Zjednoczenie - FRCA AAR

Temat na forum 'HoI II - AARy' rozpoczęty przez Ponury Joe, 25 Czerwiec 2008.

  1. Ponury Joe

    Ponury Joe Guest

    FRCA AAR
    1 maja - 15 czerwca 1939


    Odcinek LI - Podwójne uderzenie


    Berlin, 2 maja 1939.

    Jose był nie w humorze. Dni strasznie mu się dłużyły. Nie widział się z Zofia od dnia, gdy oznajmiła, że muszą się rozstać. Poczuł nagle z całą siłą, jak samotny jest w tym wielkim mieście i ile radości sprawiały mu spotkania z dziewczyną. Jednak dzisiejszy dzień był gorszy od wcześniejszych, czuł, że nie ma co ze sobą zrobić, słońce świeciło jasno na niebie, liście drzew szumiały poruszane przez leciutki i ciepły wiaterek. Leżał ociężały na łóżku i gapił się w sufit. „Spotkać ją jeszcze raz” pomyślał „Jeszcze raz”. Ta myśl utkwiła mu teraz w głowie i nie dała się odpędzić. Wręcz przeciwnie, stawała się coraz bardziej natarczywa. Zerwał się z posłania i podszedł do okna. Na stoliku nocnym stała oprawka ze zdjęciem. Było to zdjęcie Zofii, które podarowała mu na którymś spotkaniu. Spojrzał na nie ze smutkiem. Stał tak chwilę zapatrzony w twarz dziewczyny uwiecznioną na fotografii. I nagle obrócił się na pięcie i skierował się szybkim krokiem w kierunku drzwi. Szybko zbiegł po schodach i był już ulicy. „Muszę się dowiedzieć o co w tym wszystkim chodzi!” Skierował się do akademii, do gabinetu Hinkela, który przeglądał właśnie jakieś dokumenty. Jose zapukał i spytał:
    - Mógłbym z panem przez chwilę porozmawiać?
    Lekko zdziwiony Hinkel skinął głową, a Jose wszedł do gabinetu i zamknął za sobą drzwi. Usiadł na fotelu stojącym naprzeciwko biurka i rzekł:
    - Z góry przepraszam, że panu przeszkadzam, ale chciałbym o coś spytać.
    - Słucham? O co chodzi?
    Jose poczuł się trochę zakłopotany. Może obawiał się trochę reakcji Hinkela na pytanie, które chciał zadać, a może poczuł, że wtyka nos w sprawy, o których nie miał pojęcia. W końcu jednak się przełamał i zaczął:
    - Widzi pan, coraz więcej ludzi uważa, że zbliża się wojna. Słyszałem, że rząd Rzeszy wysuwa kolejne żądania terytorialne wobec sąsiadów i chciałbym się w końcu dowiedzieć, jak się sprawy mają. Czy naprawdę szykuje się nowa wojna?
    Hinkel odłożył przeglądane dokumenty i oparł się wygodnie w fotelu wlepiając wzrok w Jose:
    - Wojna ma to do siebie, że zawsze może nadejść niespodziewana, czyż nie? Czy spodziewał się pan, że Federacja znowu znajdzie się w stanie wojny i to tak szybko? Europa ma to do siebie, że tutaj do wieków wojny były naturalnym porządkiem rzeczy. Mocarstwa wzrastały, podbijały kolejnych sąsiadów, by w końcu ulec nowym potęgom, które zaczęły budować na gruzach poprzedników swoją własną przyszłość. Wojna? Czymże jest wojna wobec niezmiennej natury człowieka? Rodzimy się, walczymy i giniemy, i tak od wieków. Dlaczegóż więc wojna miałaby nas przerażać? Nie, nas Niemców wojna nie przeraża. Wojna jest narzędziem, które albo my wykorzystamy dla własnego dobra, albo inni wykorzystają je przeciwko nam. Taka jest prawda, może smutna, może przewrotna, ale jednak prawda. Jakież więc ma znaczenie, czy wojna wybuchnie teraz, za rok, dwa, a może za dziesięć, czy dwadzieścia?
    Jose nie za bardzo był usatysfakcjonowany kolejnym wywodem Hinkla, do których jednak zdążył się już przyzwyczaić. Postanowił więc drążyć dalej.
    - Czytałem w gazecie, że rząd Niemiec wysuwa kolejne roszczenie w stosunku do kolejnego sąsiada…
    - A jeśli nawet? – przerwał mu lekko zirytowany Hinkel – Odkąd pan interesuje się tak naszymi sprawami?
    - Jestem po prostu ciekawy co będzie dalej. Nie wiedziałem, że to jakaś tajemnica. W gazetach sporo piszą na ten temat, ale uznałem, że pan będzie w stanie lepiej wyjaśnić mi o co chodzi.
    Hinkel wpatrywał się w Jose przez chwilę, po czym odparł:
    - Skoro pan chce wiedzieć, to nie ma powodu, żebym nie zaspokoił pana cierpliwości. Otóż nasi sąsiedzi otrzymali niedawno lukratywną propozycje współpracy z naszym rządem. Był to pokaz wspaniałomyślności z naszej strony, gdyż odsunęliśmy na bok zaszłości historyczne. Niedawno oferta została ponowiona, ale po raz kolejny została odrzucona, a co więcej, podjęto w stosunku do nas nieprzyjazne kroki. Wobec tego musimy na nowo zdefiniować wzajemne stosunki, ale jest jeszcze czas, nie jest za późno na podjęcie konstruktywnej dyskusji. Czas jednak ucieka, a rząd Rzeszy musi zadbać o bezpieczeństwo swoich obywateli. Sam pan rozumie. Jeżeli jednak inne metody zostaną wyczerpane może dojść do rozwiązań siłowych, jednak nie będą one wynikiem działalności naszego kraju. Czy tak odpowiedź pana zadawala?
    Jose pokiwał głową i wymieniwszy z Hinklem kilka uprzejmości opuścił jego gabinet. To co powiedział Hinkel nie za bardzo go zadowoliło. Miał dziwne przeczucie, że nie słyszy całej prawdy. Zresztą nie pierwsze. Przez kilkadziesiąt minut snuł się ulicami Berlina rozmyślając o różnych sprawach. Nie zauważył nawet kiedy trafił w okolicę parku, gdzie po raz ostatni spotkał się z Zofią. Ku jego zdziwieniu zobaczył ją spacerującą wśród alejek. W promieniach przebijających się przez korony drzew wyglądała tak nierealnie, że Jose mógłby przysiąc, że to jest iluzja, omam, wytwór jego umysłu. Stał tam jak skamieniały i przyglądał się tej scenie, która wypaliła się w jego pamięci na zawsze. W końcu jednak zebrał się na odwagę i zdecydował się podejść do dziewczyny, która nie zdawała sobie sprawy z jego obecności wpatrując się w otaczającą ją przyrodę, niewielką wysepkę zieleni tkwiącą wśród morza betonu. Szepnął cichutko jej imię, a ona znieruchomiała. Po chwili, jakby walcząc z samą sobą, powoli odwróciła się w kierunku, z którego dobiegał głos. Nie chciała, aby do tego doszło, ale w głębi serca wiedziała, że przychodząc do tego parku może go spotkać. Teraz to jednak było bez znaczenia.
    - Jose…- powiedziała cicho.
    - Nie cieszysz się z naszego spotkania?
    Dziewczyna milczała. Spuściła wzrok i beznamiętnie odparła:
    - W głębi serca raduje się, że cię widzę, ale rozum podpowiada mi, że byłoby nam łatwiej, gdybyśmy się więcej już nie spotkali. Ale życie przeważnie nie daje nam tego co byśmy chcieli, prawda?
    - Prawda. Ale skoro los nas znowu na chwilę połączył, może porozmawiamy?
    - Ale o czym? O czym tutaj rozmawiać?
    - Proszę, bardzo mi na tym zależy. Chociaż chwilę.
    Zofia wahała się przez chwilę, jednak wyraz twarzy Jose stłumił wszystkie obawy.
    - No dobrze, możemy porozmawiać ostatni raz.
    Usiedli na ławeczce, schowani w cieniu przed słońcem, które powoli zaczynało schylać się ku zachodowi.
    - Chciałbym, żebyś opowiedziała mi coś więcej, dlaczego musisz wyjechać, co cię do tego zmusza? Ja już zupełnie nic nie rozumiem.
    - Nienawiść, wrogość, zawiść, to mnie zmusza do wyjazdu. Coraz gorzej czuję się w Berlinie, coś niedobrego dzieje się z tym miastem i w ogóle z Niemcami. Ja sama nie wiem, czy oni są tacy z natury, czy tylko przybierają maski. Widziałam to wcześniej, ale nie chciałam w to wierzyć, tłumaczyłam sobie, że te przypadki to pojedyncze wybryki małolatów, ale przekonałam się, że tak nie jest. A może tak jest, tylko inni boją się im przeciwstawić?
    - Ale o jakich wybrykach mówisz? – spytał Jose.
    - Nie słyszałeś? O Żydach i o tym jak ich tutaj traktują. U mnie w kraju też jest sporo Żydów, dochodzi do pewnych nieporozumień, ale nigdy nie przybiera to skali jaką obserwuję tutaj. To jest coś niewyobrażalnego. Taka dawka nienawiści jest przerażająca. Czyżbyś nic o tym nie słyszał? – zdziwiła się dziewczyna spoglądając na zaskoczoną twarz Jose.
    - Nie, w akademii o takich rzeczach się nie mówi, a ja sam rzadko kiedy rozmawiam ze zwykłymi Niemcami. Prawdę powiedziawszy, to tylko ty jesteś moją bratnią duszą w tym ogromnym mieście pełnym ludzi. Tylko ty. Widzisz dużo o tym myślałem i przyszła mi do głowy pewien pomysł. Dlatego chciałem z tobą jeszcze raz porozmawiać.
    - Myśl? – spytała zdziwiona Zofia.
    Jose zawahał się przez chwilę, po czym zebrał się w sobie na odwagę i powiedział:
    - Bo widzisz, niedługo skończę szkolenie w akademii i przyjdzie czas, aby wrócić do kraju. Wiedziałem, że kiedyś ten moment nastąpi, ale teraz już mam konkretną informację, muszę wyjechać we wrześniu. Ale w głębi serca chciałbym, żebyś wyjechała razem ze mną…
    Zofia nie mogła dobyć z siebie słowa, siedziała tam zaskoczona słowami Jose. Wpatrywała się w niego i próbowała coś powiedzieć, ale nie mogła nic z siebie wydusić.
    - Wiem, że to dla ciebie niespodzianka i w ogóle, ale naprawdę z całego serca pragnę, abyś wyjechała razem ze mną. Opuścimy nieprzyjazną Europę, która nie pozwala nam być razem. W Ameryce będziemy wolni od wszelkich trosk – mówił z zapałem Jose.
    - Ja…Ja nie wiem co powiedzieć, nie mogę tak po prostu opuścić rodziny i porzucić moje dotychczasowe życie… Dlaczego mi to robisz? Dlaczego zmuszasz mnie do podejmowania tak trudnych wyborów? – wydusiła z siebie dziewczyna.
    - Życie zawsze zmuszało nas do wyborów. Czy nie chcesz porzucić tego wszystkiego dla mnie?
    - Nie wiem, to znaczy jakaś część mnie mówi tak, ale rozsądek jest przeciwko…Naprawdę nie wiem…
    - Zatem rozważ to dobrze, a potem daj mi odpowiedź. Zaakceptuje ją, jakakolwiek by ona nie była – powiedział spokojnie Jose wpatrują się w twarz dziewczyny, wziął jej rękę i ucałował delikatnie, po czym wstał z ławeczki i odszedł.
    Z całych sił próbował się nie odwracać, ale pokusa była zbyt wielka i obrócił głowę. Zobaczył jak Zofia stojąc, wpatruje się w niego. Zatrzymał się i on wabiony jej wzrokiem. Ku jego zaskoczeniu puściła się za nim biegiem i krzyknęła z oddali:
    - Tak! Zgadzam się!
    Chwycił ją w ramiona i pocałował. W tej chwili był najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi.

