konstruktorzy, nie byli jednak w stanie znaleźć tańszych zamienników dla niektórych ważnych elementów konstrukcyjnych karabinu, dlatego też, zdecydowano się na ograniczenie jego ilości w drużynie do czterech sztuk. Oprócz tego na każdą drużynę (złożoną docelowo z dziesięciu ludzi) przypadać miało: 4 karabiny Mp44, dwa peemy „Mors”, dwa karabiny Mauser oraz dwa karabiny samopowtarzalne Gewhehr 43, które w polskiej armii funkcjonowały pod nazwą „karabin samopowtarzalny piechoty wz. 43”. Dodatkowym „udogodnieniem” było wprowadzenie nowego modelu pasów, ładownic, hełmów oraz nowego kroju mundurów polowych, wzorowanych w pewnym stopniu na kroju mundurów Waffen – SS. Konstruktorzy z Fabryki Broni Radom, byli także zmuszeni do opracowania nowego typu granatu, który miał mieć większy zasięg rażenia, przy mniejszym ciężarze i gabarytach. Niestety, na rezultaty tych ważnych dla dziedziny obronności prac przyjdzie jeszcze trochę poczekać.

    [​IMG]

    Polski "Condor"​

    Samolot transportowy miękko przyziemił na płycie warszawskiego portu lotniczego Okęcie. Kilku niemieckich oficerów Luftwaffe z ulgą powitało kontakt z ziemią, gdyż ich Focke Wulf 200 Condor, był maszyną doraźnie tylko przystosowaną do transportu ludzi. Samolot budowano bowiem jako bombowiec morski, zdolny do atakowania konwojów atlantyckich. Tymczasem, jego zadaniem stało się transportowanie żołnierzy pomiędzy Berlinem, a Warszawą. Gdy zgasły już cztery pracujące na wysokich obrotach motory, i otworzyły się drzwi, do wnętrza samolotu szybko wbiegł ubrany w mundur huzarski kapitan Łukasz Kopytek, który gestem przywoływał do siebie jeszcze jednego gościa. Po chwili, w drzwiach pojawił się kapitan Miśkiewicz, który przezornie zabrał ze sobą spadochron, nie miał bowiem zaufania do niemieckiego bombowca.
    - Dobra panowie – powiedział do zmaltretowanych Niemców kapitan Kopytek – Lecimy do Brześcia. Za jakieś dwadzieścia minut startujemy, jeśli nie będzie żadnych komplikacji, to o trzeciej będziemy na poligonie. Cieszycie się?
    - Jak cholera! – zawołał najstarszy stopniem Niemiec – Jeśli to pudło nie wytrzęsie nas bardziej niż w drodze z Berlina, to może będziemy w stanie stworzyć jakiś dokładny raport o tym co zobaczymy.
    - Cóż, takie są uroki życia – wtrącił sentencjonalnie kapitan Miśkiewicz i zajął miejsce przy kabinie pilotów, do której na chwilę wszedł Kopytek by podać pilotom wytyczne dotyczące lotu. Niemcy przez chwilę rozmawiali między sobą, po czym jeden z nich zwrócił się do kapitana Miśkiewicza.
    - Herr kapitan, czy ja pana skądś nie znam?
    - Bardzo możliwe, latałem trochę nad Niemcami w ramach wymiany.
    - Na początku wojny z Anglią?
    - Zgadza się, w okolicach Wilhelmshaven.
    - Mój Boże, byłem pana mechanikiem – na twarzy oficera pojawił się szeroki uśmiech – Jaki ten świat mały, co panie kapitanie?
    - Jasne, ale za cholerę pana nie kojarzę – uśmiechnął się kapitan – Czekaj, czekaj… Ty jesteś Johan?
    - Tak jest! Szybko awansowałem co – zaśmiał się zapytany – W czerwcu zwykły mechanik, dzisiaj specjalista od silników odrzutowych…
    - A więc to jest przedmiotem tych spotkań – zdziwił się Miśkiewicz – To wasza firma będzie u nas produkować silniki?
    - Skądże znowu – na twarzy Johana pojawił się znowu serdeczny uśmiech – Nasze Jumo, to gówno jakiego świat nie widział. Ostatnio spaliły się trzy prototypowe silniki. Paliwo pierdykło, jak obsługa zaczęła się bawić z ciągiem, jak pan wie trochę trudno latać bez używania przepustnicy, więc wybieramy się do was żeby zobaczyć poligon do testów.
    - Rzeczywiście nie wesoło – odparł kapitan. Po chwili do przedziału dla pasażerów wszedł kapitan Kopytek i usiadł w połowie odległości pomiędzy Niemcami, a Miśkiewiczem.
    - O czym panowie rozmawiacie?
    - To mój mechanik z wymiany polsko – niemieckiej – odparł kapitan Miśkiewicz i wskazał na Johana – Poznajcie się, kapitan Łukasz Kopytek, i porucznik, mam rację? Johan Sprelee.
    - Bardzo mi miło – uśmiechnął się Kopytek i podał Niemcowi rękę – Jak Ci się podoba w Polsce Johan?
    - Co tu dużo gadać – zaśmiał się zapytany – Rzuca jak diabli.
    Potężny czterosilnikowy bombowiec powoli oderwał się od ziemi...

    Jakieś dwie godziny później nad uśpiony brzeskim lotniskiem zakołował potężny niemiecki czterosilnikowy samolot. Piloci przez chwilę krążyli nad pasem startowym w obawie, czy Condor zmieści się na krótkim pasie, w końcu jednak zdecydowali się na lądowanie z wyłączonymi silnikami, które zakończyło się ostrym hamowaniem na samym końcu pasa. Najgorzej lot, a dokładniej rzecz biorąc lądowanie przeżyli Niemcy i kapitan Kopytek, który zaraz po wyjściu z maszyny udał się do toalety. W tej sytuacji jedynie kapitan Miśkiewicz mógł odebrać raport od kierujących budową poligonu oficerów wojsk lądowych i lotnictwa, oraz kilku cywili, którzy z nieznanych przyczyn kręcili się po lotnisku.
    - Prace posuwają się szybko do przodu – z zapałem meldował porucznik lotnictwa – Nie ma pan kapitan pojęcia, jak ci więźniowie z Berezy zapieprzają! Wczoraj skończyli kopać fundamenty pod budynki kontrolne. Co prawda dochodzi do drobnych aktów sabotażu, ale w większości przypadków zostają one wykryte. Zresztą, w przypadku niektórych miejsc gdzie pracują więźniowie sabotaż grozi im śmiercią… i to dosłownie..
    - Wczoraj złapaliśmy kilku norweskich komunistów, którzy próbowali szerzyć „szkodliwe” poglądy – dodał drugi oficer – Ale nie musi się pan już martwić tymi, że tak powiem ludźmi. Jednego potraktowaliśmy parę razy pałką po głowie, a reszcie przeszła już ochota na zabawy w politykę.
    Po chwili pojawił się Kopytek, z uśmiechem na twarzy odebrał raport po czym lekko zdegustowany powiedział.
    - Panowie, teraz jest już zbyt późno by trochę zmienić sytuację, ale na przyszłość jeśli złapiecie jednego, lub dwóch komunistów na łamaniu regulaminu, to ich po prostu bez patyczkowania się. Kop w klatkę piersiową i niech spada na dno silosu. Jaka tam jest wysokość? Sto metrów w głąb? Dość czasu na zastanowienie…
    Po chwili po przybyłych gości podjechały dwa czarne mercedesy. Do pierwszego wozu wsiadło dwóch oficerów SS, oraz kapitan Kopytek, do drugiego kapitan Miśkiewicz, który wciąż nie mógł dojść do siebie po tym co usłyszał z ust swojego przyjaciela, i przedstawiciele Luftwaffe. Siedzący obok Piotra porucznik Johan Sprelee zagadnął w końcu:
    - Wyglądasz jakbyś zobaczył ducha…
    - Słuchaj Johan, powiedz mi, czy ty jesteś narodowym socjalistą?
    - Szczerze, to powiem Ci, że taki ze mnie narodowy socjalista, jak z ciebie komunista. Dzieciak byłem jak kazali się zapisywać do Hitlerjugend, nie było możliwości powiedzieć nie. Dobrałem się tam z jeszcze jednym kumplem, który starał się jak ja – nie wychylać. Skończyliśmy HJ, poszliśmy do wojska. Ja zostałem na mechanika, on poszedł na policjanta. Teraz pilnuje Żydów w Dachau…
    - A więc popierasz to co Ci ludzie robią z Żydami?
    - Jasne, że nie. Nikt normalny tego nie popiera. Ale u nas w Niemczech to jest tak, że jak jesteś przeciwko władzy, to musisz być albo bardzo bogaty, i mieć tyle kasy, żeby połowa lokalnego NSDAP, była u ciebie zapożyczona, albo być uznawany za idiotę, który nie ma zielonego pojęcia o niczym i tylko tak sobie chodzi i pierdzieli kocopoły. Na szczęście, wy tu w Polsce jesteście zupełnie innymi ludźmi. Potraficie powiedzieć, nie jak władze ustawiają was po kątach.
    - Czasami myślę, że tak nie jest – odparł kapitan i powiedział o tym co usłyszał od Kopytka na temat „sposobów” obchodzenia się z opornymi więźniami. Na twarzy Niemca pojawił się smutny uśmiech, porucznik spojrzał w stronę otaczającego drogę lasu i po chwili odparł:
    - Wiesz Piotr, z waszym krajem jest jak z tym lasem. Większość drzew jest zdrowa, mocna, sięga wysoko w niebo. Inne, te które są przy drodze to mniejszość. Ta mniejszość ma bardzo dużo do powiedzenia. Ale jest chora, zepsuta, niska i karłowata. Cieszcie się, że to tylko mniejszość. U nas jest na odwrót – większość jest chora… My nie jesteśmy w stanie niczego zmienić – dodał po chwili Johan i ponownie spojrzał na drzewa. Kapitan popatrzył na pozostałych oficerów Luftwaffe, którzy tylko przysłuchiwali się ich rozmowie. W milczeniu pokiwali głowami.

    Raport niemieckiej misji wojskowej był bardzo pozytywny. Oficerowie Luftwaffe chwalili położenie, dobre możliwości i przestrzeń przeznaczoną na prowadzenie testów. Zupełnie inny wydźwięk miał raport złożony przez oficerów SS, którzy ganili Polaków za sposób w jaki traktują jeńców i komunistów, za „królewskie warunki” w jakich żyli więźniowie… Oficerowie Gestapo krytykowali jednopiętrowe łóżka, ogrzewane i ocieplane pawilony mieszkaniowe z zakratowanymi oknami, łazienki i codzienne kontrole lekarskie…

    [​IMG]

    17 maja 1943 roku, armia amerykańska wciąż prowadzi udane operacje na kontynencie azjatyckim, czego najlepszym przykładem jest aneksja Mongolii Wewnętrznej. W tej sytuacji w Cesarskim Sztabie głównym panuje konsternacja – lada dzień, oddziały wroga znajdą się u wrót Korei, która od dawna jest częścią Imperium. Głównodowodzący, i szef połączonych sztabów admirał Isoroku Yamamoto zdecydował się czym prędzej spotkać z żołnierzami, i generałami na Półwyspie Koreańskim gdzie już niebawem będą toczyły się ciężkie walki.

    [​IMG]
    Spotkanie udało się znakomicie – decyzja o kontynuowaniu wojny była jednomyślna i nie wymagała długich dyskusji. Przecież obrona jest znacznie łatwiejsza niż atak, a odpowiednio przeprowadzona obrona, może doprowadzić nieprzyjaciela nie tyle do odwrotu na całej linii i załamania się jego frontu , ile do wielkich strat, z których władze będą musiały się jakoś wytłumaczyć swoim wyborcom. Wszystko było w najlepszym porządku, do chwili, gdy samolot z admirałem na pokładzie oderwał się od płyty lotniska w Busan. Chwilę potem na lądowiskiem przeleciały dwa amerykańskie P-38 Lighting, które bez większych problemów dopadły do japońskiego samolotu transportowego, który kilka minut później z hukiem spadł w morskie odmęty… Na pokładzie samolotu poległ admirał Isoroku Yamamoto, jedyna nadzieja Cesarstwa, w tych trudnych i nieprzewidywalnych czasach…

    Kolejny miesiąc był nadzwyczaj spokojny, dlatego też trudno się dziwić, że największymi wydarzeniami był początek prac nad nowymi modelami czołgów średnich, wyposażeniem dla dywizji zmechanizowanej oraz stworzenie projektu niszczyciela nazwanego „Modelem ‘39”. Dlatego też trudno się dziwić, że w takiej sytuacji dla oficerów pracujących w Generalnym Inspektoracie i polskim wywiadzie nastał okres błogiego spokoju. Jedynie pracownicy MSZ – tu mieli drobne problemy. Wynikało to głównie z zawirowania na linii Warszawa – Berlin, Hitler domagał się bowiem od władz Rzeczpospolitej natychmiastowego powrotu do działań wojennych na co minister Beck miał jedną i tą samą odpowiedź: „Wszystko w swoim czasie”. Tymczasem szkolenie żołnierzy, którzy mieli już niebawem trafić do Egiptu nabierało tempa, a część dywizji rozlokowanych wzdłuż granicy polsko – niemieckiej była już ładowana do eszelonów, które miały przewieźć polskich żołnierzy pod Grenoble, gdzie miał nastąpić dalszy etap przygotowania do służby na pustyni… Pomimo tego Hitler domagał się, natychmiastowego uruchomienia polskich okrętów podwodnych, wysłania w morze marynarki wojennej, oraz co jego zdaniem najważniejsze wysłania do boju polskich samolotów, które jego zdaniem już od dawna powinny latać na bombardowania Anglii, gdzie bomby gęsto padały na Londyn i główne bazy marynarki wojennej. Pomimo takich przynagleń, w czerwcu i maju nikt nie mówił wprost o wojnie. Wojna była jedynie dalekim echem, czymś o czym nikt nie pamiętał lub, co bardziej prawdopodobne nie chciał pamiętać.


    @ Milven - TT PZL Mielec ma skilla potrzebnego do wymyślania rakiet i silnika odrzutowego.

    @ NW: Tak Grecja jest w Osi, padł też losowy event.
     
  8. Ceslaus

    Ceslaus Guest

    Odcinek 78​


    Historia pewnego profesora...