    Gwatemala, 10 maja 1939.

    Słońce piekło tego dnia nieznośnie. Powietrze było duszne i parne. Dwóch spoconych mężczyzn przedzierało się przez nędzne uliczki slumsów Gwatemali. Ich ubiór od razu wyróżniał ich z tłumu obdartych mieszkańców najuboższej dzielnicy miasta. Niezłej jakość koszule oraz spodnie skupiały na sobie zawistne spojrzenia. Nie było to zresztą nic ekstrawaganckiego, ale w dzielnicy nędzarzy wydawało się szczytem bogactwa. Mężczyźni jednak nie zwracali na to najmniejszej uwagi. Możliwe, że nie jednej osobie zaświtała już myśl o próbie ograbienia przybyszów, ale kabury pistoletów, które widoczne były spod wierzchniego odzienia skutecznie ich do tego zniechęcały. W końcu mężczyźni zwolnili kroku i stanęli przed podupadłą ruderą, obok której stało dwóch groźnie wyglądających osobników, skrytych w cieniu dawanym przez pobliskie drzewo. Jeden bujał się w fotelu z bronią ułożoną na kolanach, drugi oparty o ścianę budynku palił papierosa. Na widok przybyszów jeden z nich przeciągle zagwizdał i rzekł z szyderczym uśmiechem:
    - Witam w slumsach! Aż dziw bierze, że nikt wam nie sprzedał kosy po drodze. Na następny raz doradzam nie paradowanie po dzielnicy nędzy w takich wdziankach. A teraz zostawcie broń przed wejściem do środka, inaczej wasze czyste koszule mogą się odrobinę zaplamić, jeśli wiecie co mam na myśli.
    Splunął na ziemię i wskazał mały stolik przed ruderą.
    - W środku jest ochrona, więc zważajcie na to co robicie – dorzucił sucho typ opierający się o ścianę.
    Mężczyźni podeszli do rudery i położyli broń na stoliku, a raczej desce podpartej dwoma drewnianymi klockami, po czym weszli do środka. Wewnątrz rudery panował mrok i zaduch. Do tego wszędzie pełno było dymu papierosowego. Gdy oczy przybyszów przyzwyczaiły się do ciemności dostrzegli oni trzech mężczyzn. Jeden stał w rogu pomieszczenia oparty o strzelbę, drugi stał przy przysłoniętym jakąś szmatą oknie, trzeci siedział przed stołem ustawionym na środku pokoju i co chwila wypuszczał z ust kłęby dymu. Na stole stała butelka, kilka szklanek i rewolwer. Przed nim zaś znajdowały się dwa podniszczone krzesła.
    - Witam panów – odezwał się głoś siedzącego za stołem osobnika – Podobno macie jakiś interes do ubicia? To rzadka okazja widzieć przedstawicieli władzy w slumsach. Myślałem, że panowie spisali tą dzielnicę na straty, a tu proszę, taka niespodzianka. Proszę siadać i powiedzieć czemu zawdzięczamy ten zaszczyt? I chyba nie musze przypominać o tym, że nie warto próbować żadnych sztuczek, bo to się źle może dla panów skończyć.
    Ostatnie zdanie wypowiedziane zostało z taką pewności i naciskiem, że mężczyźni poczuli się wyraźnie zagrożeni. Wymiana spojrzeń między nimi wywołała śmiech pozostałej trójki.
    - Dobrze już dobrze! Chcieliście rozmawiać z Carlosem Verą, oto i on. Siadajcie i mówcie co macie do powiedzenia.
    Mężczyźni, którzy byli agentami FSB wyznaczonymi do złożenia oferty nowemu bossowi przestępczego półświatka w Gwatemali, zajęli miejsca na pustych krzesłach przed biurkiem. Jeden z nich w końcu przemówił:
    - Tak jest, rząd polecił nam skontaktować się z kimś, kto pomoże nam rozwiązać mały problem, który ostatnio jednak bardzo zaczął nas niepokoić.
    Widząc milczenie Carlosa oficer FSB ciągnął dalej.
    - Bardzo martwią nas pogłoski o tym, że w slumsach i w ogóle w Gwatemali rozpoczęła działalność komunistyczna partyzantka.
    - Ja z pewnością do tej partyzantki nie należę, a wie to każdy, kto choć odrobinę mnie zna – roześmiał się Carlos.
    - Jesteśmy zainteresowani tym, aby zdecydował się pan wystąpić przeciwko komunistom na terenie slumsów – kontynuował agent FSB nie zwracając uwagi na żarty i złośliwości Carlosa – Eliminacja komunistów z pewnością leży w naszym obopólnym interesie. Może pan liczyć na pewne korzyści w razie zlikwidowania tego zagrożenia.
    - Korzyści? – spytał zaciekawiony Carlos.
    - Tak jest, korzyści – potwierdził agent – Władza FRCA jest w stanie przymknąć oko na niektóre pańskie interesy, pod warunkiem oczywiście, że nie działają one wyraźnie na szkodę kraju oraz zaoferować pewną rekompensatę finansową. Możemy także dostarczyć pewną ilość broni do walki z komunistami. I ja koniec istnieje możliwość, że puścimy w niepamięć pewne czyny, których pan się w przeszłości dopuścił.
    - No cóż, bardzo ciekawa propozycja, ale niestety musze odmówić – odparł z przekąsem Carlos – Istnienie tej bandy popaprańców jest dla nas całkowicie obojętne, a dopóki nie wchodzą nam w drogę, mogą sobie głosić te swoje brednie. To wszystko?
    Agenci widocznie nie takiej odpowiedzi się spodziewali.
    - Niech pan się jeszcze zastanowi, bo możliwe, że zostaniemy zmuszeni, aby zająć się tą sprawą osobiście, a wtedy slumsy mogą przestać być przyjaznym miejscem dla ludzi takich jak pan – rzekł jeden z nich – Damy panu jeszcze czas do namysłu. To wszystko.
    Agenci wstali z krzeseł i skierowali się do wyjścia. Gdy opuścili oni już pomieszczenie Chico, który stał przy oknie spytał Carlosa:
    - Jak sądzisz? O co im chodzi?
    - Chcą, abyśmy odwalili za nich całą robotę, ot co. Cwaniacy. Ale mnie na to nie nabiorą. Nie mam zamiaru wmieszać się w przepychanki z bandą fanatyków. Tak jak powiedziałem, dopóki te świry nie będą przeszkadzać nam w interesach, dopóty nie będziemy jawnie przeciwko nim występować. Ale lepiej mieć ich na oku.
    - A co sądzisz o tej nagrodzie, o której wspominali? Myślisz, że rzeczywiście daliby nam pieniądze i broń?
    - Nie wiem, podejrzewam, że nieźle są wystraszeni tymi fanatykami, w końcu czyhają na ich stołki, ale czy są aż tak zdesperowani? Trudno powiedzieć. Ale na razie nie będziemy tego sprawdzać. Mamy inne sprawy na głowie.
    - Nie wiem, czy dobrze robimy, ale skoro tak zdecydowałeś to zgoda – odparł Chico, który wyraźnie był zainteresowany ofertą przedstawioną przez przybyszów.

    Siedziba FSB, Gwatemala, 10 maja1939.

    - Nie zgodzili się? – spytał beznamiętnym głosem Bolanos agenta, który zdawał mu właśnie raport ze swojej misji do slumsów.
    Milczał przez chwilę, po czym rzekł:
    - Nie powiem, żebym był bardzo zaskoczony, ale to trochę utrudni nam sytuację. Ale mam już opracowany plan awaryjny. Zmusimy ich, żeby jednak tymi komuchami się zajęli. Dziękuję panu za raport, może pan już iść. Aha, proszę wezwać do mnie agenta Suareza, mam robotę dla jego oddziału specjalnego.
    Po kilku minutach w gabinecie zjawił się niski, krępy mężczyzna, o czarnych włosach. Niski głosem spytał:
    - Podobno jest dla mnie i moich ludzi robota?
    - To prawda, mam dla pana zlecenie. Urządzimy sobie małą maskaradę.
    - Maskaradę?
    - Tak, jest. Już wszystko wyjaśniam. Jutro pewne ciemne typu ze slumsów mają umówione spotkanie z dostawcą narkotyków. Z tego co wiem jest to bardzo ważna umowa, która ma pozwolić zbić im niezłą fortunę. Ale niestety jej nie zbiją, gdyż uda się pan tam razem ze swoim oddziałem i pozabija ich wszystkich.
    - Dalej nie rozumiem co to ma wspólnego z przebieranką?
    - Spieszę z wyjaśnieniem, że musi pan przebrać swoich ludzi za członków Czerwonych Panter. Proszę również tak ucharakteryzować wszystko na miejscu, żeby wyglądało to na robotę komunistów. Niech pan nabazgra na ścianie coś czerwoną farbą i rozrzuci kilka ulotek. Nikt wam nie może ujść żywy. Musi to wyglądać na robotę komuchów. Jasne?
    - Oczywiście. Zrobimy co trzeba!

    Gwatemala, 12 maja 1939.

    Carlos był podenerwowany. Czekał na wiadomość od Chico, który w jego imieniu zajmował się załatwieniem pewnych interesów. Chodziło o dużą dostawę narkotyków, które korzystnie sprzedane dałyby krocie. Jednak czas upływał, a wieści od Chico nie było. Umowę miano zawrzeć wczoraj wieczorem, a tymczasem był już nowy dzień. Carlos niepokoił się coraz bardziej i miał złe przeczucia. Przez ten cały czas nie zmrużył oka. W końcu wysłał kilku chłopaków, aby dowiedzieli się, jak się sprawy mają. To przechadzał się po pokoju, to stał i wpatrywał się w niebo, nie mógł usiedzieć w miejscu. W końcu wrócili ludzie, których wysłał na zwiad.
    - No co tak stoisz? Gadaj! – wrzasnął na dowódcę grupy, który przyszedł poinformować o sytuacji.
    - Mam złe wieści…- zaczął niezdecydowanie – Nasi chłopcy nie żyją!
    - Nie żyją? – powtórzył głuchym głosem Carlos.
    - Tak jest, nie żyją również ludzie dostawcy. Wszyscy zostali zabici.
    - A Chico? Co z Chico? – spytał drżącym głosem Carlos.
    - Przykro mi szefie.
    Carlos zakrył twarz dłońmi. Siedział przez chwilę otumaniony. W końcu z wielkim wysiłkiem spytał:
    - Kto to zrobił?!
    - Wygląda na to, że to ci komuniści. Znaleźliśmy ich ulotki, a na ścianie był napis nabazgrany czerwoną farbą.
    Carlos milczał. Ręce zaczęły mu drżeć. W końcu wrzasnął:
    - Szykuj ludzi! Dorwiemy tych pier*****ych popaprańców! Zabijemy ich wszystkich!
    Poderwał się z krzesła, podbiegł do okna i wrzasnął:
    - Idę po was skur****ny! Zabiliście mi brata, ja zabiję was wszystkich ! Słyszycie?! Zabiję was!
    Tej nocy zaczęła się wojna, która pochłonie setki ofiar i wstrząśnie całym miastem. Prywatna wojna Carlosa, w której nikt litości nie będzie wymagał, ani nie będzie ona okazywana. „Dom, po domu, uliczka, po uliczce, dzielnica, po dzielnicy, wytropimy i zabijemy ich wszystkich!” planował w głębi umysłu Carlos. „A tego, który tym wszystkim kieruje zostawię sobie na koniec, o tak, osobiście dorwę tą gnidę, a wtedy będzie błagał o to, żeby szybko z nim skończyć!”. Pierwsze oddziały sformowane przez Carlosa ruszyły tego wieczora w miasto, szukając i mordują nie tylko członków komunistycznej partyzantki, ale wszystkich tych, którzy byli podejrzani o jej wspieranie. Draby Carlosa powtarzały te „rajdy”, jak to określał ich przywódca co kilka dni. Ulice slumsów, które nigdy nie należały do bezpiecznych, dopiero teraz okazały się prawdziwym piekłem. Zaskoczeni wściekłością ataku komuniści tracili grunt pod nogami, ich żołnierze padali jak much w ulicznych potyczkach, jak i w planowanych egzekucjach i zamachach. Carlos okazał się bardzo sprytnym wodzem, który o wiele więcej wiedział o sposobach i metodach działania komunistów, niż ktokolwiek mógł się tego spodziewać. Z niebywałym zacięciem uderzał w kolejne punkty oporu Czerwonych Panter w slumsach. Jedna mimo okrucieństwa i zaciekłości walk żadna ze stron nie mogła osiągnąć przewagi. Członkowie Czerwonych Panter po otrząśnięciu się z zaskoczenia zajadłym atakiem przystąpili do kontrakcji. Coraz więcej ludzi Carlosa zaczęło ginąć na ulicach, z dnia na dzień tracił kolejne rejony slumsów i kolejnych ludzi. Stał się przez to coraz bardziej podejrzliwy, wszędzie tropił spiski na własne życie, praktycznie przestał wychodzić z hacjendy, którą zamienił w prawdziwą twierdzę. Jednak po miesiącu walk i licznych ofiarach z obu stron na ulicach nadal panował impas. Tymczasem władze FRCA przyglądały się temu ze skrytym zadowoleniem., kontrolując jednak, aby walki nie rozlały się na inne części kraju.


    [​IMG]

    Gabinet prezydenta, Gwatemala, 16 maja 1939.

    - Ha, czyli się zaczęło! Dobrze, niech się wzajemnie pozabijają, a potem my wykończymy słabszego! Gratuluje panie Bolanos, doskonała robota – powiedział do słuchawki telefonu uradowany prezydent.
    - Tak, tak…Proszę zadbać, aby walki nie rozszerzyły się na inne rejony miasta…aha, tak…Świetnie…Do widzenia.
    Castaneda odłożył słuchawkę i wyciągnął się wygodnie w fotelu. Czekał teraz na przybycie generała Vaidesa, który miał kilka spraw do załatwienia. Około godziny 12 pojawił on się w gabinecie z teczką pełną różnego rodzaju dokumentów.
    - Witam pana prezydenta, mam dziś kilka spraw do omówienia, wiec zacznę, aby nie zajmować panu cennego czasu. Otóż, zgodnie z rozkazem, kolejne dywizje zostały skierowane na front kolumbijski, 1 generała Villa Ayala, 5 generała Fabrego Paz i 7 generała Palomino. Generał Paz będzie dowodził i wesprze siły kolumbijskie na południu. Flota transportowa kontradmirała Abela już zmierza do kraju, aby przetransportować te siły na front. Do dwudziestego piątego maja nasze wojska powinny dotrzeć na miejsce i w zależności od sytuacji postaramy się przełamać linię wojsk Ekwadoru. Ale na razie nie sporządzamy żadnych planów. Poczekamy na raport generała Paza z sytuacji na froncie i dopiero wtedy podejmiemy decyzje.
    - Dobrze, mam nadzieję, że transport wojska odbędzie się szybko i bez żadnych opóźnień.
    A jak tam sytuacja u generała Pinedy? Czy Kolumbijczycy zgodzili się na ustanowienie wspólnego dowództwa?
    - Tak jest. Julio Vaidez zgodził się, chociaż niechętnie. Chyba obawia się o swój wizerunek, ale w obecnej sytuacji lepiej go odrobinę nadwyrężyć, niż skończyć przed plutonem egzekucyjnym. Z informacji przez niego dostarczonych wynika, że siły kolumbijskie liczą sześć dywizji, pięć piechoty i jedna kawalerii. Cztery dywizje obsadzają granicę z Ekwadorem, dywizja kawalerii zabezpiecza obszary na wschodzie. Jest to teren trudny, bo rośnie tam gęsta dżungla, a z tego co się dowiedziałem, to dywizja ta nie przedstawia zbyt wielkiej wartości bojowej. Gdy tylko dotrze do Maracaibo wsparcie postaramy się zdobyć Caracas. To powinno skutecznie załamać opór Wenezueli. Bitwa będzie ciężka, gdyż wróg zdążył się okopać, ale mam nadzieję, że przewaga liczebna da nam zwycięstwo.
    - Oby tak się stało, oby tak się stało – powtórzył zamyślony prezydent, jakby planujący już następny krok – Zresztą ja też chyba powinienem zacząć działać.
    - Co mam pan na myśli?
    - Nie ważne, jeszcze muszę to przemyśleć. Czy jest coś jeszcze, co chciałby pan przedyskutować?
    - Jest jeszcze jedna sprawa, a mianowicie siły powietrzne domagają się większych środków na rozbudowę lotnictwa. Dlatego proponuję rozpocząć pracę nad nowym modelem myśliwca. Myślę, że to przysłuży się też armii lądowej. Żołnierze wiedząc, że nieba nad nimi strzegą nowoczesne myśliwce będą mieli wyższe morale. Takie rzeczy też pozytywnie wpływają na żołnierza.
    - Zatem postanowione. Do dzieła.