    [​IMG]

    Samochody powoli zbliżały się do wjazdu na niedużą rampę prowadzącą do obozu, gdy nagle z jednego z nich wyskoczył niski, ubrany w poszarpany uniform żołnierz, czy jeniec z opaską w kolorze norweskiej flagi państwowej i wielkim napisem „Norge” na plecach. Człowiek ten starał się jak najszybciej uciec ze zwalniającego pojazdu, rzucił się do ucieczki i już był bliski przekroczenia linii posterunków, gdy nagle tuż za nim zatrzymał się samochód z dwoma strażnikami, którzy bezceremonialnie wstali z miejsc, odbezpieczyli broń i ruszyli w ślad za uciekającym, który wpadł już pomiędzy budynki gospodarcze, które należały do jednego z lokalnych rolników. Nim jednak uciekinierowi udało się przedostać na otwartą przestrzeń, usłyszał jak jeden z Huzarów zawołał donośnym głosem:
    - Założę się o trzydzieści złotych, że nie dobiegnie do tamtej chałupy - zawołał Huzar i przymierzył się do oddania strzału. W tym samym czasie drugi wyjął spod siedzenia kilka foliowych worków na ciała, oraz szpadel. Uciekający podniósł ręce do góry i odwrócił się w stronę prześladowców. Przez chwilę wydawało się, że to już koniec jego próby ucieczki, że oto lada chwila powróci do zapełnionej więźniami , takimi jak on, norweskimi komunistami, ciężarówki, ale właśnie w tym momencie dowódca patrolu podszedł do zatrzymanego, i z wyrazem nienawiści kopnął go dwa razy w podbrzusze, po czym zwracając się do swoich podwładnych powiedział:
    - Co zamierzacie zrobić z tym kundlem panowie?
    - Myśleliśmy, że pan nam coś podpowie - zaśmiał się jeden z Huzarów, który przeładował już swój pistolet maszynowy i mierzył do leżącego na ziemi więźnia - Może by go tak, no wie pan, pod płot i do przodu?
    - Tak to sobie możesz baranie ze swoim psem w domu. Trochę kultury, to jeden z profesorów z uniwersytetu w Oslo. Jak myślicie kapralu, to jest ważny, czy nie ważny człowiek dla nas? Odpowiem wam zanim znowu zaczniecie pierdolić głupoty - warknął oficer i wskazując na leżącego dodał - W swoim kraju odpowiadał za produkcję przemysłową. Mamy go strzec jak oka w głowie, a wy idioci, nie dość, że pozwalacie mu wyskakiwać z ciężarówki, to jeszcze dopuszczacie do sytuacji w której, ten człowiek gania po polach jakiegoś chłopa. Całe szczęście, że to pole Kowalczyka, i być może nie będziemy mieli jakiś problemów. Pakujcie go do swojego samochodu tylko pamiętajcie, jak znowu spróbuje uciekać, to macie mu to uniemożliwić jeszcze w samochodzie. Jasne?
    - Tak jest panie poruczniku - odpowiedzieli chórem Huzarzy, którzy konwojowali transport jeńców wojennych i komunistów z Norwegii. Po chwili profesor ponownie znalazł się w ciężarówce, tym razem jednak by zapobiec próbom ucieczki przykuto go kajdankami do ławy na której siedział wraz z innymi więźniami, przesunięto go również na sam środek samochodu, tak, że nie mógł już tak łatwo dostać się do wyjścia. Po chwili do zatrzymanego na próbie ucieczki profesora nachylił się niski, ogolony na zapałkę mężczyzna.
    - Miał pan dużo szczęścia profesorze - powiedział i wskazując na polaków w jadącym za ich ciężarówką samochodzie, dodał - Ci chłopcy bardzo lubią robić użytek ze swoich pistoletów maszynowych. Mam nadzieję, że zdaje pan sobie z tego sprawę.
    - Doskonale panie majorze, doskonale, ale musiałem przecież coś zrobić. Nie będę tu siedział i pracował dla tych ludzi nad bronią, która zapewne wykorzystają do zniszczenia nie tylko Anglii, ale również Stanów Zjednoczonych. Nigdy nie wiadomo do czego wykorzystają te rakiety.
    - Czy pan naprawdę uważa, że zamierzam dla tych kreatur pracować? Skądże znowu - zaśmiał się oficer - po prostu w takich wypadkach, trzeba wyczuć dobry moment. Teraz, gdy jedziemy, nie znamy okolicy, ludzi i języka to nawet, gdyby pana nie dogonili, nie zastrzelili w drodze, albo nie skatowali na śmierć, choć w sumie to nie Niemcy, i oni biją, gdy naprawdę trzeba, to i tak wpadłby pan przy pierwszej łapance, ewentualnie kontroli dokumentów.
    - Cóż, ma pan rację – przyznał niechętnie profesor i lekko posmutniał, po chwili jednak dodał – A jak pan zamierza się stąd wyrwać?
    - W najprostszy możliwy sposób panie, profesorze, w najprostszy – poprzez szpital.
    Tymczasem ciężarówka zatrzymała się przy dużej mosiężnej bramie, która prowadziła do wnętrza kompleksu i budowy, wokół którego rozlokowano miejsca dla więźniów, straży i służb potrzebnych do funkcjonowania obozu pracy, „Bereza 1a”. Samochody wjechały na duży dziedziniec, na którym leżały już posegregowane rzeczy osobiste przywiezionych do obozu więźniów. Gdy pojazdy zatrzymały się przed budynkiem komendantury, z ciężarówek, pojedynczo wyprowadzono poszczególnych więźniów, którzy następnie zostali ustawieni w dwuszeregu i poinformowani, o panujących w Berezie 1a warunkach. Jako pierwszy do więźniów zwrócił się, ubrany na czarno wysoki ciemny blondyn.
    - Ja się nazywam – mówił kalecząc język norweski – Kapitan Łukasz Kopytek. Jestem oficerem Czarnych Huzarów, lub jak kto woli, Huzarów Śmierci. Dla wyjaśnienia, dodam, że ta druga nazwa to, określenie zwyczajowe, które weszło ludziom w nawyk. Jako dowódca całego korpusu Huzarskiego na Polskę, jestem zmuszony powitać was, w obozie pracy Bereza 1a. Będziecie tu pracowali przy budowie pewnych instalacji, przeznaczonych dla ludności cywilnej. Jeżeli wasza praca będzie dobra, uczciwa i rzetelna to wrócicie do domów i rodzin. Nikt nie będzie was bił, a chorzy i ranni otrzymają odpowiednią opiekę lekarską. Jeżeli mi nie wierzycie, to spytajcie pana doktora von Neurachta, który podczas drogi próbował ucieczki. Czy ktoś pana zabił panie doktorze? Nie? Wciąż jest pan z nami? Widzicie sami – nikt was nie skrzywdzi, nawet jeżeli zachowacie się tak nieodpowiedzialnie, jak pan profesor od chorych na raka. A teraz proszę pobrać swoje rzeczy. Wybierzcie tylko to co będzie wam w najbliższym czasie niezbędne. Pozostałe rzeczy zostaną przekazane do depozytu, skąd będziecie mogli je w każdej chwili odebrać. Pieniądze, które mieliście przy sobie w chwili zatrzymania możecie przeznaczyć na zakup książek i czasopism w języku norweskim, gdyż takowych nie posiadamy. Pan profesor von Neuracht, proszony jest do mojej kancelarii.
    Kopytek obrócił się na pięcie i wszedł do małego budynku wykonanego z białej cegły. Chwilę później do środka został wprowadzony profesor. Szedł powoli ostrożnie stawiając kroki i bacznie przyglądając się wnętrzu budynku, czy przypadkiem nie jest to jakaś katownia, w której Huzarzy umyślili sobie zamęczyć go, lub chociaż pobić za próbę ucieczki z transportu. Jego obawy prysły, gdy wszedł do środka. Budynek okazał się być zwykła kancelaria, z biurami dla projektantów, poczekalniami, miłymi sekretarkami i laboratoriami, które rozmieszczono na drugim końcu długiego korytarza. Profesor idąc za Kopytkiem widział naukowców pracujących za przeszklonymi drzwiami, gdy przyjrzał się im uważnie zauważył, że pracują nad jakimś modelem pocisku, czy rakiety… Wreszcie Kopytek otworzył drzwi do swojego gabinetu i wskazał profesorowi miejsce.
    - Proszę niech pan spocznie.
    - Dziękuję panie kapitanie – odparł profesor i z niejaka ulgą usiadł na fotelu naprzeciw kapitana Kopytka.
    - A więc próbował pan ucieczki z transportu, co? – Kopytek pochylił się w stronę rozmówcy i odpiął swoją kaburę – Miał pan wielkie szczęście, że konwojujący pana strażnicy, nie wiedzieli, że ma pan związki z organizacją lewicową „Wolność i równość”. Gdyby wiedzieli, że jest pan komunistą, to mój drogi profesorze, nie siedziałby pan tu, na przeciwko mnie.
    - Ależ…
    - Cisza – warknął nieprzyjemnie Kopytek – Domyślam się, że to nie jest pana ostatnia próba ucieczki. Cóż… powiem panu tyle, jeden który próbował został wczoraj wieczorem powieszony, a cała jego grupa robocza nie otrzyma przez najbliższe dwa dni jedzenia… Ale wracając do pana. Jeżeli będzie pan porządnym więźniem, to pan przeżyje, doczeka chwili gdy dowództwo stwierdzi, że nie ma potrzeby dłużej tu pana trzymać i puścimy pana do Kristiansand, albo do Narviku. Nie możemy bowiem pozwolić, aby taki autorytet, przebywał w ZSRR.
    - A więc o to chodzi – powiedział cicho profesor.
    - Głównie choć nie tylko. Jak pan zapewne widział sprowadzamy tu wielu naukowców, w tym również cywili z całego kraju, oraz z Norwegii. Niestety, pańska przydatność dla projektu budowy silnika odrzutowego jest co najmniej nikła, jednak jest pan wielkim talentem w dziedzinie medycyny – Kopytek lekko się uśmiechnął – Niech się pan nie martwi umożliwimy panu pracę w zawodzie. Założy pan obozowy lazaret dla chorych. W tym celu skierujemy pana do pawilonu… niech pomyślę, w XIV są fizycy… ach, to przecież jasne – w piętnastce są lekarze. Zorganizuje pan tam międzynarodowy zespół lekarski. Waszym głównym celem i zadaniem będzie leczenie więźniów. Możecie przyjść do mnie jak już będziecie mieli wszystko ustalone między sobą. Jasne?
    - Na taką działalność…
    - … podobnie jak na każdą inną, podobnie jak na każdą inną, panie profesorze zgodzi się pan – Kopytek zrobił drobną pauzę i po chwili dodał – i weźmie ją pan z pocałowaniem ręki. Albo trafi pan do kompanii górniczej, złożonej z komunistów. Wczoraj na dwóch zawaliła się ziemia. To chyba pana przekonało.

    [​IMG]

    3 lipca Kiereński zwrócił się do przywódców państw alianckich z apelem o wstrzymanie działań zbrojnych, oraz z prośbą o wymianę przedstawicielstw dyplomatycznych. Jako pierwsi na apel przywódcy Związku Radzieckiego odpowiedzieli premier Wielkiej Brytanii oraz prezydent Stanów Zjednoczonych, którzy wydali wspólne oświadczenie. Co prawda oba kraje nie pozostawały w sojuszu, jednakże zbieżność interesów obu mocarstw była aż nazbyt zrozumiała. Ponadto, w oficjalnej nomenklaturze brytyjskiej, USA miało status strony współwalczącej. Najgłośniej przeciwko porozumieniu amerykańsko – sowieckiemu i sowiecko – angielskiemu protestowała Francja, która tego samego dnia została przez prezydenta Franklina Delano Roosevelta wykluczona z sojuszu alianckiego. Na wieść o tym, premier Republiki Francuskiej, mianowany ponownie na to stanowisko kilka dni wcześniej, Eduard Daladier pośpieszenie stwierdził, że rząd Stanów Zjednoczonych nie ma prawa o decydowaniu o tym, czy sojusz aliancki prowadzi wojnę, czy też nie i wezwał wszystkich członków sojuszu do kontynuowania wojny przeciwko ZSRR. Niestety, większość aliantów pozostających na garnuszku USA, wolało dogadać się z Sowietami i „wziąć na warsztat” Niemcy, a dopiero później Związek Sowiecki. Przez kilka dni panowało swoiste zawieszenie – Francja, oficjalnie pozostawała w sojuszu ze Stanami Zjednoczonymi i w stanie wojny ze Związkiem Sowieckim, jednak w praktyce, rząd francuski musiał pośpiesznie przenosić się do swoich koloni w Afryce. Daladier był postawiony pod murem, i mimo wszystko starał się dogadać z Amerykanami, którzy delikatnie mówiąc, nie mieli ochoty rozmawiać ze zdyskredytowanym premierem. Roosevelt był jednak nieprzejednany, i poinformował francuskiego premiera, że jego rząd ma dwa tygodnie na opuszczenie terytorium Stanów Zjednoczonych, w innym przypadku zostanie przekazany „do rąk własnych” do Związku Radzieckiego, gdzie Kiereński, jak sam powiedział, z chęcią pokaże Francuzom, jak wygląda praca na Syberii…

    [​IMG]

    Major Żychoń​

    Kilka dni później dokładniej zaś 11 lipca, rząd Stanów Zjednoczonych przekazał Rzeczpospolitej odszkodowanie, którego domagali się Polacy w zamian za zawieszenie działań wojennych. Spotkanie pomiędzy grupą polskich oficerów wywiadu obyło się w Chicago, późnym wieczorem 11 lipca, w tydzień po amerykańskim dniu niepodległości. Polacy przybyli na miejsce wymiany nieco wcześniej około godziny siedemnastej, i pod kierownictwem majora Żychonia, który został mianowany dowódcą wywiadu na terenie USA, przeprowadzili rozpoznanie terenu – ot zwykły opuszczony magazyn, który nie rzucał się w oczy, i jak stwierdzili polscy agenci, nie był przeszukiwany przez FBI. Kilka godzin później, około godziny 22.00 pod magazynem pojawiły się trzy furgonetki na rządowych numerach, eskortowane przez dwóch oficerów wywiadu amerykańskiego. Widząc tak dużą grupę (trzech kierowców i dwóch agentów, major Żychoń dał znak swoim ludziom by przygotowali się do otwarcia ognia. Po chwili w stronę Amerykanów było wymierzonych pięć pistoletów maszynowych i jeden ręczy karabin maszynowy browning.
    - Miał pan być sam – warknął Żychoń wychodząc z cienia – Co to za ludzie?
    - Niby jak miałem to przewieźć – to kupa szmalu, prawie 30 milionów dolarów – to mówiąc wskazał na trzy pokaźne paczki położone na pakach poszczególnych pojazdów.
    - Niech pańscy kierowcy wysiądą z samochodów i wsiądą do pańskiego wozu, a pan – to mówiąc wskazał na drugiego agenta FBI – Niech przełoży wszystkie paczki na jedną furgonetkę. Wiesiu panu pomoże.
    Z cienia wyłonił się drugi Polak z przewieszonym przez ramię pistoletem maszynowym. Spokojnie podszedł do znacznie niższego Amerykanina i wskazując lufą na paczki warknął tylko nieprzyjemnym głosem:
    - Los, los, schnel.
    - To Niemiec? – zapytał zaciekawiony oficer wywiadu.
    - Nie pańska sprawa – burknął Żychoń i wskazując na samochód, którym przyjechali agenci federalni dodał – ładne cacko. Ile pali?
    - Panie, my tu prowadzimy działania, a pan się głupio pyta o samochód – nie wytrzymał agent FBI.
    - Po pierwsze, człowiek kulturalny udziela odpowiedzi na pytania – odparł Żychoń i z pogardą spojrzał na przenoszącego drugą paczkę Amerykanina – Po drugie nie dosłyszałem pańskiego nazwiska, a gość powinien się przedstawić. Choćby w celu potwierdzenia, czy jest oczekiwany. Ponadto – Żychoń spojrzał na federalnego zimnym wzrokiem – to nie pan tu rozdaje karty.
    - Trzy i pół. Ten wóz pali trzy i pół galona ma milę. A ja nazywam się Edwards, agent Edwards z FBI.
    - Bardzo mi miło. Żychoń, major Żychoń – Polak spojrzał na Edwardsa i powiedział po chwili namysłu – Wydaje mi się, że samochód jest już pełen. Zgadza się Wiesiu?
    - Ja naturlich – zaśmiał się zapytany.
    - Doskonale, w takim razie do następnego razu, agencie Edwards – Żychoń podał rękę Amerykaninowi i poczekał aż obaj agenci wsiądą do swojego czarnego Forda. Gdy samochód odjechał z miejsca Polacy natychmiast przenieśli pakunki z pieniędzmi do swojej półciężarówki, którą zawczasu ukryli na terenie magazynu. Dwa dni później samochód z pieniędzmi przekroczył granicę amerykańsko – meksykańską…