    [​IMG]


    [​IMG]

    Wybrzeże Wenezueli, 22 maja 1939.

    Eskadra została podzielona na dwie grupy, pierwsza z krążownikiem ARF Ixtiltion oraz dwoma lekkimi krążownikami została wysłana na pomoc oddziałom ruszającym do szturmu na stolicę wroga, druga z krążownikiem liniowym ARF Camalotz i niszczycielami patrolowała wody przybrzeżne. Wtem jeden z niszczycieli patrolujących wody wokół zgrupowania spostrzegł, że w stronę okrętu głównego zbliża się wrogi niszczyciel. Szczęśliwie wróg nie zorientował się, że został wykryty i nadal zmierzał w kierunku ARF Camalotz. Niszczyciel Federacji podążał równolegle z nim i gdy był już dostatecznie blisko okrętu głównego nawiązał walkę z wrogiem. Odgłosy wystrzałów momentalnie zostały usłyszane na krążowniku. Natychmiast ogłoszono alarm bojowy. Marynarze zajmowali stanowiska, a obudzony wiceadmirał Urribe pojawił się na mostku. Tym razem nie miał zamiaru odpuszczać dopóki wrogi okręt nie pójdzie na dno.
    - Jazda, jazda! Zajmować pozycje! Myśleli, że nas zaskoczą, ale się przeliczyli. Teraz są w zasięgu naszych dział!
    Nadszedł sygnał, że pierwsza wieża bojowa jest już obsadzona i gotowa do strzału. Tymczasem zaskoczony okręt wroga został trafiony z lekkiej artylerii pokładowej niszczyciela ARF Ajolote i na pokładzie wybuchł pożar, który stał się znakomitym punktem odniesienia dla artylerii głównej Camalotza. Pierwsza salwa minimalnie chybiła, wzbijając wokół wrogiego okrętu fontanny wody. Wróg tymczasem nie czekał bezczynnie widząc, że jego palny spełzły na niczym. Wrogi okręt próbował wymanewrować niszczyciel i oddalić się od zagrożenia, gdy druga salwa z krążownika trafiła prosto w mostek. Potężna eksplozja wstrząsnęła wenezuelskim niszczycielem. Zanim ARF Camalotz oddał trzecią salwę na okręcie wroga eksplodowała amunicja, która rozerwała kadłub okrętu. To był koniec, gdyż wrak momentalnie poszedł na dno, a nieliczni ocaleli marynarze rozpaczliwie próbowali utrzymać się na powierzchni wody. Taki był koniec śmiałego rajdu niszczyciela Restaurador.
    Tymczasem na lądzie rozpoczęła się skoordynowana ofensywa na stolicę Wenezueli, Caracas. Do boju ruszyły trzy dywizje piechoty FRCA wspierane przez siły kolumbijskie, w których skład wchodziła jedna dywizja piechoty oraz jedna dywizja kawalerii. Wyjątkowo trudny teren nie sprzyja szybkiemu przemieszczaniu się wojsk i mimo przełamania linii obrony wojsk wenezuelskich w górach, zajęcie Caracas i przyległych obszarów będzie trudne i zajmie więcej czasu, niż zakładano. Tym bardziej, że wróg zarządził kontratak w południowym rejonie granicy kolumbijsko-wenezuelskiej, zmuszając sojuszniczą dywizję kawalerii do odwrotu. Mimo to osiągnięto znaczny sukces i wydaje się, że zajęcie Caracas powinno być już tylko kwestią czasu.

    [​IMG]

    [​IMG]

    Tumaco, 28 maja 1939.

    Kilka dni wcześniej kolejne oddziały Federacji przybyły do Kolumbii. Wojska zostały wyładowane w Turbo i skierowane na południe, by po upływie dnia dotrzeć do Tumaco, na granicy Kolumbii z Ekwadorem, gdzie przebiegała linia frontu. Na całej granicy południowej trwał zastój. Siły Kolumbii nie były w stanie podjąć żadnych kroków ofensywnych i jedynie ograniczyły się do obrony. Armia ekwadorska, która w pierwszych dniach konfliktu szybko posuwała się na północ, teraz została zatrzymana i zmuszona do okopania się. Jednak przybycie nowych dywizji z FRCA spowodowało przechylenie szali na korzyść Kolumbijczyków. Po rozeznaniu się w sytuacji na froncie zapadła decyzja, by uderzyć trzema dywizjami wzdłuż wybrzeża i zdobyć ważne nadmorskie miasto Guayaquil, którego zajęcie da idealną pozycję do ataku na stolicę Ekwadoru, Quito. Utrata stolicy oraz pasa nadbrzeżnego będzie dotkliwym cisem dla wroga i praktycznie przesądzi o losach konfliktu, gdyż tereny dżungli amazońskiej są słabo zaludnione. Ofensywa ruszyła z samego rana, dnia 28 maja. Zaciekły atak 1, 5 i 7 dywizji piechoty, wspieranych przez brygadę samochodów pancernych, skierowany na pozycje nieprzyjaciela odniósł pełen sukces. Przewaga liczebna i precyzyjnie wybrany obszar natarcia, brak przeszkód terenowych i świeżość sił dopiero co przybyłych oddziałów spowodował, że w na początku czerwca zarówno Guayaquil, jak i przyległe regiony zostały opanowane. Czternastego czerwca wszystko było gotowe do ostatecznego ataku na południu i zlikwidowanie tego odcinak działań bojowych, tym bardziej, że z USA nadciągały niepokojące wieści.

    [​IMG]

    W następnym odcinku:
    Jakie skutki przyniesie prywatna wojna Carlosa z komunistami?
    Czy Jose zabierze ze sobą Zofię do FRCA?
    Jak długo potrwa jeszcze wojna kolumbijska?
    Jakie niepokojące wieści dotarły ze Stanów Zjednoczonych?

    Tytuł następnego odcinka: Sen Bolivara

    -----------------------------------------------------------------


    Aktualne linie frontów w wojnach południowoamerykańskich:

    [​IMG]

    [​IMG]
     
  2. Ponury Joe

    Ponury Joe Guest

    FRCA AAR
    15 czerwca - 15 sierpnia 1939


    Odcinek LII - Sen Bolivara


    Gabinet prezydenta, Gwatemala, 20 czerwca 1939.

    Prezydent siedział oparty w fotelu i z zainteresowanie wsłuchiwał się w głos ministra sprawa zagranicznych Klee, który odczytywał przemówienie prezydenta Stanów Zjednoczonych.
    - „W związku z istotnymi napięciami występującymi ostatnimi czasy w różnych częściach świata, rząd Stanów Zjednoczonych nie może pozostać bierny. Zastosujemy wszystkie dostępne nam środki w celu unormowania sytuacji na świecie i zachowania pokoju. Koszmarne lata Wielkiej Wojny i jej wpływu na świat nie mogą się powtórzyć. Jako prezydent Stanów Zjednoczonych pragnę zapewnić, że już niedługo mój kraj podejmie odpowiednie kroki w celu ustabilizowanie zapalnych regionów świata. Agresja japońska na Dalekim Wschodzie jest bardzo niepokojąca, wzrost napięć w Europie grozi wybuchem kolejnej wojny światowej, ostatnie wydarzenia w Ameryce Południowej, gdzie rządni władzy caudillo zmieniają granicę państw wedle swego uznania - te wszystkie wydarzenia wymagają reakcji Stanów Zjednoczonych, które w trosce o światowy pokój nie mogą dalej trwać w izolacjonistycznej polityce swoich przodków…”
    - Wystarczy panie Klee, czy są w tym przemówieniu jakieś konkretne zapowiedzi działań, czy to tylko czcza gadanina? – przerwał prezydent.
    - Roosvelt wystąpi niedługo do kongresu o zwiększenie środków przeznaczonych na armię, a to już wyraźny sygnał, że Stany Zjednoczone są gotowe do wmieszania się w nasze przedsięwzięcia w Ameryce. To zagraża naszym planom. Rozpocząłem już rozmowy na rzecz kongresu państw południowoamerykańskich, ale to wymaga czasu i przede wszystkim zakończenia wojny kolumbijskiej.
    - No cóż, tego przyspieszyć się nie da. Co prawda nasze wojska prą do przodu, ale trudny teren nam nie sprzyja. Vaides zakłada, że do połowy lipca stolica Wenezueli winna wpaść w nasze ręce, a to praktycznie oznacza koniec działań na północy. Rozkazałem przyspieszyć również działania przeciwko Ekwadorowi. Jeżeli nie zdarzy się żadna tragedia to winniśmy zakończyć interwencję w Kolumbii do końca lipca, może początków sierpnia. Ale to jeszcze nic pewnego i nie ma co prorokować na przyszłość. Proszę jednak kontynuować rozmowy i oczywiście mówić, że wojna jest już praktycznie zakończona.
    - Oczywiście.
    - Czy jest coś jeszcze, o czym chce mi pan donieść?
    - Japończycy rozpaczliwie potrzebują ropy. Zwrócili się do nas z intratną propozycją, którą myślę, że powinniśmy przyjąć. Oferują nam pierwszej jakości stal z ich hut. To bardzo korzystna wymiana wziąwszy pod uwagę pańskie plany rozbudowy floty wojennej. To nas uniezależni na jakiś czas od innych dostawców.
    - Skąd Japończycy mają rudy, żeby wytapiać tyle stali? – zdziwił się prezydent.
    - Przepuszczam, że z Chin. Dość dobrze idzie im na wojnie – odparł beznamiętnym głosem minister i kontynuował - Oprócz tego z Argentyny przybył do nas personel medyczny, który pomoże nam w polepszeniu systemu szpitali frontowych. To bardzo ważne, żeby jak najmniej naszych żołnierzy ginęło, bo nasze zasoby nie są nieograniczone.
    - Rozumiem. To dobrze, że sojusz z Argentyną ma się dobrze. Proszę dalej dbać o to, żeby nic nie zakłóciło naszych przyjaznych kontaktów. Co do Japończyków to proszę podpisać tę umowę.