    [​IMG]

    [​IMG]

    Minister Beck usiadł za stołem i dał ręką znać, by urzędnik konsulatu otworzył drzwi, przez które do pokoju wszedł francuski dyplomata. Przez chwilę ze zdziwieniem przyglądał się ministrowi spraw zagranicznych Rzeczpospolitej, który gestem pokazał mu miejsce na którym miał usiąść.
    - Słyszałem, że pan z Riwiery – zagadnął Beck.
    - Przepraszam, ale chyba nie jesteśmy tu by rozmawiać o pochodzeniu – Francuz wydawał się być lekko podenerwowany.
    - Cóż, skoro aż tak bardzo chce pan przejść do interesów, to nie widzę przeszkód – odparł Beck i zapalił papierosa, wiedział bowiem, że w konsulacie w Sztokholmie wszyscy pracownicy dyplomatyczni mieli całkowity zakaz palenia w pracy. Powoli wypuszczając z nosa i ust dym papierosowy przyglądał się swojemu parterowi w negocjacjach. Niech ma poczucie, że to nie on, reprezentant Francji, lecz ON, wielki Beck rozdaje tu karty – Jak pan zapewne wie, panujące obecnie zawieszenie broni pomiędzy Polską, a Francją jest nad wyraz kruche. Zdaje pan sobie zapewne sprawę, z tego, że nie zamierzamy być grabarzami francuskich szans na wolność i regularnie prowadzimy rozmowy z III Rzeszą w sprawie podpisania z wami pokoju, w zamian za drobne cesje terytorialne w Afryce Północnej.
    - Rząd polski nie ma prawa dysponować francuskimi ziemiami w Afryce! – warknął Francuz chciwie chłonąc kłęby papierosowego dymu.
    - Doprawdy? – na twarzy Becka pojawił się uśmiech triumfu – A dlaczegóż to, nie wolno nam rozmawiać z rządem niemieckim w kwestiach czysto teoretycznych? Może Francja, chce żebyśmy uznali ucisk narodów Algierii i Tunezji za obowiązujące prawo? Albo uznali to za coś normalnego? O nie mój panie – Beck wypuścił kolejny kłąb dymu. – Albo stworzycie dwa wolne państwa w Afryce, albo tej projekt – to mówiąc podsunął Francuzowi teczkę – nigdy nie ujrzy światła dziennego.
    Francuz ostrożnie przysunął do siebie teczkę, i cicho odczytał dokument.
    - To bardzo wspaniałomyślna propozycja – bąknął cicho składając dokument – ale… Kwestia Afryki Północnej…
    - Szanowny panie – Beck był wyraźnie zdenerwowany – ja rozumiem, że te ziemie są kontrolowane przez Stany Zjednoczone, ale do diabła, człowieku zgódź się na to. Wszyscy nawet sam Hitler zgadzają się na taką granicę, na takie ustępstwa ze strony Republiki. Niech pan nie udaje, że wam Francuzom zależy na tym, żeby księstwo Luksemburgu miało dłuższą granicę lądowa z Francja niż z Niemcami. Ten wąski przesmyk wystarczy wam zupełnie do ewentualnej ewakuacji ludzi z tego terenu, albo do utrzymywania kontaktów handlowych.
    - Mój Boże, Francji nigdy nie zależało na Luksemburgu – wybuchnął wreszcie francuski dyplomata – Przecież to jakieś państwo nie wiadomo, skąd i po co. Tu chodzi o co innego…
    - A mianowicie, to niby o co – warknął ze zdenerwowaniem Beck – o kiełbasę wyborczą? Wasi obywatele to w większości ciepłe kluchy, które po paru miesiącach niemieckiej okupacji modlą się już tylko o pokój, więc jeśli zamierza mi pan wciskać bajeczki o nastrojach społeczeństwa to niech mnie pan nie rozbawia.
    - Kiedy nawet nie próbuję! – zaczął zażegnywać się Francuz – ja po prostu nie mam takich pełnomocnictw. Zostałem tu wysłany, żeby podpisać pokój, albo przedłużyć zawieszenie broni, ale nie mogę zgodzić się na żadne cesje terytorialne na rzecz Polski…
    - Przepraszam, a na rzecz kogo może się pan na coś zgodzić? Bułgarii? – Beck był lekko rozbawiony – Pan sobie kpi. Kpi w żywe oczy. Przecież obaj wiemy, że nie obejdzie się bez strat terytorialnych.
    - Panie ministrze… dobrze o tym wiem… ale jestem tylko prostym pracownikiem…
    - W takim razie muszę już pana pożegnać – odparł Beck i wypuszczając kłąb papierosowego dymu wskazał Francuzowi na drzwi – Żegnam. Może na początku stycznia będzie pan miał to co mnie interesuje, albo trafi tu ktoś „ważniejszy” od pana.


    Alianci:USA, WB, Oman, Nowa Zelandia, Nepal, Liberia, Kanada, Irak, Holandia, Filipiny, Egipt, Bhutan, Belgia, Australia
    Oś: Niemcy, Polska, Bułgaria, Grecja, Palestyna, Słowacja, Węgry

    Jeszcze raz wielkie dzięki NW, wszystko działa choć co 12 dni wywala na pulpit, ale jakoś sobie radzę.
     
  9. Ceslaus

    Ceslaus Guest

    Odcinek 79​


    Nowy przydział starego marszałka...​


    [​IMG]

    Żołnierze siedzący przy małym budynku spokojnie palili papierosy i starali się nie zwracać uwagi na to co dzieje się dookoła nich. Po chwili podszedł do nich starszy sierżant Malinowski i również zapalił papierosa. Przez chwilę przyglądał się maszerującym po drugiej stronie ogrodzenia jeńcom z zestrzelonej wczoraj Cataliny, po czym zwracając się do siedzącego po jego lewej stronie szeregowego Kowalskiego powiedział:
    - Ładne kurtałki mają ci pieprzeni jankesi, co nie?
    - Ładne – potwierdził spokojnie szeregowy i wypuścił z płuc kłąb dymu. Kowalski był jednym z niewielu ludzi w dywizji, którzy mogli tak spokojnie rozmawiać z sierżantem Malinowski, gdyż obaj przeszli cały szlak bojowy dywizji i teraz obaj uważali się za przyjaciół i towarzyszy broni. Pozostali żołnierze dywizji byli dla nich, łącznie z oficerami, jedynie głupawymi rekrutami, którzy nie mają zielonego pojęcia o tym, co dzieje się w otaczającym ich świecie.
    - Przydała by mi się taka, na służbę na piętnastej wartowni – mruknął pod nosem Kowalski i wskazując na jednego z jeńców dodał – może dało by radę, coś załatwić w tym temacie, co Malinowski?
    - To zależy panie sierżancie – na twarzy Kowalskiego pojawił się łobuzerski uśmiech – Ale pokwitowanie odbioru musi być na dwie.
    - Jak to na dwie – zdziwił się sierżant – Co wy Kowalski tworzycie tu na poczekaniu?
    - Panie sierżancie – z udawaną grzecznością powiedział cicho szeregowy – Uważam, że powinniśmy sobie pomagać prawda? Prawda – potwierdził Kowalski widząc, w oczach Malinowskiego rozbawienie przemieszane ze zrozumieniem – Wie, pan co u mnie pod Wilnem to tak już w październiku zima, a jak rodzina znajomych pod Kijowem będzie chciała odwiedzić to już w ogóle. Tam to takie zaspy, panie sierżancie…
    - No już dobrze. Rób co masz robić – zaśmiał się Malinowski i bez dalszych wyjaśnień i komentarzy wcisnął w rękę szeregowca dwa blankiety pozwalające na wzięcie do depozytu wzmiankowanych kurtek. Szeregowiec ukłonił się swojemu przełożonemu z udaną galanterią i szybko wszedł na odgrodzony teren na którym znajdowali się amerykańscy piloci i strzelcy z Cataliny. Natychmiast otoczyli go Amerykanie, którzy gardłowymi okrzykami domagali się od niego wyjaśnień.
    - Chwila moment, a żeby was skisnło – zaczął wołać Kowalski mieszanką języka polskiego, niemieckiego, rosyjskiego, lokalnej gwary wileńskiej i czegoś, co w jego mniemaniu nazywało się językiem angielskim – Panowie! Zwracam się do was z wielką prośbą, uważasz pan, panie jeden z drugim. Chodzi mianowicie o to, że komendantura obozu, prosi was o zostawienie waszych kurtek do depozytu – widząc, że jeden z Amerykanów mówi trochę po niemiecku, szybko ocenił jego wzrost i rozmiar kurtki jaki nosi po czym podszedł do niego szybkim krokiem i dodał – E, panie, panie. Stój pan.
    - Ja? – zapytał zdziwiony Amerykanin.
    - No, no pan. Panie, co pan będziesz po tych, kurza twarz, daleko chodził, robię, panie za intendenta w komendanturze, weź pan tu podpisz, daj tą kurtałkę, i gitara i gra muzyka – Kowalski wcisnął zdziwionemu Amerykaninowi kartkę do ręki, szybko wziął od niego podpis i zwinąwszy kurtkę pod pachę podszedł wraz z nim do drugiego delikwenta który miał na sobie odpowiedni rozmiar kurtki. Po kilku następnych minutach już z dwoma pięknymi amerykańskimi kurtkami pod pachą, szeregowy Kowalski pojawił się za barakiem dowództwa, gdzie czekał już na niego starszy sierżant Malinowski.
    - No, panie sierżancie – odparł Kowalki układając przed nim „zdobyczne” kurtki – Takich durniów to ja w życiu swoim nie widziałem, a żeby ich skisło – dodał z uśmiechem na twarzy pokazując z dumą, dwa zdobyte dość pokątnym sposobem zegarki, które z radością założył sobie na lewą rękę.
    - Bardzo pięknie, szeregowy, bardzo pięknie – odparł z uśmiechem sierżant oglądając swoją nową puchową kurtkę - Coście im wpisali w tych karteczkach?
    - Że są głupie amerykany – i pokazując wciąż dwa zdobyczne zegarki dodał – a poniżej kop w tyłek. Zresztą, i tak niedługo ich wypuszczą. Za dwa tygodnie przyjeżdżają po nich samochody i odwiozą ich do Niemiec.
    - No to pięknie. Przecież szkoda, żeby takie ładne kurtki się zmarnowały, prawda?
    - Prawda, prawda – potwierdził Kowalski, po czym obaj rozeszli się z uśmiechem na twarzy.
    Całej scenie przyglądał się z boku kapitan Kopytek, który również z uśmiechem od ucha do ucha wrócił do swojej przerwanej pracy. Przeglądał właśnie dokumenty dotyczące transportu jeńców belgijskich do Berezy 1a, gdy w drzwiach pojawił się porucznik Miller z lotnictwa.
    - Dzień dobry panie kapitanie. Podobno mnie pan wzywał – Miller usiadł naprzeciwko Kopytka i lekko poprawił swój skórzany płaszcz lotniczy.
    - Zgadza się panie poruczniku. Wydaje mi się, że na waszym odcinku prace posuwają się zbyt wolno. Może będziecie panowie potrzebowali dodatkowych robotników – zagadnął spokojnie Kopytek sięgając po dwa kieliszki i butelkę koniaku.
    - Wydaje mi się, że to nie będzie konieczne – odparł spokojnie porucznik – Ale jeśli uważa pan kapitan, że warto im jakoś, z całym szacunkiem urozmaicić pobyt w Rzeczpospolitej, to i owszem z chęcią ich przyjmę. W Niemczech widziałem paru robotników z Belgii, to dość pracowici ludzie, więc naprawdę mogą się przydać.
    - Czyli mam pisać prośbę o przysłanie?
    - No, niech pan napisze, co mi szkodzi – odparł porucznik sięgając po koniak – A propos, jak się panu widzą te nowe zarządzenia odnośnie norm bezpieczeństwa?
    - Co najmniej dobrze. Wreszcie skończymy z tymi głupimi zabawami w kotka i myszkę z inspekcją pracy. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego niby mielibyśmy rezygnować z pracy jeńców, którzy przecież jedzą tak samo jak nie pracujący więźniowie – Kopytek upił trochę koniaku i dodał – Może nareszcie uda nam się przyśpieszyć trochę budowę silosu.