    [​IMG]

    [​IMG]

    Quito, 30 czerwca 1939.

    Po odcięciu wojsk ekwadorskich od morza ruszyła decydująca ofensywa na froncie południowym wojny kolumbijskiej. Tym razem nie było już żadnych wątpliwości kto wygra. Siły zgromadzone do ataku na stolicę Ekwadoru wynosiły sześć dywizji piechoty. Główne uderzenie prowadził II Korpus Ekspedycyjny FRCA, który atakował od strony wybrzeża. Natarcie prowadzone siłami 1,5 i 6 Dywizji Piechoty wspieranej od północy przez trzy dywizje kolumbijskie rozwijało się w dobrym tempie. Niezły stan dróg łączących stolicę wroga z wybrzeżem spowodował, że postępy wojsk okazały się znacznie szybsze niż miało to miejsce na północy. Istniała szansa, że uda się zdobyć stolicę Ekwadoru wcześniej, niż Caracas. Zdezorientowana obrona nie była w stanie przeciwstawić się przewadze trzech do jednego, tym bardziej, że jedna z dywizji ekwadorskich poniosła spore straty przy obronie wybrzeża. I rzeczywiście, żołnierze Federacji zachęcani przez dowódców, którzy umiejętnie podburzali ich do współzawodnictwa z I Korpusem Ekspedycyjnym zdobyli miasto 9 lipca. Flaga kolumbijska załopotała nad głównym placem miasta. Obrońcy albo się poddali, albo uciekli do dżungli. Zadanie zlikwidowania resztek oporu pozostawiono armii kolumbijskiej. Siły FRCA rozpoczęły okupację stolic, która potrwać miała do czasu, aż rząd kolumbijski wprowadzi na tych terenach administrację cywilną. Tymczasem dzień później dotarła radosna wiadomość z północy, że oddziały generała Pinedy zakończyły zabezpieczanie Caracas, a dwa dni później w Bogocie oficjalnie ogłoszono koniec wojny kolumbijskiej i utworzenie Wielkiej Kolumbii.

    [​IMG]

    Berlin, 10 lipca 1939.

    Na dworzec kolejowy wjechał właśnie pociąg. Dwoje młodych ludzi stało wtulonych w siebie na peronie. Pociąg powoli zaczął hamować. Dziewczyna podniosłą głowę i popatrzyła na swojego towarzysza.
    - Na pewno chcesz to zrobić?
    - Tak, muszę i chcę – odparł Jose.
    Dziewczyna pokiwała głową i uśmiechnęła się szeroko. Wzięli bagaże i wsiedli do wagonu. Po kilku minutach gwizd lokomotywy oznajmił, że nadszedł czas odjazdu. Jose wygodnie oparty w fotelu obserwował krajobraz rozciągający się za oknem. Zofia siedziała naprzeciwko pogrążona w myślach. Przypomniała sobie dzień, w którym Jose powiedział jej, że zanim wyjadą chciałby poznać jej rodzinę i ojczysty kraj. Była tak szczęśliwa, że chciał z nią pojechać do Polski. Teraz była pewna podjętej decyzji. Pojedzie z nim choćby na koniec świata. Jose poczuł jej wzrok na sobie i uśmiechnął się szeroko.
    - Może mi opowiesz trochę o swoim kraju? Przyznam szczerze, że nic o nim nie wiem.
    - Naprawdę tego chcesz? No dobrze, ale nie będę cię częstowała propagandową papką jak ten twój opiekun.
    - I bardzo dobrze.
    - No więc od czego by tutaj zacząć? Mój kraj dopiero od 20 lat cieszy się niepodległością. Wcześniej Polacy byli częścią trzech innych krajów przez prawie 120 lat.
    - Trzech krajów? – zdziwił się Jose.
    - Tak. Prawda, że to niespotykana sytuacja? Nie pytaj mnie jak do tego doszło, bo to długa historia. Zresztą było w tym trochę naszej winy, bo widzisz, Polacy to taki specyficzny naród, który w czasach pokoju jest w stanie kłócić się i spierać o najdrobniejsze sprawy, ale w czasach zagrożenia może dokonywać najbardziej heroicznych czynów. Najgorsze prześladowania nie są w stanie nas złamać, ale wydaje mi się, że pozostawieni sami sobie dążymy do katastrofy. Ja osobiście mam to szczęście, że dorastałam już w niepodległym kraju, ale wielu moich rodaków oddało życie w powstaniach i wojnach wierząc, że dzięki temu uda im się odzyskać wolność dla ojczyzny. Obecnie żyje się nam całkiem dobrze, rozwijamy się powoli, ale cały czas naprzód. Są oczywiście kłopoty, ale gdzie ich nie ma, prawda? Zresztą wszystko zobaczysz sam i ocenisz.
    Tymczasem pociąg zbliżał się do granicy polsko-niemieckiej. Po krótkiej odprawie byli już w Polsce. Jose od razu spostrzegł różnicę w krajobrazie, rozległe pola, małe miasteczka i wioski był tak inne od dużych miast Niemiec. Po kilku godzinach jazdy pociąg dotarł do większego miasta, które nosiło nazwę Poznania. Tutaj wysiedli i Jose rozpoczął krótką, ale niezwykle intensywną podróż po całkowicie obcym mu kraju. Tygodnie tutaj spędzone wydawały mu się magiczne. Rodzina Zofii miała dom na wsi, gdzie spędził większość czasu w Polsce. Ojciec był bankierem i prowadził interesy w mieście, matka zajmowała się domem. Przywitali przybysza uprzejmie, ale chyba wiedzieli co się święci, gdyż dało się zauważyć podejrzliwe spojrzenia na Jose. Mimo to nie zdradzali swoich obaw. Okazało się, że oni również znali język niemiecki, ale rzadko go teraz używali. Zofia wyjaśniła, że przed odzyskaniem niepodległości język niemiecki był powszechnie nauczany w szkołach. Pomogło to ojcu Zofii w interesach, ale teraz starali się go nie używać. Czas płynął jednak szybko i zbliżał się czas poważnej rozmowy o planach młodej pary. Gdy Zofia oznajmiała swoją decyzję rodzicom Jose czuł się bardzo nieswojo, a gdy przyszła pora na oficjalną prośbę wręcz opanował go strach. Gdyby nie łagodne spojrzenie i uścisk dłoni Zofii pewnie uciekł by stamtąd i nie oglądał się a siebie, ale wiedział, że nie może tak zrobić i w głębi siebie widział, że wcale tego nie chce. W końcu jednak wykrztusił z siebie dawno ułożoną kwestię i oczekiwał jak na wyrok. Ku jego zaskoczeniu okazało się, że rodzice Zofii przyjęli to całkiem spokojnie. Widocznie córka już wcześniej poinformowała ich co się święci. Z ciężki sercem wyrazili zgodę na wyjazd córki razem z Jose do dalekiej Ameryki. Był pierwszy dzień sierpnia, gdy Jose odjechał do Berlina, by pozałatwiać wszystkie swoje sprawy i przygotować podróż przez Atlantyk. Zofia została w Polsce, aby pobyć jeszcze z rodziną. Mieli się spotkać za miesiąc i razem wyruszyć w podróż.

    [​IMG]

    Gwatemala, 20 lipca 1939.

    Zaiste radosny to był dzień. Barwny pochód żołnierzy defilował przed pałacem prezydenckim. Prezydent Castaneda ogłosił oficjalne zakończenie wojny kolumbijskiej i z tej okazji ustanowił dzień wolny od pracy. Radosny nastój ogarnął ulice Gwatemali. Od samego rana miasto żyło plotkami o uroczystościach jakie miały zostać zorganizowane dla ludności. I rzeczywiście, około godziny jedenastej odbyła się uroczysta parada wojskowa. Zebrani tłumnie obywatele stolicy mogli podziwiać jak dumnie wyprostowani żołnierze ze świeżo sformowanych dywizji górskich paradowali przed prezydentem, który usadowiony na trybunie honorowej pozdrawiał żołnierzy. Następnie prezydent wygłosił okolicznościowe przemówienie, w którym jak zwykle zawarł mnóstwo patetycznych słów mających podbudować morale społeczeństwa. Po jego zakończeniu mieszkańcy zaczęli świętowanie, a w całym mieście słychać było dźwięki muzyki i tańców na ulicach. Ludzie potrafią wykorzystać każdą okazję do dobrej zabawy. Tymczasem prezydent udał się do swojego gabinetu, gdyż było jeszcze sporo do zrobienia. Przede wszystkim trzeba było zatwierdzić nowe rozkazy dla wojsk ekspedycyjnych. Postanowiono, że póki sytuacja się nie unormuje niewskazane jest ściąganie z powrotem do kraju żołnierzy. Prezydent zatwierdził zatem nowe wytyczne dla wojska, które miało głównie zajmować się utrzymaniem spokoju na okupowanych terenach i wspomagać Kolumbijczyków w ustanawianiu władzy cywilnej nad nowo włączonych obszarach. Zresztą obecność sił ekspedycyjnych w kraju nie była pilnie wymagana, gdyż zakończył się właśnie proces formowania korpusu górskiego, który został już dyslokowany w region Tegucigalpy. Do tego zakończono również prace nad nowym wyposażeniem dla armii. W pierwszej kolejności zmodernizowane zostanie wyposażenie dywizji pozostających w kraju, a dopiero później nowy sprzęt dotrze do oddziałów ekspedycyjnych.
    Tymczasem w gabinecie prezydenta zjawił się generał Vaides z nowym projektem.
    - Panie prezydencie, chciałbym zaproponować pewne przedsięwzięcie.
    - Przedsięwzięcie? – spytał zdziwiony prezydent.
    - Tak jest, proszę, niech pan spojrzy tutaj – powiedział Vaides i rozłożył przed prezydentem mapę kraju – Wyznaczyłem tutaj dwie linie, które moim zdaniem idealnie nadają się do wzniesienia pasma umocnień i fortyfikacji na naszych granicach lądowych. Wiadomo, że Meksyk jeszcze płaci nam reparacje, ale nie można wykluczyć, że pewnego dnia może się również postarać o odzyskanie ziem, które utracił w ostatniej wojnie. Stąd moja propozycja wzniesienia na północy i na południu sieci umocnień i bunkrów, które pomogą nam w razie potrzeby odeprzeć nieprzyjacielski atak od strony lądu.
    - Myśli pan, że to zapewni nam bezpieczeństwo? – spytał prezydent, któremu pomysł wyraźnie się spodobał.
    - Oczywiście, jeżeli tylko obstawimy pas fortyfikacji naszymi żołnierzami to sądzę, że wróg dwa razy się zastanowi, zanim podejmie próby przełamania naszych pozycji.
    - A co z atakami z morza? – spytał prezydent, któremu od dawna już po nocach śniła się wizja amerykańskiego desantu na bardzo rozległych przecież wybrzeżach FRCA.
    - To już inna sprawa, gdyż zbudowanie pasa fortyfikacji od strony morza jest zabiegiem, który przekracza nasze możliwości. Mamy po prostu zbyt długą linię brzegową, dlatego przedsięwzięcie takie byłoby pozbawione sensu. Uważam, że jeśli osiągniemy postulowany przeze mnie poziom dwudziestu dywizji piechoty to spokojnie odeprzemy każdy desant z morza. Ale od strony lądu zawsze istnieje ryzyko, że wróg może spróbować zaatakować, a to już sprawa dla nas znacznie groźniejsza.
    - Dobrze, ma pan moją zgodę. Proszę mnie poinformować o szczegółowym planie tych umocnień.
    - Oczywiście, już niedługo dostarczę kompletną dokumentację, ale przewiduje trzyetapową rozbudowę linie obejmująca wzniesienie bunkrów i stanowisk dla artylerii i karabinów moździerzowych oraz magazynów i koszar dla obrońców. Trudno mi jeszcze oszacować czas, jaki potrzebny jest na wykonanie całego projektu, ale na dziś szacuję, że za półtora roku powinniśmy zakończyć prace.
    - Zatem do dzieła – odparł prezydent i jak zwykle sięgnął po cygaro.
    - Skoro mowa o obronności to pomyślałem, czy nie można by zlecić MON opracowania nowych doktryn pod tym względem. Linia brzegowa jest dość długa i wytyczenie zwartej linii obrony może okazać się niemożliwe.
    - Co pan przez to rozumie? – spytał prezydent odcinając kapturek i sięgając po zapałki.
    - Otóż chodzi mi o opracowanie planów obrony kraju w oparciu o mobilne jednostki lądowe, które będą w stanie powstrzymywać wroga na wybranych przez niego odcinkach frontu. Myślę, że warto byłoby się tym zainteresować.
    - Dobrze, niech MON opracuje założenia. Zobaczymy co z tego wyniknie.

    [​IMG]

    [​IMG]

    [​IMG]

    Gabinet prezydenta, Gwatemala, 10 sierpnia 1939.

    - Panie prezydencie, generał Molina do pana.
    - Generał Molina? – zdziwił się prezydent, gdyż był to rzadki gość w gabinecie prezydenta – Niech wejdzie.
    - Dzień dobry panie prezydencie – powiedział generał.
    - Dzień dobry, co pana do mnie sprowadza, to rzadki zaszczyt, gdyż przeważnie sprawami armii zajmuje się generał Vaides.
    - To prawda, ale dzisiaj ma on inne zajęcia, a poza tym myślę, że jestem bardziej odpowiednią osobą do przedstawienia panu pewnego problemu, który nas dręczy.
    - Znowu jakieś problemy? – skwasił się Castaneda.
    - Niestety. Postaram się to wyjaśnić krótko. Otóż jak pan wie sformowaliśmy ostatnio korpus górski, a muszę się przyznać, że nie lada kłopotem było znalezienie ochotników do armii. Nie tylko dlatego, że młodzi unikają służby, ale również dlatego, że zdolnych do służby jest coraz mniej. Dalsza rozbudowa sił zbrojnych może napotkać na poważne komplikacje z tego powodu. Oczywiście mówię tutaj o długofalowych skutkach, dlatego też proponowałbym zwrócić większą uwagę na rolnictwo i ogólnie przemysł mający zaspokajać potrzeby ludności. W przyszłości może to dać naprawdę dobre rezultaty, gdyż poprawa warunków bytowych zapewni odpowiedni przyrost ludności.
    - Widzę, że wybiega pan daleko w przyszłość, ale to bardzo dobrze, że mamy kogoś takiego jak pan. Zatem co pan proponuje?
    - Zacząłbym od rolnictwa, gdyż stan tego sektora gospodarki naszego kraju jest bardzo kiepski. Przede wszystkim chodzi o zacofanie technologiczne. Nasycenie rolnictwa maszynami rolniczymi zapewni lepsze zbiory, a co za tym idzie powstaną również nadwyżki, które możemy rzucić zarówno na rynki wewnętrzne, jak i światowe…
    - Widzę, że jest pan zorientowany również w sprawach gospodarki? Teraz rozumiem co pan miał na myśli mówiąc, że będzie pan odpowiedniejszą osobą do omówienia tego problemu.
    - Tak jest – odparł nieskromnie Molina – Przygotowałem już w porozumieniu z United Company S.A. podstawowe założenie reform rolnych. Pierwszym etapem byłoby właśnie nasycenie rolnictwa kraju maszynami sprzedawanymi po atrakcyjnych cenach, a może nawet dawanym sprzedawanym na kredyt. Myślę, że długofalowe skutki tego posunięcia będą więcej warte, niż obciążenia, które zostałyby wygenerowane przez to dla budżetu. Później zalecałbym wprowadzić podstawowe środki ochrony roślin, nawozy sztuczne, jednym słowem chemię rolniczą.
    - Jestem pod wrażeniem – pokiwał głową prezydent – Nie pozostaje mi nic innego jak zaaprobować pański plan. Gdybyśmy mieli więcej ludzi takich jak pan przemiany w FRCA odbywałyby się o wiele szybciej. Swoją drogą aż dziw bierze, że znalazł się pan w armi, a nie w odpowiednich resortach.
    - No cóż, czasami tak bywa. Dziękuję za słowa uznania. To wszystko z mojej strony. Będę w kontakcie z panem prezydentem.
    Jeszcze prezydent nie zdążył przejrzeć dokumentów dostarczanych przez generała Moline, gdy w poczekalni zjawił się minister Klee z pilnym żądaniem wizyty u prezydenta. Po chwili był już w gabinecie i zajął miejsce w fotelu naprzeciwko biurka Castanedy. Otarł pot z czoła aksamitną chusteczką, po czym rzekł:
    - Mam bardzo ważne wiadomości. Przede wszystkim chce powiedzieć, że nie tylko my uporaliśmy się z naszymi wrogami. Rząd chiński skapitulował! Cesarstwo na nowo kreśli mapę polityczną regionu. Cóż za zbieg okoliczności. To musi coś znaczyć.
    - Czyli podbili Chiny? Ale z tego co słyszałem to był to kolos na glinianych nogach, więc niezbyt jestem zdziwiony tą wiadomością.
    - Racja, rząd chiński nigdy nie miał zbyt mocnej pozycja, ale podporządkowanie tak dużego kraju jak Chiny naprawdę robi wrażenie. Ale pozostała jeszcze kwestia chińskich komunistów, ale to nie nasz problem. Ważne jest, że USA traci w tym regionie kolejnego ważnego sojusznika i zyskuje ewentualnego potężnego wroga. To bardzo korzystna dla nas sytuacja. Zobaczymy, czy buńczuczne zapowiedzi prezydenta Roosvelta sprzed półtora miesiąca będą dalej utrzymane w tak zdecydowanym i pewnym siebie tonie.
    - Ano zobaczymy, ale nie cieszyłbym się zbytnio, gdyż teraz Amerykanie mogą zwrócić większą uwagę na to, co się dzieje pod ich nosem.
    - Dlatego też miło mi pana poinformować, że długie i skomplikowane zabiegi okazały się wreszcie owocne. Na przełomie sierpnia i września, w Montevideo odbędzie się kongres panamerykański, o który tak bardzo zabiegaliśmy.
    - Bardzo dobrze, bardzo dobrze – odparł wyraźnie zadowolony prezydent – Spróbujemy coś na tym ugrać. Proszę się dobrze przygotować panie Klee, bo musimy wrócić z tarczą z tego kongresu.
    - Jak zawsze panie prezydencie.

    [​IMG]


    W następnym odcinku:
    Czy nadzieje prezydenta związane z kongresem panamerykańskim się spełnią?
    Co Federacja będzie chciała ugrać podczas kongresu?
    Czy Zofia i Jose szczęśliwie dotrą do FRCA?
    Co dalej z Wielką Kolumbią i jej ogromnymi zapasami ropy?