    [​IMG]

    Pawilon XV od czasu, gdy niepodzielną władzę objęli tam lekarze zmienił się nie do poznania. Miejsce jednej wielkiej sali, w której zakwaterowani tu więźniowie spali, jedli i odpoczywali po pracy zamieniono na długi korytarz wokół którego powstało kilkanaście mniejszych, czteroosobowych sal, w których znajdowały się sala operacyjna, izba przyjęć, gabinety i zarazem mieszkania poszczególnych doktorów, oraz pokoje przeznaczone dla chorych. Tuż obok pawilonu założono także małą przychodnię, w której każdego dnia odbywała się kontrola tych więźniów, którzy zgłosili się jako chorzy, lub niezdolni do pracy. Ci u których stwierdzono jakieś poważniejsze dolegliwości byli zabierani do szpitala, pozostałych zaś określano jako „czasowo niezdolnych do pracy”, i w zależności od stanu zdrowia kierowano, bądź to do pracy, bądź powrotem do ich pawilonu, gdzie pozostawali przez cały dzień i odpoczywali lub pełnili drobne, nie wymagające wielkiego wysiłku funkcje polegające głównie na sprzątaniu w swoim pawilonie, lub najbliższym otoczeniu. Tego dnia, profesor von Neuracht siedział właśnie na izbie przyjęć i przeglądał karty zdrowia, gdy drzwi do jego gabinetu kopnięciem otworzył kapitan Kopytek i nim Norweg zdążył powiedzieć słowo wyciągnął go za włosy. Nim którykolwiek z lekarzy zdążył zareagować na takie pogwałcenie regulaminu panującego w Pawilonie XV, Kopytek wraz z profesorem byli już nad krawędzią silosu. Kapitan bez większego wysiłku potężnym kopniakiem w podbrzusze pozbawił lekarza przytomności, i wysunął go do połowy poza krawędź silosu. Lekarz natychmiast oprzytomniał. Leżał spokojnie, zdawał sobie bowiem, sprawę, że jeśli będzie próbował stawiać opór to tym bardziej może narazić się komendantowi.
    - Kto ukradł cały tygodniowy zapas spirytusu leczniczego – warknął Kopytek okładając lekarza pięściami po głowie – No? Pytam się.
    - Ja nic nie wiem…
    - Ależ oczywiście – ryknął Kopytek. Szybkim ruchem wyszarpnął z kieszeni morką szmatę, którą z całą siłą zacisnął na krtani lekarza – A teraz, coś się przypomniało?
    - Ja… nic...
    Kopytek wpadł we wściekłość. Gestem przywołał do siebie jednego z Huzarów, którzy przyglądali się całemu zajściu, i nakazał mu by trzymał profesora tak jak on przed chwilą. W czasie, gdy nastąpiła zmiana, Kopytek podniósł leżącą na ziemi drewnianą sztachetę i zaczął okładać nią profesora po krzyżu. Gdy kapitan lekko opadł z sił, z wyrazem nienawiści malującym się na jego twarzy pochylił się nad półprzytomnym lekarzem i nieprzyjaźnie warknął – To jak, pamiętamy coś?
    Lekarz stracił jednak przytomność. Natychmiast w pobliżu miejsca przesłuchiwania pojawiło się wiadro z wodą, do którego wrzucono profesora, który natychmiast oprzytomniał. Kopytek wyciągnął go za włosy z wiadra i mocno ściskając podbródek zapytał spokojnym głosem.
    - No i jak? Pamiętamy kto ukradł ten spirytus?
    - Ja… To ja… - jęczał z bólu profesor. Kapitan Kopytek pochylił się nad jęczącym i patrząc mu prosto w twarz powiedział.
    - No i co? Nie można było od razu? Trzeba było się przyznać, to bym nie pobrudził sobie munduru. Zna pan karę za kradzież mienia państwowego do celów prywatnych prawda profesorze?
    - Znam… - jęknął profesor.
    - Zapomniał pan dodać, że zna pan starą wersję – zaśmiał się Kopytek, po czym wskazując na krawędź silosu dodał – Zabrać go na dół i ustawić do maszyny. Zobaczymy jak długo wytrzyma.
    Huzarzy natychmiast porwali profesora pod pachy i zaciągnęli go do windy dla pracujących przy budowie podziemnego tunelu łączącego oba silosy. Zarządzający pracami na dole, sierżant Piasecki z zadowoleniem spojrzał na ledwo idącego profesora prowadzonego przez dwóch oficerów z pałkami w rękach. Przez chwilę wprowadzał numer szybkiej identyfikacji profesora do swojej karty pracy, po czym z uśmiechem na twarzy wskazał rannemu na duży młot pneumatyczny oparty o ścianę wykopu i z nieukrywaną radością powiedział:
    - Proszę, proszę, pan profesor. Widzę, że miał pan drobną zmianę w zawodzie, co? – na twarzy sierżanta Piaseckiego pojawił się szeroki uśmiech – no, cóż pałki naszych chłopaków zmięczą nawet hrabiowską dupę. A teraz profesorku bierz za łopatę i zasuwaj. Ci tam to czerwone ptaszki, pedofile, geje, elita tego pięknego obozu. Będzie pan w swoim gronie – zaśmiał się po raz ostatni Piasecki i ruszył w swoją stronę, pozostając cały czas w pobliżu. Sierżant Michał Piasecki szczerze nienawidził profesora von Neurachta, po tym jak kilka lat przed wojną nie zgodził się na leczenie jego chorej na raka żony. Powód odmowy był bardzo prozaiczny – chora nie była w stanie opłacić pobytu w Oslo, a sam pan profesor był zbyt „zmęczony” nudnymi przypadkami, do których zaliczył, min. dolegliwość małżonki sierżanta Piaseckiego. Profesor z trudem ujął w ręce łopatę, i zaczął przerzucać twardą, ubitą przez lodowiec i inne ruchy ziemię na drugą stronę, gdy nagle poczuł silne kopnięcie w krzyż. Okazało się, że podszedł do niego Piasecki. Bez większych ceregieli sierżant wyciągnął pistolet, wycelował w głowę leżącego na grudzie ziemi lekarza i pociągnął za spust.
    - Zapamiętajcie – zwrócił się Piasecki do patrzących na niego ze zdziwieniem polskich komunistów – próbował ucieczki i migał się od pracy. Jasne?
    - Tak jest – szybko potwierdził stojący najbliżej sierżanta Piaseckiego Edward Gierek, późniejszy żołnierz 3 Armii Pancernej Wojska Polskiego – Zginął przy próbie ucieczki, nie pomagał nam przy pracy i stwarzał zagrożenie dla całego zespołu.
    - Bardzo dobrze Gierek, bardzo dobrze – z zadowoleniem stwierdził sierżant Piasecki i wskazując na dwóch innych więźniów powiedział – zanieście go na górę. Niech go pochowają jak człowieka.
    Więźniowie chwycili zwłoki lekarza i powoli zaczęli wspinać się po schodach na górę, gdzie czekał już na nich kapitan Kopytek. Gdy zobaczył, że zbliżają się więźniowie niosący na rękach jakieś ciało, od razu pomyślał o sierżancie Piaseckim i profesorze z Oslo. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie powinien zarządzić w tej sprawie drobnego dochodzenia, po chwili jednak dotarło do niego, że nie ma sensu tracić czasu na głupoty. Gdy więźniowie położyli przed nim zwłoki Norwega ze spokojem i wymaganą przez zaistniałą sytuację powagą, kim jest ten człowiek, którego przynoszą, a następnie z udawanym smutkiem wpisał w swoje dokumenty fakt zgonu więźnia. Po kilku minutach więźniowie, którzy przynieśli zabitego na górę, otrzymali rozkaz załadowania go na ciężarówkę, która zawiozła zwłoki do pobliskiego zakładu pogrzebowego. Pogrzeb obył się dwa dni później i był okazją do zamanifestowania, przez władze obozu, stosunku do leniwych więźniów i złodziei, którzy byli prawdziwą plagą w „Berezie 1a” , gdzie kradli praktycznie wszyscy. Ogłoszono, też oficjalnie, że każdy kto będzie migał się od pracy i notorycznie kradł mienie państwowe zostanie usunięty z obozu, ale wcześniej pozna czym jest cierpienie…

    [​IMG]

    F4F startują z USS Ranger​

    Winston Churchill powoli zszedł po trapie na pokład lotniskowca USS „Ranger” i od razu podał rękę siedzącemu na wózku inwalidzkim prezydentowi Rooseveltowi, który wyjechał na spotkanie gościa. Przez chwilę obaj mężowie stanu rozmawiali o pogodzie i okolicznościach, w których przyszło im się spotkać, po czym wraz z doradcami prezydenta Stanów Zjednoczonych ruszyli w stronę dużej nadbudówki. Tuż obok nich zatrzymało się kilku oficerów US Navy, którzy oddali przechodzącym głowom państw honory wojskowe.
    - To piloci – zapytał Churchill.
    - Zgadza się – potwierdził ze spokojem admirał Nimitz, który szedł tuż obok premiera Wielkiej Brytanii – Może ich pan poznać po niebieskich mundurach i żółtych kamizelkach. To tak zwane maewestki.
    - W naszej marynarce też ich używamy – odparł spokojnie Churchill – od jednego z naszych słyszałem, że ta nazwa pochodzi od jakiejś amerykańskiej gwiazdki porno, to prawda, panie admirale?
    - Zgadza się sir.
    - Mój Boże – zaśmiał się premier Wielkiej Brytanii – Do czego to już doszło.
    Rozmowa zakończyła się, gdyż politycy weszli już do nadbudówki, skąd windą zjechali do prywatnych apartamentów prezydenta Roosevelta. Na rozmowy wybrano duży przestronny pokój na pierwszym pokładzie, wyłożony hebanową boazerią, i co najważniejsze wyposażony w bogatą bibliotekę. Churchill usiadł przy małym stoliku do kawy i wyszukawszy wzrokiem sporych rozmiarów popielniczkę zapalił swoje, nieodłączne, cygaro.
    - Widzę, że zapoznał się pan panie premierze z admirałem Nimitz’em – zagadnął Roosevelt – Przejdźmy jednak do konkretów, jaka jest sytuacja Wielkiej Brytanii?
    - Jeśli mam być z panem szczery, to nie dał bym za nią funta kłaków. Po pierwsze – Churchill spojrzał na mapę Atlantyku – Hunowie wykurzyli nas z Europy i dzień po dniu rozwalają nasze miasta z powietrza. Co prawda odpychamy ich jak możemy, ale brakuje nam pomocy ze strony jakiegoś silnego sojusznika. Ponadto nasze ostatnie ustalenia dotyczące wywiadu nie napawają optymizmem. Według raportów MI 6, Hitler i Polacy przygotowują dla nas coś naprawdę podłego, co ma całkowicie zniszczyć naszą chęć do walki, której de facto w społeczeństwie jest tyle co kot napłakał.
    - Cóż, Polacy to zmora Europy podobnie jak Niemcy – wtrącił po chwili prezydent USA – Przedstawię teraz panu, jeśli pan pozwoli, stanowisko Stanów Zjednoczonych. Uważamy, że celem pierwszoplanowym, jest pokonanie Niemiec i co najważniejsze Polski. Ten kraj bardzo nam, Amerykanom zalazł za skórę i musimy znaleźć jakiś sposób, żeby zrobić z nim porządek inaczej będzie co najmniej nieciekawie – na twarzy Roosevelta pojawiła się wielka zmarszczka, która mogła świadczyć tylko o jego zdegustowaniu panującą sytuacją – Dodatkowo, na razie, dzięki naszym drogim przyjaciołom z Francji jesteśmy w stanie zawieszenia broni z Polską. Co jest o tyle dobre, że ich wywiad przestał nas rozbijać od środka.
    - Cóż, nie tylko pan ma problemy z polskimi agentami – uśmiechnął się premier Wielkiej Brytanii – Co prawda na wyspach nie są, aż tak aktywni, ale mimo to udało się im wykraść większość naszych projektów pojazdów pancernych, samolotów… To bardzo niebezpieczny przeciwnik…
    - Zdaję sobie z tego sprawę – stwierdził Roosevelt i patrząc na Churchilla dodał – jak pan sądzi czy pański rząd wyrazi zgodę na sojusz angielsko – brytyjski?
    - Jestem przekonany, że tak będzie – z zadowoleniem stwierdził brytyjski premier…

    [​IMG]

    18 sierpnia był dla generała Maczka jednym z przyjemniejszych dni w ciągu roku, gdyż właśnie wtedy otrzymał drobne wsparcie dla swoich dywizji pancernych, które kwaterowały pod Kijowem i stanowiły osłonę dla Armii Kijów. Wsparcie składało się z dwóch dywizji pancernych, wyposażonych w czołgi Crusader, niezbyt dobre jeśli chodzi o walkę artyleryjską, lecz idealne jeśli walka toczyła się na krótki dystans. Kolejną zaletą pojazdów które trafiły do armii generała była całkiem niezła trakcja, która pozwalała polsko – angielskim czołgom na w miarę łatwe przedzieranie się przez bezdroża Ukrainy i Białorusi. Swoistym bonusem, był fakt, że obie dywizje (11 i 12 Pancerno – Motorowa) miały w swoim składzie brygady niszczycieli czołgów, których podstawowym wyposażeniem był pojazd na podwoziu lekkiego czołgu 7TP, nazywany popularnie „Konewką” z racji specyficznego projektu działa przeciwpancernego montowanego w nieruchomej wieży. Właśnie ta, nieruchoma wieża była największym minusem wozu, którego oficjalna nazwa brzmiała SNC – 10. Wozy SNC, charakteryzowały się równie dobrymi osiągami, oraz całkiem niezłymi właściwościami artylerii głównej, która była w stanie sprostać najnowszym czołgom używanym przez Anglików i Amerykanów. SNC – 10 przeszły swój chrzest bojowy w czasie walk na terenie Francji i krajów Beneluksu, gdzie ich łupem padło ponad 25% wszystkich zniszczonych przez wojska polskie czołgów francuskich.

    [​IMG]

    Nowy dowódca wojsk lądowych, w porozumieniu z Generalnym Inspektorem, doszli do wniosku, że dalsza bezczynność jednostek Huzarskich, nie wykorzystywanych bojowo i służących w polskim wojsku na równi ze zwyczajnymi oddziałami liniowymi jest zupełnie bezsensowna, prowadzi bowiem do sytuacji patologicznych, gdzie zupełnie normalne jest, że podwładny jest przełożonym swojego dowódcy, z tego tylko powodu, że podkomendny ma wyższy stopień w ramach Huzarów. Ponadto, w wojsku istniał problem z oddziałami Huzarów, które podlegały poszczególnym dywizjom piechoty lub kawalerii zmechanizowanej. Istniało kilka projektów wykorzystania Huzarów. Jeden z nich przewidywał stworzenie elitarnych jednostek pancernych i zmechanizowanych, które miały podążać w szpicy nacierającej armii i pełnić rolę podobną do niemieckich oddziałów SS. W gruncie rzeczy brakowało jednak ludzi odpowiedzialnych i zdolnych, którzy potrafili by tak pokierować oddziałami Huzarów, by stworzyć z nich odpowiedzialne i karne oddziały frontowe. Ostatecznie nawet nowy dowódca Huzarów, kapitan Kopytek okazał się bardziej katem z gatunku Gestapo, niż odpowiedzialnym oficerem frontowym. Ostatecznie podjęto decyzję, o uzbrojeniu oddanych do dyspozycji Sztabu Generalnego i Generalnego Inspektoratu Huzarów w broń przeznaczoną dla dywizji kawalerii i stworzyć z nich jedną „próbną” dywizję, którą zamierzano oddać pod kontrolę jakiemuś znanemu i popularnemu dowódcy. Wybór generała Sikorskiego padł na marszałka Śmigłego, który pozostawał na płatnym urlopie wypoczynkowym, w swojej podwarszawskiej posiadłości.