    Tytuł następnego odcinka: Kongres Panamerykański


    --------------------------

    Rodził się ten odcinek w wielkich bólach, ale wreszcie udało mi się go dokończyć.;) Przykro mi, że musieliście tak długo czekać. Zachęcam do przeczytania i skomentowania.
     
  3. Ponury Joe

    Ponury Joe Guest

    FRCA AAR
    16 - 31 sierpnia 1939


    Odcinek LIII - Kongres Panamerykański (cz. 1)



    [​IMG]
    Teatr Solis na Starym Mieście w Montevideo


    Teatr Solis, Montevideo, Urugwaj. 29 sierpnia 1939.

    Montevideo chyba nigdy nie uświadczyło tylu zagranicznych gości – premierzy, prezydenci, generałowie, ministrowie sprawa zagranicznych, jednym słowem wszyscy decydenci politycznego oblicza Ameryki Południowej zebrali się na Kongresie Panamerykańskim. Stare Miasto, główna dzielnica Montevideo została uroczyście udekorowana, ulice wysprzątane, a okolice teatru Solis, gdzie miały się odbyć obrady kongresu, zostały odcięte dla mieszkańców stolicy Urugwaju. Do miasta od kilku dni napływali dyplomaci akredytowani na obrady kongresu, którego uroczyste otwarcie ustalono na wieczór 29 sierpnia 1939. W planach nie było tego dnia żadnych spotkań politycznych, lecz jedynie występy artystyczne i uroczysty bankiet, ale wszyscy wiedzieli, że nikt nie przepuści takiej okazji do zakulisowych rozmów i ustaleń. Jednak główne obrady odbywać miały się od 30 sierpnia. Zgodnie z planem pod wieczór zaczęły przybywać w okolice teatru limuzyny dygnitarzy, które zatrzymywały się przez frontem budynku, by wysadzić odświętnie ubranych pasażerów. Wszyscy byli witani przez władze miejskie oraz prezydenta Urugwaju, Alfredo Baldomira. Jak zwykle w takich sytuacjach, po wymienieniu kilku uprzejmości i utartych kwestii prowadzono gości do teatru. Gdy wszyscy spodziewani goście dotarli rozpoczęła się uroczystość otwarcia Kongresu. Pierwszy przemawiał prezydent Urugwaju, który dziękował zgromadzonym za wybór jego kraju na gospodarza obrad i zapewniał o pełnym przygotowaniu Montevideo do ugoszczenia wszystkich gości. Jego aluzja o przewidywanych owocnych rezultatach zjazdu została chyba puszczona mimo uszy, gdyż mało kto wierzył, że tego typu Kongres może cokolwiek zmienić na mapie skłóconej ze sobą Ameryki Łacińskiej. Następnie rozpoczął się program artystyczny, ale goście mieli swobodę w przechadzaniu się po korytarzach teatru, gdzie zdarzyła się niejedna okazja do rozmowy. Jedynie delegaci krajów toczących ze sobą wojnę, czyli Peru i Boliwii oraz Chile i Paragwaju unikali się nawzajem, a może tylko chcieli sprawiać takie wrażenie. Prezydent Castaneda, który przybył do teatru w towarzystwie ministra Klee właśnie spotkał na korytarzu przedstawiciela Argentyny, ministra spraw zagranicznych Lamasa. Dołączył do nich również prezydent Kolumbii, Julio Vaidez. Przygotowywano ostateczne stanowisko tych państw na jutrzejsze obrady. Prezydentowi Castanedzie zależało na tym, aby jego program, który chciał jutro przedstawić zgromadzeniu, miał poparcie jak największej liczby państw, a w szczególności Argentyny, która miała duże wpływy polityczne. I tak, wśród mieszanki zakulisowej dyplomacji i wykwintnego wina dobiegły końca przewidziane na dziś uroczystości. Delegaci zaczęli rozjeżdżać się do hotelów, aby jutro z samego rana, w już mniej okazałym towarzystwie, przystąpić do rozmów.

    [​IMG]

    Teatr Solis, Montevideo, 30 sierpnia 1939.

    Sala posiedzeń była już zapełniona przez przybyłych na pierwszy dzień obrad delegatów. Przed rozpoczęciem właściwych obrad każda delegacja mogła zabrać głos. Oczywiście większość z krajów skorzystała z tego prawa, mimo iż tak naprawdę nie mieli dużo do powiedzenia. Oprócz kilku złośliwości i wzajemnych oskarżeń nie padły żadne konkretne deklaracje, aż do czasu, gdy głos zabrał prezydent FRCA. Castaneda wstąpił na mównicę z okazałym plikiem kartek, co wskazywało, że przemówienie będzie dość długie. Prezydent nie zrażony grobową ciszą panującą na sali rozpoczął swoją mowę:
    - Pragnę powitać przedstawicieli wszystkich krajów Ameryki Łacińskiej na rozpoczętym wczoraj tak hucznie kongresie. Mam nadzieję, że uda nam się wypracować wspólne stanowisko w kilku ważnych kwestiach, a sam zjazd odmieni oblicze naszego kontynentu.
    Kilka osób na sali uśmiechnęło się szyderczo pod nosem, ale nie wyprowadziło to z równowagi przemawiającego, który kontynuował:
    - Szanowni delegaci, może zbyt nieskromnie powiem, że jestem jedną z nielicznych osób, które bardzo zabiegały o ten zjazd i dzięki której w ogóle doszedł on do skutku. Tak, bardzo mi zależało, aby dzisiaj zebrać w jednym miejscu przedstawicieli wszystkich krajów Ameryki Południowej. Mam nadzieję, że w ciągu tych kilku dni poruszymy wiele istotnych kwestii, ale już dzisiaj chciałbym przedstawić stanowisko mojego kraju. A dokładniej chciałbym podzielić się z państwem pewną wizją, wizją nowej Ameryki Łacińskiej. Takiej Ameryki, jaką on powinna być, czyli zwartą i zjednoczoną, zdolną oprzeć się decydentom tego świata. Powiem więcej, takiej Ameryki, która sama wejdzie do kręgu tych decydentów. Bo cóż znaczymy w chwili obecnej na świecie? Cóż znaczyła Gwatemala, Honduras, czy Panama przed zjednoczeniem? Nic, „republiki bananowe”, tak nas pogardliwie nazywano. Uważano, że nie jesteśmy w stanie utrzymać stabilnego kursu politycznego, że jesteśmy marionetkami w rękach Stanów Zjednoczonych, które sterowały nami za pomocą szantażu, pieniędzy i gróźb. Tyle znaczyliśmy dla świata co nic. Aż do czasu, gdy dokonaliśmy odrodzenia pięknej idei z ubiegłego wieku. Wielu sądziło, że Federacja Środkowoamerykańska to trup wyciągnięty z szafy, że to się nie może udać, a jednak udało się. Proszę spojrzeć na fakty. Połączenie naszych krajów, które niestety nie odbyło się drogą pokojową, nad czym niezmiernie ubolewam, przyniosło wręcz oszałamiające korzyści. W chwili obecnej gospodarka FRCA stanowi jedną z potężniejszych w całej Ameryce Łacińskiej, a przecież do pokonania mamy jeszcze długą drogę. Proszę jednak zobaczyć – mówił z pasją prezydent żywo gestykulując rękami i dobierając odpowiednią tonację głosu – co osiągnęliśmy, jak nas traktują na arenie międzynarodowej. Osobiście byłem przyjmowany w Europie u najpotężniejszych polityków. Kanclerz Rzeszy osobiście pogratulował nam dokonywanych przemian i zagwarantował, że los FRCA jest mu szczególnie bliski, że będzie zawsze nas wspierał. Czy moglibyśmy to osiągnąć bez zjednoczenia? Czy ten sam kanclerz przyjmowałby mnie z taką pompą, gdybym był tylko prezydentem Gwatemali? Wątpliwe.
    Po chwili przerwy prezydent kontynuował, spoglądając na twarze zebranych, na których już nie było złośliwych uśmieszków, lecz wyrazy zdziwienia, a może nawet pełnej zgodności słuchaczy ze słowami przemawiającego polityka.
    - Nasz przykład poruszył umysły w całej Ameryce Południowej, oto mieszkańcy Kolumbii również zdecydowali się podążyć naszą drogą, odnowić zapomniane i wyśmiewane kiedyś ideę. Pomogliśmy, bo taki był nasz obowiązek jako tych, którzy doceniają wartość tej idei, którzy są żywmy przykładem, że zjednoczenie zawsze wzmacnia…
    - Tym razem też bez wojny się nie obyło – ktoś rzucił z sali. Prezydent nie dostrzegł kto to powiedział, ale głos dobiegał z miejsc zajmowanych przez delegację Brazylii.
    - Ma pan rację, niestety nie obyło się bez przelewu krwi. I właśnie dlatego dzisiaj stoję tutaj przed państwem, aby kolejnym takim sytuacjom zapobiec. Pragnę zaapelować o to, żeby Ameryka Łacińska poszła naszą drogą, żeby zaniechać stare spory, odwieczne kłótnie i skierować swoje siły ku przyszłości, ku lepszej przyszłości. Szanowni państwo, szansa Ameryki leży w jej zjednoczeniu.
    Na twarzach zgromadzonych zagościło zdumienie, a na niektórych ponownie pojawił się szyderczy uśmiech.
    - Tak, drodzy państwo, w zjednoczeniu – powtórzył Castaneda – Ale owo zjednoczenie należy dobrze rozumieć. Nie zjednoczenie w super państwo obejmujące cały kontynent, nie. W chwili obecnej nie ma na to szans, ale zjednoczenie polityki zagranicznej całego kontynentu, wyrwanie się z niewoli doktryny Monroego, z uścisku Stanów Zjednoczonych, które niby to w trosce o nasze interesy gwarantują nam, że nie będziemy narażeni na ingerencje ze strony państw europejskich. Ale w rzeczywistości to właśnie Stany Zjednoczone najbardziej tej ingerencji się obawiają, bo oznacza to koniec ich monopolu w obu Amerykach. Taki właśnie jest zamysł tej doktryny, ona nie służy nam, lecz USA. Ingerencja Europy w sprawy amerykańskie wcale nie musi oznaczać dla nas popadnięcia w kolejny okres kolonialny. Pamiętamy wszyscy, że cały kontynent był kiedyś jedną wielką kolonią, która była eksploatowana przez Europejczyków, ale te czasy już minęły, przestańmy bać się Europy, powiem więcej, najwyższy czas by Europa zaczęła się bać nas! Przede wszystkim utrzymywanie dalej skrawków kolonializmu europejskiego w Ameryce uważam za rzecz niedopuszczalną. Nasze stosunki z krajami europejskimi winny opierać się na wzajemnym poszanowaniu i równości. Tylko politycznie zjednoczona Ameryka jest w stanie uporać się z tym problemem, tylko zjednoczona Ameryka będzie w stanie podjąć równą konkurencję przemysłową i handlową z mocarstwami europejskimi, tylko zjednoczona Ameryka będzie mogła osiągać korzystne dla siebie regulacje i umowy. To jest wizja do której musimy dążyć, nie do wzajemnych wojen o skrawki dżungli, czy swarów o przeszłość. Ten rozdział w naszej historii winien zostać zamknięty. Czas otworzyć rozdział nowy, w którym skupimy się na naszej wspólnej przyszłości!
    Szanowne gremium, to w naszych rękach leżą teraz losy Ameryki i idei panamerykańskiej. To od naszej odpowiedzialności i zdolności do kreowania nowej rzeczywistości zależą losy nas wszystkich. Musimy sobie odpowiedzieć na pytanie - czy dalej chcemy być marginesem świata, czy też pragniemy dołączyć do wielkich mocarstw i zacząć czynnie w kształtowaniu tego świata uczestniczyć? Jedno jest pewne, jeśli chcemy tego drugiego to koniecznym dla nas krokiem jest zjednoczenie polityczne, skoordynowanie wysiłku i przemówienie jednym głosem, który będzie wyrazem woli całej Ameryki!
    Wyraźne podniecenie panowało na sali. Nagle ktoś zaczął klaskać, a po chwili dołączyły się kolejne osoby. Ta fala oklasków narastała, by w końcu przyjąć kształt owacji na stojąco i okrzyków radości. Wydawało się, że cała Ameryka już jest zjednoczona, że płomienne przemówienie jednego człowieka potrafiło zjednoczyć odwiecznie skłóconych. Ale prezydent wiedział, że to jest tylko wybuch uniesienia, który teraz trzeba będzie przekuć w realne i twarde fakty. Jedno było pewne – w umysły delegatów wlano nową wizję Ameryki, zaszczepiono, a może raczej ożywiono i wzmocniono ideę panamerykanizmu, która od wieków była ukryta w światłych umysłach. Wielu marzyło o jej realizacji, ale nikomu nie starczyło sił i politycznych zdolności, aby tą wizję zrealizować. Teraz jednak powstał wyraźny zapał, aby coś w tej kwestii zrobić. Czy kongres ten przejdzie do historii całej Ameryki? O tym zdecyduje rozwój wypadków w kolejnych dniach.