    [​IMG]

    Śmigły wrócił właśnie z polowania, gdy zauważył, że przed gankiem stoi samochód z oznaczeniami typowymi dla wozów GISZ-u. Były szef tej instytucji dobrze znał ten wóz, zwykle wysyłano nim oficera łącznikowego, do jakiegoś dowódcy liniowego, który miał przejąć dowództwo nad nową jednostką. Według wiedzy marszałka na razie w fazie formowania pozostawały jedynie dywizje pancerne, na których zupełnie się nie znał, dlatego też natychmiast odsunął od siebie tą myśl. Gdy wszedł na ganek od razu podszedł do niego niski kapitan i bez słowa podał mu teczkę oznaczoną napisem „Przydział bojowy”.
    - Ale…
    - Czy mam przekazać coś panu generałowi Sikorskiemu? – zapytał spokojnie kapitan.
    - Mój Boże, sam nie wiem… - na twarzy marszałka pojawił się wyraz zdziwienia – Przecież… proszę mi powiedzieć, czy dowództwo formuje jakąś dywizję piechoty, albo mobilizuje milicję, czy obronę terytorialną? Gdzie? Na Madagaskarze?
    - Nic z tych rzeczy. To chyba przydział gdzieś na Śląsku…
    - Na Śląsku… - na twarzy marszałka pojawił się cień uśmiechu, a więc jednak miał jeszcze szanse na zrobienie czegoś w wojsku. Już nie będzie malowanym marszałkiem, znowu, zupełnie jak za młodu dostanie dowództwo nad oddziałem. Nad młodym, niezbyt jeszcze karnym wojskiem, które stary praktyk, taki jak on ułoży po swojemu. Tak jak będzie chciał i tak jak będzie się mu podobało. Po chwili namysłu Rydz – Śmigły poklepał kapitana po ramieniu i powiedział – Przekażcie panu generałowi, że jestem mu bardzo wdzięczny.
    - Tak jest panie marszałku.
    Gdy samochód z GISZ-u odjechał, Śmigły natychmiast pochylił się nad dokumentami. Pobieżnie przejrzał wykaz uzbrojenia, miejsce służby i stan wyjściowy jednostki. Po chwili ponownie zagłębił się w dokumentach, po czym ze zdziwieniem zajrzał do swojego prywatnego wykazu uzbrojenia poszczególnych rodzajów dywizji działających w wojsku polskim. Dopiero teraz dotarło do niego, że otrzymał dowództwo nad jednostką kawalerii, wyposażonej w uzbrojenie wzoru ’33…


    Czekałem na ten event od... stycznia 1938 i wreszcie! To się nazywa niespodzianka :cool:
     
  10. Ceslaus

    Ceslaus Guest

    Odcinek 80

    Nim rakiety osiągną cel cz.2​


    [​IMG]

    Wrzesień był jak zwykle miesiącem wytężonej pracy. Nikt nie spodziewał się, że dalekie echa tego co działo się gdzieś na dalekim i zupełnie nie branym pod uwagę przez polskich planistów kontynencie azjatyckim może interesować kogokolwiek w kraju nad Wisłą. Najbardziej pracowity był wrzesień dla jeńców wojennych i dyplomatów. Ci pierwsi wraz z innymi więźniami Berezy Kartuskiej zakończyli budowę poligonu rakietowego, który okazał się najważniejszą inwestycją we wschodniej Polsce, ci drudzy stanęli przed nie – lada wyzwaniem jakim było stworzenie warunków do wznowienia działań wojennych, które nie miały już zostać zawieszone, lub choćby na krótką chwilę przerwane. Zanim jednak opiszemy dokładnie całą intrygę polityczną i dyplomatyczną, przenieśmy się na chwilę do Brześcia Litewskiego, gdzie w odległości dziesięciu kilometrów od miasta wielkie oddziały więźniów kończą budowę poligonu rakietowego – pierwszej takiej instalacji w całej Rzeczpospolitej. Dowodzący budową z ramienia Huzarów kapitan Kopytek siedział właśnie w swoim gabinecie, gdy do pomieszczenia weszło dwóch oficerów lotnictwa, jednym z nich był kapitan Piotr Miśkiewicz.
    - Słuchaj Łukasz – zaczął swobodnie Piotr – mamy do Ciebie sprawę.
    - Siadajcie – odparł Kopytek i wskazał swym gościom miejsce przy swoim biurku, na dwóch ładnie zdobionych krzesłach, zamówionych specjalnie do tego biura w Warszawie – napijecie się czegoś, czy zostaniemy przy zwyczajowej kawce, ewentualnie herbatce?
    - Ja podziękuję, dopiero co wróciłem z bufetu – odparł przybyły z Miśkiewiczem oficer.
    - A ja poproszę koniaczku – na twarzy kapitana pojawił się lekki uśmiech. Wszyscy dobrze wiedzieli, że nie wylewa za kołnierz i potrafi naprawdę dużo wypić, zwłaszcza gdy nadarzała się po temu dobra okazja – a więc, przyszliśmy do Ciebie w związku z próbami ucieczki. Kilku naszych strażników i oficerów technicznych z lotnictwa było już napadniętych i pobitych przez więźniów – kapitan sięgnął po kieliszek i pociągnął spory łyk bursztynowego płynu – Dobry… A wracając do sprawy… Mamy dwa wyjścia, albo podobnie jak Twoi ludzie zaczniemy ich trochę, ich znaczy więźniów, lać albo znajdziemy jakieś środki zaradcze. Wiesz, że nie jestem zwolennikiem bicia ludzi po twarzy za to, że próbują żyć po swojemu, więc chciałem najpierw znaleźć jakiś sposób na załagodzenie sytuacji.
    - Wiesz dobrze, że ja z kolei jestem zwolennikiem szybkiego rozwiązywania problemów – odparł Kopytek przyglądając się twarzy kolegi z dawnych czasów – Piotrze, nie ukrywam, że ta informacja bardzo mnie zdziwiła i co najważniejsze – Kopytek spojrzał na Miśkiewicza – bardzo zmartwiła. Skoro te nędzne kreatury podnoszą rękę na twoich ludzi, to niebawem mogą zacząć zaczepiać i moich. A na takie coś nie mogę sobie pozwolić, choćby z racji dobrego imienia formacji do której należę.
    - Łukasz – kapitan pochylił się ku Kopytkowi – jeżeli dowiem się, że mordujecie więźniów, tak jak tamtego profesora z Norwegii, to oświadczam Ci z ręką na sercu, nie ręczę za siebie. Rozumiemy się?
    - Przesadzasz. Od razu mordujemy – na twarzy Kopytka pojawił się lekki cień uśmiechu – A pan? Co pan o tym sądzi? – zagadnął drugiego oficera Kopytek upijając trochę koniaku ze swojego kieliszka.
    - Cóż mogę powiedzieć. W pełni zgadzam się, z kapitanem Miśkiewiczem, ale z drugiej strony staram się również zrozumieć pana – na twarzy porucznika pojawił się wyraz twarzy mówiący o głębokim zamyśleniu – Nie mogę jednak zrozumieć, dlaczego wydaje pan zgodę na mordowanie ludzi, którzy choć trochę mogą się nam przydać…
    - Mówi pan o profesorze?
    - Nie opowiadaj głupot. Obaj wiemy, że poza profesorem do piachu poszło jeszcze dziesięciu – Miśkiewicz pociągnął kolejny łyk koniaku – mam Ci wyliczyć? Tych pięciu ruskich zatrzymanych pod koniec zimy na granicy w Norwegii, dwóch amerykańskich marynarzy, którzy domagali się natychmiastowego powrotu do USA, o reszcie wiesz równie dobrze jak i ja, więc nie będę Ci mówił o tych ludziach.
    - To byli lotnicy – wtrącił Kopytek – To byli piloci z samolotów, które zatopiły ORP „Roman Dmowski” i „Żółkiewskiego”. Piloci samolotu, który ciężko uszkodził „Błyskawicę”. I ty, pilot masz litość dla takich bandytów? Podobno na „Żółkiewskim”, załogi ich bombowców torpedowych strzelały do ratujących się marynarzy.
    - Co to ma do rzeczy? – Piotr o mało nie wybuchnął, przed trzepnięciem Kopytka w głowę powstrzymywała go tylko obecność porucznika Pilikowskiego i chęć wypicia jeszcze jednego kieliszka tego znakomitego koniaku – TO byli jeńcy. A do jeńców nie strzelają nawet amerykanie. Zresztą, nie widzę dalszego sensu rozmowy na temat zasad traktowania jeńców, bo zaraz wyjmiesz mi dokumenty, które mówią, że tylu, a tylu niemieckich pilotów w amerykańskiej niewoli poniosło śmierć, a tylu i tylu marynarzy z U-bootów nigdy więcej nie odwiedzi Bremy czy innej Kilonii.
    - Jak zwykle bawisz się w obrońcę praw człowieka – zaśmiał się Kopytek, po czym zwracając się do obu oficerów powiedział – a więc panowie, co powinienem waszym zdaniem zrobić? Jakie sankcje względem więźniów mam wprowadzić? Porozstawiać ich pod płotem. Litości… Przecież ktoś musi pracować przy budowie.
    - Nie chodzi nam o likwidację wszystkich podejrzanych ludzi – odparł kapitan Miśkiewicz – To jest przecież szczyt podłości względem drugiego człowieka. Znacznie bardziej interesuje nas przeprowadzenie pewnych zmian w kulturze i, co najważniejsze zwyczajach więźniów. Powiedz mi Łukasz – kapitan zwrócił się bezpośrednio do Kopytka – Jak długo pracują więźniowie?
    - Zwykle po dziesięć godzin – odparł Kopytek – Nie wiem co w tym złego, że dajemy im trochę w kość.
    - Masz rację, nie mam nic przeciwko normalnym formom przymusu – na twarzy kapitana pojawił się grymas niezadowolenia – ale do diabła, czemu wy ich tłuczecie, jak próbują się migać. Nie dawaj mu żreć jak nie robi, od razu zrozumie. A jak takiego Norwega, czy innego Ruskiego, stłuczecie na kwaśne jabłko, to nie dość, że to nic nie da to jeszcze będzie poważny problem, z doprowadzeniem go potem do stanu, że tak powiem, użyteczności…

    Od początku miesiąca warunki panujące w obozie pracy „Bereza 1a” uległy diametralnej zmianie. Po pierwsze, strażnicy i pracownicy cywilni nie mieli już prawa uderzyć pracującego więźnia, więc wielu winnych różnych przewinień brało po prostu do ręki łopatę, i ochoczo ruszało do pracy przy budowie. Inni starali się stwarzać pozory pracy i z udawanym mozołem przerzucali ziemię, jednak mimo tego nikt ich nie zaczepiał. Nową formą „motywowania” zatrzymanych do pracy, były racje żywnościowe. Jeżeli ktoś pracował chętnie, i przynajmniej starał się by jego praca nie wymagała poprawek czynionych przez pracowników cywilnych to miał duże szanse, na dobrą kolację, a raz w tygodniu nawet kilka kieliszków wódki, do tej pory niedostępnej dla szarego więźnia. Jeżeli natomiast ktoś zupełnie celowo i notorycznie migał się od pracy wymyślając ku temu rozliczne komplikacje, to bardzo szybko zapadał na zdrowiu, co zazwyczaj objawiało się szybkim spadkiem masy ciała. Jedynym ratunkiem dla takiego człowieka było dostanie dobrej pracy, która pozwoliła by mu na w miarę szybkie dojście do zdrowia. Wobec faktu, że do zakończenia prac przy poligonie został zaledwie tydzień, a pierwsza partia „strajkujących” dopiero co zakończyła głodówkę, zdecydowano dać im proste nie wymagające wysiłku fizycznego zadanie polegające na kontrolowaniu poszczególnych odcinków robót i stwierdzaniu ewentualnych uchybień w przyjętych normach. Znacznie wzrosła również wydajność pracy – każdy chciał zjeść dobry obiad, złożony z ciepłego rosołu i gotowanego kurzego mięsa, zamiast jakiejś zupo-podobnej lury, którą zazwyczaj serwowano więźniom. W tej stacji, planowany termin zakończenia prac budowlanych wyznaczony na początek ostatniego tygodnia września, a dokładniej na poniedziałek 25 września, został przyśpieszony – ostatnia grupa robocza zeszła z posterunku wczesnym przedpołudniem dwudziestego trzeciego września. Gdy kapitan Kopytek powiadomił swoich przełożonych o zakończeniu budowy przed terminem, wszyscy w dowództwie lotnictwa i armii lądowej, która przejęła kontrolę nad Huzarami, byli bardzo pozytywnie zaskoczeni. Trudno bowiem było uwierzyć, w tak pozytywną wiadomość, biorąc pod uwagę, początkowe niezbyt optymistyczne raporty składane przez kierującego budową poligonu kapitana Kopytka. Wczesnym popołudniem, nad lotniskiem położonym nieopodal placu budowy, który uprzątnięto, pojawił się rządowy samolot z generałem Władysławem Sikorskim i marszałkiem Andersem na pokładzie. Przybyłych gości czym prędzej przewieziono do siedziby komendantury obozu, gdzie kapitanowie Miśkiewicz (z ramienia lotnictwa wojskowego RP) i Kopytek (Huzarzy i wojska lądowe) złożyli na ręce najwyższych dowódców sił zbrojnych szczegółowy raport dotyczący budowy poligonu. Potem nastąpiła szczegółowa inspekcja obozu – dowódcy sprawdzili „obejrzeli” wszystkich przebywających w obozie więźniów, z niektórymi zamienili nawet dwa zdania. Po zakończeniu tego swoistego obchodu włości cała delegacja powróciła do komendantury.
    - No cóż, panie kapitanie – Sikorski podszedł do kapitana Miśkiewicza i poklepał go po plechach – lotnictwo spisało się znakomicie. Nie widziałem by miały miejsce jakieś przekroczenia regulaminu i to mi się bardzo podoba. Może pan liczyć na to, że o panu nie zapomnę. Słyszałem, że pański pułk stracił przydział do Afryki, to bardzo smutne… Na szczęście Niemcy zapewnią naszym osłonę lotniczą z Tunisu. Za tydzień będzie pan już we Francji, cieszy się pan?
    - Jeżeli mam być szczery panie generale, to nie bardzo. Moja żona i syn od chwili gdy tu trafiłem widywali mnie co najmniej, raz w tygodniu, a dla małego dziecka to bardzo dużo. Tym nie mniej polecę do Francji, jeśli wymaga tego ode mnie Ojczyzna – na twarzy kapitana pojawił się udawany uśmiech.
    - Rozumiem pana doskonale. Moja córka ciągle suszy mi głowę, że za dużo pracuję. Nie wystarczy jej, zgoda na stworzenie pomocniczych formacji kobiecych, ale mówi się trudno – generał uśmiechnął się i podszedł do kapitana Kopytka z którym rozmawiał marszałek Anders.
    - Widzę, że Huzarzy dobrze zabezpieczyli budowę – wtrącił generał – Chciałbym jednak wiedzieć jakie były straty wśród więźniów.
    - Około stu ludzi, głównie komunistów, lub innego rodzaju, aspołeczne elementy. Jeżeli ktoś ginął to zazwyczaj na własne życzenie – Kopytek w duchu zaśmiał się z naiwności generała – Na przykład ten profesor onkolog z Oslo. Prowadził u nas w obozie lazaret dla chorych i zajmował się zapewnianiem opieki medycznej strażnikom oraz pracownikom cywilnym. Miał dobrą lekką pracę, jednak lubił korzystać ze swojej pozycji. Gdy tylko mógł kradł spirytus. Karnie skierowałem go na tydzień do pracy przy budowaniu korytarza pomiędzy pierwszym a drugim silosem. Niestety, profesor był głupszy, lub bardziej usidlony przez nałóg niż myślałem. Przy pierwszej nadarzającej się okazji podjął próbę ucieczki – Kopytek zasępił się, jakby naprawdę martwił się z tego powodu – Niestety, sierżant Piasecki zastrzelił go w czasie próby ucieczki. Z racji braku rodziny, pochowaliśmy profesora na lokalnym cmentarzu…
    - Tak, to bardzo przykre – stwierdził generał Sikorski i wskazał na marszałka – Jak się panu podoba poligon do testów silników odrzutowych i prób broni rakietowej?
    - Cóż mogę powiedzieć panowie – na twarzy Andersa pojawił się wyraz lekkiego rozbawienia – Świetna koncepcja, jestem pewien, że będziemy mieli same profity. Przy okazji chciałem poinformować pana kapitana o nowym zadaniu jakie na niego czeka – to mówiąc marszałek zwrócił się do Kopytka – W Łodzi, a właściwie pod Łodzią, w miejscowości Ustronie – Orla – Grotniki będziemy budowali duży podziemny kompleks jądrowy. Początek prac przypada na 28 września, gdy chłopi zakończą już zbiory. Pańscy więźniowie będą mieli nowy przydział. Przy okazji proszę dogadać się z profesorem Ulamem i tamtejszym hrabią, czy innym dziedzicem, panem Jungowskim.
    - Tak jest panie marszałku, to dla mnie wielki zaszczyt, że właśnie mnie powierza pan to odpowiedzialne zadanie…

    [​IMG]

    Wicher idzie na wojnę...​

    Okręty polskie, które wyszły w morze wczesnym rankiem 1 września 1943 roku, bez większych problemów osiągnęły Kristiansand, skąd już pod angielską banderą przedostały się nad Morze Śródziemne. Przez cały czas załogom polskich statków transportowych i okrętów wojennych, głównie zaś kontrtorpedowca „Wicher” oraz dużego stawiacza min „Gryf” towarzyszyło poczucie, że oto płynąc do Francji, rozpoczynają nowy rozdział w historii wojny. Żaden z marynarzy nie zdawał sobie zapewne sprawy z faktu, że dzięki nim rozpocznie się nowy etap w dziejach dwóch narodów – mieszkańców Algierii i Tunezji, którzy po desancie Amerykanów znaleźli się w co najmniej dziwnym położeniu – jeden okupant zajął miejsce drugiego. Jednocześnie walczący w Afryce Północnej żołnierze dowodzeni przez młodych i uzdolnionych amerykańskich oficerów i generałów nie zdawali sobie sprawy, że dzieje pierwszego wielkiego amerykańskiego desantu na zachodzie już wkrótce staną się pieśnią przeszłości. Również rząd Francji, nie brał pod uwagę możliwości, że dojdzie do tak daleko posuniętych przemian… Tymczasem admirał Unrung, który pełnił jednocześnie funkcję dowódcy całej marynarki wojennej powoli przeprowadzał podległe sobie okręty przez Cieśninę Gibraltarską, gdy „przemówiły” działa z zajętego przez Hiszpanów Gibraltaru, dawnej wielkiej bazy brytyjskiej floty. Pociski rozrywały się coraz bliżej „Gryfa”, którego dowódca prosił o zgodę na otworzenie ognia do baterii „na Skale”. Admirał rozkazał przejść maksymalnie pod drugi brzeg i w miarę możliwości strać się rozstawić silną i gęstą zasłonę dymną. Po kilkudziesięciu minutach stało się jasne, że flota nie przejdzie pod afrykańskim brzegiem cieśniny, głównie z powodu występujących tam płycizn. W tej sytuacji admirał Unrung wydał rozkaz otworzenia ognia z „Gryfa”, „Kniazia Witolda” oraz dwóch ptaszków, pozostałe jednostki, w tym flagowy ORP „Wicher” miały przejść na drugą stronę i zapewnić osłonę z drugiej strony. Ostrzał rozpoczął się o godzinie dziesiątej piętnaście – w kilka minut później obserwatorzy artyleryjscy na Gryfie zameldowali, że dwie baterie dział 127 mm, które do tej pory prowadziły ostrzał „ze Skały”, umilkły. Pomimo tego „ptaszki” wciąż ostrzeliwały pozycje artylerii i pobliski port morski, w którym schroniły się dwie hiszpańskie łodzie podwodne, które podążyły w ślad za polskimi okrętami. Jakież było zdziwienie kapitanów, gdy zobaczyli jak w ich przekonaniu amerykańskie okręty i transportowce, wchodzą w dwa dni później do portu w Marsylii, już pod polskimi banderami… Stało się jasne, że Polacy jako pierwsi złamali warunki zawieszenia broni, nikt jednak nie był w stanie im tego udowodnić. Nikt poza Hiszpanami, którym zależało na dalszym osłabieniu roli Anglo – amerykanów w rejonie morza Śródziemnego. Jednocześnie od dwudziestego września, kiedy to polskie okręty pojawiły się na redzie portu w Marsylii, trwało powolne przerzucanie jednostek pancernych wojska polskiego wyznaczonych do wzięcia udziału w walkach w pobliże portu. Wciąż trwało przygotowywanie oddziałów do rozpoczęcia działań oraz co najważniejsze wybieranie dogodnego miejsca do lądowania, wobec decyzji naczelnego dowództwa wojsk lądowych o zarzuceniu opcji desantu na Egipt, skąd nie istniały realne szanse na zapewnienie odpowiedniego zaopatrzenia lądującym oddziałom polskim. W tej sytuacji naturalnym „kandydatem” stał się Oran, lub Tunis w Afryce północnej, choć w sztabie generała Bołtucia, który odpowiadał za przygotowanie desantu i rozpoczęcie działań zbrojnych pojawiała się również możliwość desantu w Algierze, gdzie zamierzano umieścić marionetkowy, propolski rząd republiki Algierii, która stała by się jednym z głównych sojuszników Niemiec i Polski w basenie Morza Śródziemnego. Polski „Korpus afrykański” był stosunkowo silną jednostką. W jego skład wchodziły: 3 Armia Pancerna generała Mikołaja Bołtucia, 2 Korpus Pancerny im. Stefana Batorego, oraz I Korpus pancerny generała Dworaka. Z racji tajności i obawy przed przedwczesnym wykryciem „Polnische Afrika Korps” polskim żołnierzom wydano niemieckie mundury tropikalne, oraz dużą ilość niemieckiej broni strzeleckiej – czołgiści oprócz polskich Vis’ów, Morsów i znajdujących się na wyposażeniu każdej kompanii osłonowej „Urugwajów” polscy żołnierze otrzymali również niemieckie Empi 40, MP 44 oraz pierwsze rurowe wyrzutnie pocisków przeciwpancernych Pancerfaust, które już wkrótce miały zostać wykorzystane w boju. Dowodzący całym Korpusem, generał Mikołaj Bołtuć, otrzymał także dziesięć specjalnie do tego przystosowanych samolotów myśliwskich Hawker Hurricane, które „dozbrojono” dwoma działkami lotniczymi dużego kalibru, które stworzono w oparciu o przeciwpancerne karabiny piechoty Ur.

    [​IMG]

    Szefem lotnictwa „afrykańskiego” został mianowany kapitan Piotr Miśkiewicz. Jego podwładni to głównie młodzi niedoświadczeni bojowo piloci, którzy dopiero co ukończyli szkołę Orląt w Dęblinie. W tej sytuacji doświadczony oficer, jakim był kapitan postanowił podzielić swoje siły na grupę szkoleniową i uderzeniową. Zadaniem grupy szkoleniowej, było zapewnienie spokoju atakującym cele naziemne maszynom z grupy uderzeniowej. Kapitan Miśkiewicz objął dowodzenie na początku ostatniego tygodnia września. Przez dwa dni poznawał swoich nowych podwładnych, a następnie po raz pierwszy poderwał swoją grupę w powietrze. Tego dnia nad Marsylią, pojawiły się dwa amerykańskie samoloty bombowe dalekiego zasięgu, typu B-17, które startowały z amerykańskich baz w Tunezji. Samoloty leciały dość wysoko, bez eskorty. W momencie, gdy grupa Miśkiewicza otrzymała wiadomość o pojawieniu się nieprzyjacielskich maszyn. Miśkiewicz natychmiast rozkazał zwiększyć pułap i po osiągnięciu siedmiu tysięcy metrów, zauważył dwa idące na port bombowce przeciwnika. Polska grupa przygotowała się do ataku na przeciwnika – samoloty polskie przeszły za grupę amerykańską i szybko zeszły do ataku na nieprzyjaciela. Jako pierwszy do przeciwnika dochodzi kapitan Miśkiewicz – celuje w prowadzącą maszynę, i po wzięciu poprawki na prędkość z jaką porusza się przeciwnik i naciska na spust – pociski z sześciu karabinów maszynowych i dwóch działek dosłownie demolują silniki na prawym skrzydle – z dwóch silników bucha ogień, po chwili dwaj skrzydłowi kapitana – sierżanci Kozłowski i Lenartowicz zaliczają swoje pierwsze zwycięstwo powietrzne w tej wojnie… Zdumieni amerykańscy lotnicy trafiają do polskiej niewoli – są pierwszymi jeńcami od czasów podpisania polsko – amerykańskiego zawieszenia broni. Natychmiast po wylądowaniu, kapitan Miśkiewicz został przedstawiony do awansu i odznaczenia Krzyżem Walecznych za zabezpieczenie Polskiego Korpusu Afrykańskiego przed wykryciem przez Amerykanów. Dla wszystkich pilotów Polskiej Specjalnej Jednostki Lotniczej „Afryka” stało się jasne, że jej piloci lada dzień pójdą na wojnę, której przebieg może być co najmniej ciekawy – Amerykańskie samoloty bombowe mogły niszczyć nie tylko miasta, w których przebywali polscy żołnierze, ale także polować na polskie czołgi na pustyni. Z powodu niechęci dowództwa do przerzucania do Afryki regularnych sił powietrznych z bombowcami i myśliwcami. Dowodzący PSJL „Afryka”, kapitan Piotr Miśkiewicz zdawał sobie sprawę, że jeśli nie uda mu się dobrze przygotować jego ludzi, to przez większość czasu będzie zmuszony do pisania listów do rodzin zabitych oficerów. W końcu, około 29 września dogadał się z dowódcą niemieckiej eskadry myśliwskiej, która odpowiadała za osłonę lotniczą rejonu Marsylii i Grenoble, oraz co najważniejsze wymienił pięć przeznaczonych do osłony Hawkerów, na pięć niemieckich samolotów myśliwskich Messerchmidt Bf-109 G6, które dozbrojono dwoma działkami, które montowano pod skrzydłami w specjalnych podwieszanych gondolach. Niemiecko polskie Bf-109 otrzymały numer od PGL 1 – do PGL 5. Niemal natychmiast rozpoczęto szkolenie i co najważniejsze bojowe patrole lotnicze, w wyniku, których kapitan Miśkiewicz zestrzelił trzy dalsze bombowce nieprzyjaciela, a porucznicy Jan Wiśniewski i Tomasz Konopczyński zestrzelili razem pięć amerykańskich samolotów myśliwskich P-51 Mustang, które gęsto padały na ziemię. W tej sytuacji stało się jasne, że polskie „młode wilczki” są już gotowe do prawdziwych walk powietrznych, o czym poinformowano generała Mikołaja Bołtucia.

    [​IMG]

    29 września, w Gdyni stocznię Marynarki Wojennej opuściły trzy lekkie krążowniki klasy Hetman I, które przydzielono do 1 Eskadry Lekkich Krążowników dowodzonej przez admirała Czernickiego. Pewnym novum w wyposażeniu okrętów były specjalistyczne przyrządy do namierzania i prowadzenia skoncentrowanego ognia artyleryjskiego, które miały okazać się, kluczem do zwycięstwa w przyszłych bitwach z udziałem lekkich jednostek morskich.


    Sytuacja bez zmian - nie mogę odpalić gry z save'a bo wywala mnie do windy z powodu błędu w save'ie... Dziś będę kontaktował się z Camillo.
     
  11. Ceslaus

    Ceslaus Guest

    Odcinek 81

    Czerwone maki

    [​IMG]

    Pomimo nieludzkich wysiłków pilotów, dowodzonych przez kapitana Miśkiewicza, każdego dnia nad obozem, w którym przebywali żołnierze Polskiego Korpusu Afrykańskiego pojawiało się więcej samolotów wroga, które nie zawsze były przechwytywane przez lotnictwo polskie i niemieckie. Początkowo z „rzeźni nad Marsylią” udało się uciec dwóm „widlastym diabłom” P-38 Lighting, później jednak, wraz z zintensyfikowaniem lotów nad miastem coraz częściej dochodziło do bitew, w wyniku których do amerykańskich baz lotniczych w Tunisie powracały pojedyncze maszyny. Wreszcie wieczorem czwartego października doszło do kilku incydentów, które zaowocowały zerwaniem zawieszenia broni. Przede wszystkim połączone ataki bombowców amerykańskich na port i miasto, które na trwałe zaangażowały ponad siedemdziesiąt maszyn myśliwskich osi, oraz grubo ponad sto maszyn amerykańskich. Łupem pilotów niemieckich i polskich padło około stu samolotów różnych typów, przy stratach własnych rzędu jednej zestrzelonej i dwóch uszkodzonych maszyn. Przeciwko Niemcom latali coraz mniej doświadczeni piloci, których maszyny również pozostawiały wiele do życzenia. Mimo takiego zaangażowania (polscy lotnicy w liczbie dziesięciu, strącili trzydzieści maszyn przeciwnika w tym dziesięć ciężkich bombowców Boeing B-17, oraz Boeing B-24 Liberator), dwa amerykańskie samoloty zwiadowcze wykonały zdjęcia lotnicze, na których wyraźnie widać było sylwetkę polskiego czołgu 7TP, również podczas walk nad portem zauważono polski niszczyciel ORP „Wicher”. Ambasada amerykańska, zdając sobie sprawę, z faktu że Polacy przerzucili część swoich sił w rejon Morza Śródziemnego, o północy poprosili ministra spraw zagranicznych Józefa Becka o spotkanie w Sztokholmie, gdzie minister przebywał od początku miesiąca. Tymczasem w Marsylii zarządzono ostre pogotowie bojowe – 2 Korpus Pancerny im. Stefana Batorego rozpoczął załadunek na statki. Początkowo udział w pierwszym desancie miał wziąć również generał Bołtuć, zdecydowano jednak, że wysadzenie na „dobry początek” dwóch dywizji pancernych na początek wystarczy i 3 Armii Pancernej Wojska Polskiego wyznaczono późniejszy termin załadunku na okręty transportowe. Jako pierwsi lot rozpoznawczo – uderzeniowy na Tunis wykonali polscy piloci na Messerchmidtach Bf-109 G6. Nim w Sztokholmie rozpoczęły się rozmowy pomiędzy ministrem Beckiem, a przedstawicielami Stanów Zjednoczonych, klucz pięciu samolotów prowadzony przez kapitana Miśkiewicza, osiągnął Tunis, nad którym Polacy, lecący już bez niemieckich oznaczeń, spotkali się z dwoma patrolującymi przestrzeń nad miastem P-51 Mustang. Do zbombardowania okrętów transportowych w porcie, kapitan wyznaczył trzy maszyny, zaś sam, wraz z skrzydłowym, porucznikiem Kowalem, zaatakował krążące na niskiej wysokości samoloty amerykańskie. Tego dnia porucznik Kowal odniósł swoje pierwsze zwycięstwo powietrzne, zestrzeliwując nad basenem portowym amerykańskiego P-51. Przewaga od samego początku była po stronie Polaków – amerykańskie myśliwce krążyły nad basenem portowym w poszukiwaniu włoskich okrętów podwodnych, i żaden z pilotów nie zwracał uwagi na dwa myśliwce, które szybko nadleciały od słońca i ogniem działek i kaemów podpaliły skład ropy. W chwili gdy kapitan dokonał podziału swoich sił, Amerykanie przelatywali właśnie nad dokiem dla okrętów transportowych. Porucznik Kowal i kapitan Miśkiewicz, szybko i bez większych problemów weszli na godzinę szóstą drugiemu w szyku myśliwcowi. Jako pierwszy atakował Miśkiewicz, niestety w chwili gdy kapitan nacisnął na spust działka, nieprzyjaciel wykonał ciasny zakręt, którego lecący z większą prędkością Miśkiewicz nie mógł powtórzyć. Manewr ten mógł za to wykonać pozostający z tyłu Kowal, który skrzętnie wykorzystał nadarzającą się okazję i celną serią podpalił Mustanga, który kopcąc uderzył w taflę wody. Drugi przeciwnik był bardziej przebiegły i korzystając z okazji, wszedł Kowalowi na ogon. Widząc to kapitan Miśkiewicz pchnął manetkę gazu do oporu i natychmiast odbił w stronę zaatakowanego przez Mustanga przyjaciela. Obaj piloci lecieli wprost na siebie. Dopiero w ostatniej chwili porucznik Kowal odbił do góry, a w ślad za nim P-51. Miśkiewicz nie mógł nie wykorzystać takiej okazji – celna seria w spód kadłuba Mustanga rozerwała maszynę amerykańską na strzępy. Nastąpiło szybkie przegrupowanie polskich maszyn, które natychmiast ruszyły w stronę Marsylii… W chwili, gdy kapitan Miśkiewicz wykonywał nad lotniskiem JG54 ewolucje świadczące o odniesionym zwycięstwie, do pokoju w którym przebywał pułkownik Józef Beck wszedł przedstawiciel rządu Stanów Zjednoczonych… Zapewnie nie wiedział, że dwaj amerykańscy dowódcy skrzydeł, którzy wykonywali rozpoznanie nad portem w Tunisie już nie żyją, nie wiedział też, że z dymem poszły całe zapasy ropy przeznaczone dla korpusu generała Holcomb’a. Amerykańskie siły lądowe zostały na lodzie…

    [​IMG]

    Gabinet w polskiej ambasadzie, gdzie odbywały się spotkania z przedstawicielami państw wojujących był ogarnięty mrokiem – do małego pomieszczenia, przez szczelnie zasłonięte żaluzje nie docierał ani jeden promień porannego słońca. Minister spraw zagranicznych RP, Józef Beck z zadowoleniem stwierdził, że jeśli usiądzie przy stole i tak jak zwykle będzie w mroku oczekiwał na przybycie zagranicznych dyplomatów, to od razu wprowadzi ich w odpowiedni nastrój – nastrój przerażenia, bo oto rozpoczyna się drugi etap wojny pomiędzy nowym mocarstwem, za jakie minister uważa Polskę, a amerykańskim Goliatem, który powoli, acz bardzo systematycznie rzuca na kolana Azję. Cisza panująca w pomieszczeniu i egipskie ciemności działały kojąco – na zewnątrz młodzi Szwedzi przygotowywali się właśnie do rozpoczęcia pracy w fabrykach i małych zakładach rzemieślniczych, a stojący na warcie żołnierze spokojnie oczekiwali na swoich zmienników… Fosforyzująca wskazówka zegarka wskazywała godzinę dziewiątą trzydzieści czasu warszawskiego, gdy drzwi pomiędzy holem ambasady, a pokojem otworzyły się.
    - Panie ministrze, przybył attache do spraw zagranicznych z ambasady amerykańskiej…
    - Prosić.
    Po chwili w drzwiach pojawił się wysoki siwy mężczyzna, który spokojnie bez większych oznak zdenerwowania podszedł do biurka i bez słowa usiadł naprzeciwko ministra spraw zagranicznych Rzeczpospolitej. Beck wciąż milczał, po chwili jednak otworzył szufladę i nonszalanckim ruchem rzucił na stół paczkę papierosów, obok której postawił kryształową popielniczkę.
    - Pali pan?
    - Nie. Dziękuję… za propozycje.
    - Podobno rząd Stanów Zjednoczonych chce ze mną rozmawiać. Pan wybaczy, ale z tego co wiem to pomiędzy naszymi krajami toczy się wojna, i cała ta szopka ze spotkaniami trochę mnie mierzi, zwłaszcza, że musiałem przerwać wczasy.
    - Panie ministrze, przecież Polska i Stany Zjednoczone…
    - Zawieszenie broni można zawsze, pan wybaczy mój neologizm – Beck uśmiechnął się szpetnie – „odwiesić”. Jak pan sądzi, ilu Amerykanów jest w tej chwili w Afryce Północnej? Niech pan nie odpowiada, nie oczekuję od pana informacji o charakterze wojskowym. To by było zbyt… pan wybaczy, komedio – dramatyczne.
    - Pan panie ministrze, jest komediantem pierwszej wody – odparł spokojnie Amerykanin – cała ta sceneria, rzucanie papierosów na stół, co to niby miało odzwierciedlać? Przemoc i nienawiść z jaką pańscy rodacy będą mordować jeńców z armii amerykańskiej? Pewnego dnia, być może prędzej niż się pan spodziewa role się odwrócą…
    - Bardzo możliwe. Być może to pan będzie musiał poinformować swojego prezydenta o nowych warunkach. Ale życia, panie Huey, życia w Berezie – to mówiąc Beck wyciągnął odbezpieczony wcześniej pistolet – Straż! – na okrzyk Becka do pokoju wpadło kilku uzbrojonych w pistolety maszynowe żołnierzy – odprowadzić. Przewieźć do portu i wsadzić na „Pannę Wodną”. Pan Huey kupił właśnie miesięczny pobyt w Berzezie…
    Amerykanin został wzięty pod pachy i wyniesiony z pokoju. Gdy żołnierze brali go w mocny żołnierski uścisk, próbował jeszcze podnieść upuszczony na ziemię kalendarz, który pozostawał otwarty na dzisiejszej dacie – 5 października 1943 roku… Dzień w którym wojna rozgorzała na nowo.

    [​IMG]

    Załadowanie żołnierzy 2 Korpusu na okręty transportowe przebiegało bardzo sprawnie, jednakże od chwili, gdy władze polskie aresztowały amerykańskiego ambasadora, należało przeprowadzić kilka akcji nad Tunisem. Jedną z najważniejszych misji powietrznych było wykonanie ataku na amerykańskie lotnisko w pobliżu miasta. Według danych wywiadu wojskowego, z lotnisk położonych nieopodal Tunisu, startowały ciężkie bombowce typu B-24 Liberator, które wykonywały dzienne ataki bombowe na południe Francji i morskie linie komunikacyjne. Samoloty należało zniszczyć – za każdą cenę, bez względu na straty. Siódmego i ósmego października, nad bazą panował zbyt duży ruch, dlatego też dowództwo zdecydowało się na posłanie polskich myśliwców do boju dopiero 9 października w przededniu lądowania, gdy polski zespół pozostawał wciąż nie wykryty przez amerykańskie lotnictwo morskie. Znacznie większym zmartwieniem były jednak amerykańskie okręty podwodne, które regularnie patrolowały wszystkie szlaki morskie przebiegające przez Morze Śródziemne. Klucz maszyn prowadzony przez kapitana Miśkiewicza poderwał się do lotu 9 października wczesnym rankiem, tak aby na miejscu, pod amerykańską bazą pojawić się około godziny dziewiątej trzydzieści, gdy na lotnisku rozpoczęły się naprawy i przygotowania trzech pozostałych na miejscu Liberatorów do rozpoczęcia nowej serii lotów patrolowych. Jako pierwszy stojące na pasie bombowce zaatakował kapitan Miśkiewicz, w czasie gdy trzej pozostali piloci wypatrywali myśliwców przeciwnika, prowadzący formację, zanurkował w dół i idąc tuż nad ziemią wycelował w stronę stojącego na dipersalu amerykańskiego bombowca. Celna seria z dwóch karabinów maszynowych i działka rozerwała poszycie bombowca, wewnątrz którego pozostawali jeszcze piloci i strzelcy. Po ataku Miśkiewicza do wraku natychmiast podbiegają mechanicy i technicy, którzy próbują wydostać z płonącego wraku jakiś żywych. Niestety wszyscy nie żyją… W tej samej chwili, gdy kapitan zaczął wracać do szyku, do ataku przystępuje jego skrzydłowy, porucznik Kowal zanurkował do ataku. Metoda podejścia do stojących pod hangarem samolotów wroga była taka sama jak w przypadku kapitana – lot tuż nad ziemią i celny ostrzał stojącego nieruchomo bombowca. Porucznik miał już odbijać od przeciwnika, gdy zauważył, że stojące nieco z boku, przy stanowiskach mechaników i zbrojmistrzów dwa nieoznakowane Mustangi P-51, są właśnie szybko przygotowywane do startu. Porucznik, zdecydował się ostrzelać stojącego jeszcze na ziemi wroga, pilot odniósł jednak połowiczny sukces – kule minęły stojące na pasie myśliwce i przeszyły biegnących w stronę maszyn pilotów US Air Force, którzy trafieni kilkoma seriami z karabinów maszynowych porucznika zginęli na miejscu. Niestety, był to już koniec ataku na bazę lotniczą w Tunisie – nieprzyjacielska artyleria przeciwlotnicza skoncentrowała swój ogień na oczekujących w kolejce do ataku myśliwcach, dlatego też, kapitan Miśkiewicz wydał rozkaz oderwania się od przeciwnika i powrotu do domu. W ślad za uciekającymi samolotami, Amerykanie posłali dwa myśliwce F4U Corsair, które przechwycili dwaj pozostali Polacy, starszy sierżant Jarosław Misiórkiewicz, oraz starszy sierżant Joachim Szymczak. Po krótkiej walce kołowej, polscy piloci wrócili do grupy. Powrót do domu był bardzo udany, niestety następne dni pomimo pewnych sukcesów przyniosły wojskom polskim również porażki i co najgorsze – ukazały czym jest śmierć na froncie…

    [​IMG]

    [​IMG]

    10 października około godziny czternastej trzydzieści, Tunis był już zajęty przez wojska polskie i zespół polski osłaniany przez „Gryfa”, „ptaszki” oraz ORP „Wicher” udał się po „drugi rzut” a więc wojska generała Bołtucia, do Marsylii. W tym czasie grupa porucznika Miśkiewicza bombardowała już oddziały przeciwnika na przełęczy. Lot rozpoznawczy wykonany kilka godzin wcześniej, tuż po zajęciu lotniska i miasta przez oddziały polskie, wykazał, że przełęczy bronią jedynie przetrzebiona wcześniejszymi walkami dywizja piechoty… w sile wzmocnionej kompanii piechoty. Co prawda w okolicy stwierdzono obecność kilku kompanii czołgów, były one jednak wciąż w drodze i dowództwo nie spodziewało się, by nieprzyjaciel zdarzył przerzucić je w rejon walk. Samoloty pilotowane przez sierżantów Szymczaka i Misiórkiewicza atakują konwój z zaopatrzeniem i pozycje artylerii, która jednak po bliższej obserwacji okazuje się jedynie atrapą – z drewnianych dział posypały się wióry. Tymczasem generał Olszyna Wilczyński, który przejął dowodzenie nad oddziałami pozostającymi w Tunisie, wydał rozkaz przygotowania do natarcia. Mija kilka godzin, i wreszcie wczesnym rankiem, tuż przed świtem 11 października 1943 roku, żołnierze 6 Dywizji Pancerno Motorowej, zapuszczają silniki swoich stalowych potworów – zegarek wskazuje godzinę 7.00 gdy czołówki 6 pancernej ruszają do ataku na pozycje przeciwnika – nieliczni piechurzy starają się zatrzymać nacierające oddziały polskie niecelnym ogniem z tak zwanych bazook (rurowych wyrzutni rakietowych wielokrotnego użytku), jednak nic nie jest w stanie powstrzymać nacierających polskich czołgów. W tej sytuacji, dowodzący korpusem pancernym generał Holcomb decyduje się o wkroczeniu do akcji. Amerykańskie czołgi średnie M2, w boju otwartym nie są w stanie sprostać polskim pojazdom pancernym, niestety amerykanie mają wsparcie brygady ciężkich czołgów M6 Heavy Tank, oraz przewagę terenu. W tej sytuacji wojska generała Olszyny – Wilczyńskiego ponoszą ciężkie straty i wycofują się na pozycje wyjściowe.

    [​IMG]

    Walki o przełęcz trwają jednak dalej – do części oddziałów pozostających daleko od dowództwa nie docierają rozkazy o odwrocie, w wyniku czego generał Wilczyński decyduje się na kontynuowanie walk, które trwają do 14 października, gdy do walki włączają się oddziały 3 Armii Pancernej Wojska Polskiego, która uderza na Kasserine i niszczy wiele czołgów przeciwnika. Osłona powietrzna zapewniana przez ludzi kapitana Miśkiewicza, nie mają zbyt wiele roboty – ich zadania ograniczają się do ostrzeliwania i bombardowania kolumn transportowych przeciwnika oraz wozów pancernych, które każdego dnia przesuwają się w stronę frontu.
    Tymczasem polscy czołgiści każdego dnia z trudem spychają przeciwnika… Natarcie polskie traci jednak zupełnie impet – 3 Armia Wojska Polskiego przystępuje do osłony odwrotu armii generała Olszyny Wilczyńskiego… Wreszcie 16 października wszystkie siły polskie wracają na pozycje zdobyte pierwszego dnia ofensywy prowadzonej przez generała Wilczyńskiego. Na przełęczy Kasserine zapada przejściowy spokój. Tymczasem w okolicy pojawiają się amerykańskie bombowce morskie, typu PBY Catalina. 17 października, w dzień pod zakończeniu walk na Kasserine, pod Sousse ląduje generał Dworak, zaś polskie okręty chcą powrócić do Marsylii, by tam oczekiwać na ewentualne posiłki dla wojsk generała Bołtucia, niestety 21 października, tuż przed rozpoczęciem walk pod Sousse, nad morzem pojawia się trzydzieści PBY, które za cel dla swoich bomb i torped obierają ORP Wilija i m/s Kopernik. Trafiona dwoma bombami Wilija staje w ogniu, a załoga zbombardowanego transportowca przechodzi na „Wichra”. W tym samym czasie dwie torpedy rozrywają bok „Kopernika”, którego załoga wchodzi na pokład „Gryfa”. Kolejnym atakom zapobiega pojawienie się polskich samolotów myśliwskich, prowadzonych przez kapitana Miśkiewicza – łupem Polaków pada dziesięć bombowców, pozostali piloci tracą najwyraźniej ochotę na kąpiel w Morzu Śródziemnym i czym prędzej wracają do siebie.

    [​IMG]

    Tego samego dnia rozpoczyna się amerykańskie uderzenie na Sousse, gdzie wojska generała Dworka stawiają twardy opór nacierającym amerykanom. Plan bitwy jest następujący – należy wpuścić amerykańska piechotę na otwarty teren pomiędzy jedną, a drugą duża pozycją obronną zajęta przez czołgi generała Dworaka, a następnie wystrzelać piechociarzy jak kaczki na strzelnicy. Założenie pomimo swojej prostoty okazuje się być znacznie trudniejsze w realizacji, gdyż piechota przeciwnika stara się ominąć Polaków i zajść ich od skrzydła – w tym celu nieprzyjaciel obchodzi otwarty teren i próbuje przeprowadzić swoje siły przez pobliski żleb po wyschniętej rzece. Generał decyduje się na kontrę – dnem żlebu posuwają się amerykańskie kompanie z rozpoznanej wcześniej dywizji zmotoryzowanej – niczego nie przypuszczający żołnierze z Idaho i Illinois najspokojniej w świecie siedzą w swoich ciężarówkach, ufni w siłę ich silników i element zaskoczenia. Tymczasem, na dogodnych pozycjach do otworzenia ognia znajduje się dziesięć lekkich i pięć średnich polskich czołgów, wystarczy tylko poczekać, aż przeciwnik zbliży się na zasięg salwy – każdy pocisk musi trafić bezpośredni w pojazd przeciwnika rozrywając go na strzępy wraz z przebywającymi na pace piechurami. Tymczasem w centrum naciera przetrzebiona amerykańska dywizja piechoty, którą generał Wilczyński kilka dni wcześniej wyrzucił z Tunisu. Piechurzy, którzy dostali lekkie wsparcie i uzupełnienia, które wystarczyły akurat na pokrycie strat z ostatniej bitwy są bardzo zdeterminowani i chętni do boju. Na początek próbują zaatakować wzgórze 23, na którym znajdują się pozycje „siódemek” z piątej kompanii. Czołgiści podpuszczają amerykanów na dziesięć – dwadzieścia metrów i otwierają huraganowy ogień ze wszystkich karabinów maszynowych i dział – natarcie niemal natychmiast załamuje się, a pojedynczy żołnierze rzucają się do ucieczki. Ośmielony tym łatwym sukcesem dowódca kompanii decyduje się na kontrę – jego ludzie opuszczają przygotowane pozycje i atakują uciekających dosłownie rozjeżdżając amerykańskich piechurów. Nieprzyjaciel rzuca jednak do walki odwody, w postaci wzmocnionego batalionu dywizji zmotoryzowanej, jednak dowodzący batalionem oficer nie jest nastawiony zbyt bojowo – widząc, że polskie lekkie czołgi zajęte są likwidowaniem resztek dywizji piechoty, decyduje się na śmiałe posunięcie – wraz ze swoimi środkami transportu, ciężarówkami Studebacker, wkracza na opuszczone pozycje polskie na wzgórzu 23. Gdy dowodzący kompanią, spostrzega, że amerykanie chowają się już za pole minowe, decyduje się na odwrót – czołgi odwrócone frontem w stronę rozgromionej wcześniej dywizji piechoty cofają się na swoje dawne pozycje, gdy w ich tyły uderza grad ognia broni maszynowej i małokalibrowej, oraz strumień ognia z granatników i nielicznych miotaczy płomieni. Jeden wóz 7 TP staje w płomieniach, jednak szybka interwencja załogi ratuje kompanię przed startą wozu. Tymczasem w żlebie rozgrywa się drugi akt dramatu – Amerykanie wchodzą w zasięg ognia czołgów lekkich – rozpoczyna się krwawa łaźnia – pociski rozrywają pędzące na pełnym gazie ciężarówki, z których płonących wraków wysypują się ranni lub zabici żołnierze, na których wpadają kolejne rozpędzone pojazdy. Obrazu piekła dopełniają detonacje pocisków odłamkowych i przeciwpancernych… Po pięciu minutach ciągłego ognia, pomiędzy wraki wjeżdżają czołgi średnie typu Crusier, z których wychodzą polscy żołnierze – ranni ładowani są na ocalałe ciężarówki, prowadzone już przez polskich żołnierzy, którzy odwożą ocalałych na punkt opatrunkowy korpusu. Tymczasem rozpoczyna się skoordynowane natarcie odwodów i kompanii czołgów lekkich na wzgórze 23, gdzie po krótkim ostrzale artyleryjskim zostają jedynie leje po pociskach, w których niczym szczury kryją się amerykańscy żołnierze… W radiostacjach nacierających czołgów słychać słowa oficera prasowego 2 Korpusu, starszego sierżanta sztabowego Feliksa Konarskiego:

    Czy widzisz te gruzy na szczycie?
    Tam wróg się Twój kryje jak szczur…
    Musimy, musimy, musicie,
    Za kark wziąć i strącić go z chmur!
    I poszli szaleni zażarci,
    i poszli zabijać i mścić,
    I poszli jak zawsze – uparci!
    Jak zawsze o honor się bić!

    Tymczasem ogień otwierają dwie amerykańskie armatki przeciwpancerne, które jakimś cudem ocalały z ostrzału… W ogniu staja pierwsze pojazdy z 5 Dywizji Pancerno – Motorowej.

    Czy widzisz ten rząd białych krzyży,
    Tak Polak z honorem brał ślub…

    Ale oto pierwsze pojazdy z 4 pancernej wpadają pomiędzy leje po pociskach z których otwierają ogień piechurzy. Czołgiści otwierają ogień z karabinów maszynowych i prą naprzód – Amerykanie rzucają się do ucieczki wprost na nacierającą 5 pancerną. Czołgi gniotą pozbawionych transportu i animuszu bojowego piechurów, którzy coraz częściej rzucają broń na ziemię i idą do niewoli…

    I doszli, i udał się szturm…
    I sztandar swój biało-czerwony,
    Zatknęli na gruzach wśród chmur…

    Amerykańskie natarcie to już przeszłość – ocalałe plutony i kompanie przeciwnika wycofują się za własne pola minowe, które stanowią przemawiającą do wyobraźni, choć złudną przeszkodę dla polskich dywizji…

    [​IMG]

    Tego samego dnia w zupełnie innym odcinku frontu generał Mikołaj Bołtuć, wspierany przez żołnierzy generała Olszyny – Wilczyńskiego atakuje po raz kolejny przełęcz Kasserine. Tym razem udanie – nieprzyjaciel jest zmęczony, a brak ropy i w wielu przypadkach amunicji, zmusza oddziały amerykańskie do odwrotu. Na domiar złego w powietrzu wciąż krążą Bf-109, tym razem wspierane przez Hurricane’y, które dokonują prawdziwego spustoszenia uderzając tuż przed nacierającymi czołgami. Pecha amerykańskiej formacji dopełnia pojawienie się w powietrzu kilkunastu niemieckich nurkowców, które z rykiem syren pikują na pozycje amerykańskich ciężkich czołgów, które natychmiast stają w ogniu – bomby padają wprost do otwartych włazów, siejąc śmierć i spustoszenie w amerykańskich szeregach. To już koniec – generał Holcomb wydaje rozkaz natychmiastowego odwrotu… Kilka minut później, nacierającym oddziałom polskim poddaje się pięciuset amerykańskich czołgistów, którzy zostali otoczeni przez polskie czołgi na szczycie wzgórza, które pozwało nieprzyjacielowi bezkarnie ostrzeliwać przejścia przez przełęcz. Do sztabu generała Bołtucia napływają radosne meldunki – do niewoli maszerują setki Amerykanów w tym około dwóch tysięcy czarnych – ogółem w ręce nacierających na Kasserine Polaków dostaje się ponad pięć tysięcy żołnierzy…. Wszyscy zdają sobie sprawę, że taki bilans walk oznacza wielki cios dla armii nieprzyjaciela i co najważniejsze policzek dla prezydenta Stanów Zjednoczonych Roosevelta, który dzień wcześniej zapowiadał, że każdy zabity amerykański żołnierz zostanie pomszczony piętnastoma zabitymi Polakami…

    Bo wolność krzyżami się mierzy,
    W tym jednym historia ma błąd…

    [​IMG]

    27 października do służby w flocie polskiej wchodzą trzy nowe, budowane w polskich stoczniach okręty liniowe. Są to ciężkie krążowniki OORP „Piast”, „Jagiellon” oraz „Waza”, podobnie jak w przypadku lekkich krążowników, na pokładach jednostek znajduje się specjalistyczny sprzęt do kierowania ogniem. Okręty, zostają przekazane pod dowództwo admirałowi Świrskiemu, który jest z nich znacznie bardziej zadowolony niż z starego pancernika.

    Tego samego dnia 2 Korpus Pancerny im. Stefana Batorego rusza do Bizerty. Czołgi nie napotkawszy nigdzie przeciwnika wkraczają do miasta, a ich jedynymi towarzyszami są nienawistne spojrzenia miejscowej ludności, która przybywających żołnierzy uważa za kolejnych okupantów. Jakże wielkie jest więc zdziwienie miejscowych, gdy zaraz po zajęciu miasta i rozstawieniu posterunków, lekarze z Korpusu, organizują w mieście punkt medyczny dla mieszkańców, a dowodzący korpusem generał Olszyna – Wilczyński prosi miejscowych o wyznaczenie lokalnego samorządu. Konsternację, jaka zapanowała w mieście pogłębia fakt, że do miasta przybywają pod wieczór polscy lotnicy, którzy oferują, darmowe przeloty dla wszystkich chętnych. Kolejnym szokiem dla miejscowych, był rozkaz stworzenia lokalnej policji, która pilnowała by porządku. Reasumując – nikt nie spodziewał się, że Polacy zaczną swój pobyt w Bizercie, od formownia zrębów przyszłej lokalnej władzy. Podobne reakcje towarzyszyły miejscowej ludności w miejscowości Taburka, gdzie również nie napotkano przeciwnika. Tam również, wielkie zdziwione wywołała obecność lotników oraz zachowanie czołgistów, którzy nie tylko zlikwidowali obowiązek dostarczania żywności dla działających w rejonie wojsk polskich, ale także, wbrew propagandowym zapowiedziom Amerykanów, nie przeprowadzili masowego poboru do wojska.

    [​IMG]

    Do kolejnych walk dochodzi dopiero 30 października, gdy przeciwko wojskom generała Bołtucia posuwającym się na Consantine, występują oddziały amerykańskiej dywizji zmotoryzowanej dowodzonej przez generała Collins’a Juniora. Polskie kolumny marszowe szybko przegrupowują się do ataku na przeciwnika – jako pierwsi do natarcia wzdłuż drogi nr. 34 ruszają czołgi średnie, do których „przylepia” się desant złożony z żołnierzy piątej dywizji. Nim amerykańskie działka i moździerze otwierają ogień, Polacy są już na przedpolu, osłaniani przez pozostałe wozy. Krótka bitwa w prowizorycznych okopach, które powstały wczorajszego wieczora została szybko rozstrzygnięta, głównie dzięki wsparciu pilotów, którzy pojawili się nad polem walki.
    Pomimo przewagi liczebnej i ogniowej, Polacy wstrzymali chwilowo natarcie, w celu „zmiękczenia” przeciwnika. Po kilku minutach bombardowania i ostrzeliwania amerykańskich pozycji z powietrza, do ataku po raz kolejny ruszyły polskie czołgi, które dosłownie wgniotły w ziemię część amerykańskiej piechoty. Nieprzyjaciel nie był w stanie nawet uciekać – żołnierze próbując się wycofać, pomylili drogę, i zamiast na bezpieczną ścieżkę przez zaminowaną drogę, weszli na własne miny… Co jakiś czas do rozrzuconych po całym obszarze walk drużyn amerykańskiej piechoty zbliżają się Polacy, których widok wywołuje konsternację – żołnierze spod gwiaździstego sztandaru wolą wyrzucić broń i poddać się Polakom niż walczyć… To świadczy samo za siebie – ta kampania będzie wielkim zwycięstwem Polaków.

    [​IMG]

    Twierdzenie to zdaje się potwierdzać także generał Dworak, który w innym odcinku frontu prowadzi szybkie natarcie na Gafsę, gdzie stacjonują siły amerykańskie dowodzone przez generała Graw’a. Nieprzyjaciel nie był zbyt wymagający – na widok polskich czołgów otwierają ogień dwie armatki przeciwpancerne, które milkną po krótki ostrzale. Dwie kompanie lekkich czołgów przekroczyły odgradzającą obie strony drogę szybkiego ruchu. Pomimo przewagi wynikającej z dogodnych pozycji obronnych i elementu zaskoczenia, wojska amerykańskie nie są w stanie zatrzymać polskiego natarcia. Pierwsze pojazdy przekraczają linię okopów, a w ślad za nimi podążają oddziały techniczne, którym przypada w udziale oczyszczanie zajętego terenu z niedobitków nieprzyjaciela. Godzinę później, część oddziałów opóźniających wystawionych do boju przez amerykańskiego dowódcę ponosi kolejną porażkę – Polacy bez większych problemów omijają amerykańską linię obronną i dosłownie wbijają się od tyłu w pozycje 12 pułku, który w całości trafia do niewoli. Podobna sytuacja ma miejsce na odcinku bronionym przez 3 batalion 5 pułku, gdzie amerykańskie moździerze próbują powstrzymać nacierających – efekt jest mizerny – pięć lekko uszkodzonych 7 TP, co wobec strat amerykańskich – ponad 100 zabitych, wielu rannych i zaginionych w boju jest naprawdę małą ceną za podporządkowanie sobie dwudziestu kilometrów terenu. Około godziny czternastej trzydzieści, do generała Grew’a docierają wiadomości o porażce jego chłopców i rzeźni jaką jego ludziom urządzili Polacy. Ktoś proponuje odwrót, jednak generał chce spróbować jeszcze jednego, z góry skazanego na niepowodzenie ataku – pośpiesznie ściągnięte i przegrupowane kompanie piechoty, mają za wszelką cenę odrzucić polskie czołgi od drogi i otworzyć sobie drogę na Tunis, nikt jednak nie wziął pod uwagę, że dywizja naciera bez wsparcia artylerii i lotnictwa, które z nieznanych generałowi przyczyn nie posłało mu do tej pory ani jednej maszyny. Atak rozpoczyna się około godziny piętnastej trzydzieści i jest totalną porażką. Co prawda dobrze sprawdza się zasłona dymna, postawiona przez saperów, jednak po opuszczeniu bezpiecznego obszaru jaki zapewnia sztuczna mgła jest już tylko gorzej – nacierający pod górę piechurzy znajdują się wprost przed muszkami ukrytych na górze polskich czołgistów, którym pozostaje jedynie regularnie pociągać za spust – efekt jest łatwy do przewidzenia. Z ponad tysiąca pięciuset ludzi, którzy wzięli udział w natarciu, na pozycje wyjściowe wraca zaledwie trzystu. Generał Grew decyduje się na odwrót – być może Polacy nie zauważą próby nocnego oderwania i nie poślą w ślad za amerykańską dywizją pościgu?

    [​IMG]

    Amerykanie za drutami... wkrótce będzie ich jeszcze więcej...




    Save dalej się krzaczy - na moim HoI'u, choć na Camillowym działa jak ta lala. Powiem tak - jutro reinstalka HoI'a.


    AAR wyczyszczony i zamknięty. W razie chęci kontynuowania, kontaktować się z funkcyjnymi działu.
    Biedrona
     
Status Tematu:
Zamknięty.

Poleć forum

  1. Ta strona wykorzystuje ciasteczka (cookies) w celu: utrzymania sesji zalogowanego Użytkownika, gromadzenia informacji związanych z korzystaniem z serwisu, ułatwienia Użytkownikom korzystania z niego, dopasowania treści wyświetlanych Użytkownikowi oraz tworzenia statystyk oglądalności czy efektywności publikowanych reklam.Użytkownik ma możliwość skonfigurowania ustawień cookies za pomocą ustawień swojej przeglądarki internetowej. Użytkownik wyraża zgodę na używanie i wykorzystywanie cookies oraz ma możliwość wyłączenia cookies za pomocą ustawień swojej przeglądarki internetowej.
    Zamknij zawiadomienie