    [​IMG]
    Delegacje zjazdu Panamerykańskiego w Montevideo


    Tego samego dnia przystąpiono do pracy w komisjach. Przede wszystkim postanowiono zakończyć konflikt między Chile i Paragwajem z jednej strony, a Boliwią i Peru z drugiej. Wszyscy byli zgodni, że to musi zostać załatwione, aby móc przystąpić do bardziej ambitnych wyzwań. Był to też swego rodzaju sprawdzian politycznej woli państw Ameryki Południowej, czy są one zdolne do rozwiązywania własnych konfliktów bez pomocy z zewnątrz. W konflikcie trwającym od kwietnia 1939 roku zapanował pat militarny. Obie strony zanotowały pewne sukcesy, ale jednak nie były w stanie przechylić szali zwycięstwa na swoją stronę. Sukces ofensywy paragwajskiej na Boliwię został okupiony porażką na froncie chilijskim, gdzie połączone wojska boliwijsko-peruwiańskie podeszły pod stolicę kraju, Santiago, której jednak nie mogły zdobyć wobec utworzenia ciągłej linii obrony. Jednym słowem front się ustabilizował, a przeciąganie się wojny przyniesie tylko niepotrzebny rozlew krwi. Dlatego też w specjalnej komisji rozpoczęto rozmowy pokojowe. W jej skład, oprócz oczywiście państw zainteresowanych, wchodzili ministrowie spraw zagranicznych FRCA, Brazylii i Argentyny. Oni też mieli skłonić walczące strony do podpisania traktatu pokojowego. Programem forsowanym przez ministra Klee, popartego przez argentyńskiego ministra Lamasa, był powrót do status quo ante bellum, czyli pokój bez zmian terytorialnych i bez odszkodowań. Byłaby to podstawa do trwałego pokoju między tymi skłóconymi państwami. Jednak propozycjom tym przeciwstawił się brazylijski minister spraw zagranicznych Bernardo, który optował za powrotem do granic przedwojennych, ale z wypłaceniem stronie zaatakowanej reparacji wojennych. To znowu uderzało szczególnie w Boliwię, która wojnę zaczęła, ale paradoksalnie najbardziej na niej ucierpiała, gdyż wojska paragwajskie wdarły się głęboko w jej terytorium. Zatem kwestia reparacji wojennych uniemożliwiała osiągnięcie porozumienia.
    - Ależ panie Bernardo, w chwili obecnej żadna z walczących stron nie jest zdolna do płacenia reparacji, a już najmniej Boliwia – argumentował argentyński minister.
    - To możemy rozłożyć te reparacje na raty, ale winowajcy wojny muszą ponieść karę, aby więcej nie powtórzyły się tego typu historie, tym bardziej, że kongres ma obradować nad zwarcie szyków krajów Ameryki Południowej – powiedział z przekąsem Bernardo, który wyraźnie był sceptyczny co do idei promowanej przez FRCA.
    W tym momencie delegat boliwijski wyraził swój sprzeciw oskarżając Paragwaj o agresywne zamiary i w rezultacie wywołanie wojny. W jego opinii Boliwia musiała pierwsza wypowiedzieć wojnę, żeby nie zostać znienacka zaatakowana. Te słowa z kolei wywołały gwałtowną reakcje delegatów paragwajskich i przez dobrych kilka minut trwała zażarta kłótnia między obiema delegacjami. Ironiczny uśmiech Brazylijczyka był dosadnym komentarzem do całej sytuacji. W końcu po dobrych dziesięciu minutach udało się zaprowadzić jako taki spokój i kontynuowano negocjacje, które rozbijały się jednak o reparację z których Paragwaj, wspierany przez Brazylię, mającą zatarg graniczny z Boliwią, co wyraźnie stanowiło przyczynę stronniczości ministra Bernarda, nie chciał zrezygnować, a Boliwia nie chciała ich zapłacić. W końcu zarządzono godzinną przerwę, a minister Klee pospiesznie udał się do prezydenta Castanedy z raportem o sytuacji. Po krótkiej naradzie Klee podszedł do delegacji boliwijskiej i zamienił kilka słów z jej przewodniczącym, ministrem Gutierrezem. Nie wiadomo czego dotyczyła ta rozmowa, ale po ponownym rozpoczęciu obrad doszło do zaskakującej zmiany stanowiska Boliwii, która zgodziła się na zapłatę reparacji! Wiadomość ta rozeszła się lotem błyskawicy, gdyż oznaczało to, że w gruncie rzeczy nic nie stoi już na przeszkodzie podpisania pokoju między walczącymi stronami. I rzeczywiście, po uzgodnieniu jeszcze kilku drobniejszych spraw podpisano zawieszenie broni. Był to wielki sukces, który dobrze wróżył jutrzejszym obradom, na których prezydent Castaneda miał zamiar rozpocząć decydującą batalię o program panamerykański.

    Teatr Solis, Montevideo, 31 sierpnia 1939.

    Następnego dnia po tym nieoczekiwanym sukcesie sala zgromadzeń ponownie wypełniła się delegatami. Po pozytywnym zakończeniu sporu boliwijsko-paragwajskiego wśród zebranych panował optymizm. Debatę rozpoczęto od samego rana. Wiele było wizji systemu panamerykańskiego i nie ma miejsca, ani czasu by je tutaj wszystkie przedstawiać. Wśród twardy negocjacji, które niejednokrotnie przeradzały się w awantury, udało się w końcu wypracować pewne wspólne stanowisko. Duża w tym zasługa delegatów FRCA i Argentyny. Kraje te prezentowały wspólne stanowisko razem z delegacją kolumbijską. Mniejsze kraje były raczej przychylnie nastawione do omawianych kwestii, a jedynie przedstawiciele Brazylii nie ukrywali swojego sceptycyzmu. Mimo to na zakończenie drugiego dnia obrad udało się wypracować pierwsze konkrety. Wszyscy zgromadzeni byli zgodni, że należy powołać Radę Ameryki Łacińskiej w skład której wchodzić będą przedstawiciele wszystkich krajów Ameryki Południowej. Rada ta składać się miała z 26 członków delegowanych przez poszczególne kraje. Ustalono, że Argentyna i Brazylia będą miały po 4 delegatów jako największe kraje Ameryki Południowej, FRCA, Meksyk, Wielka Kolumbia, Chile i Peru – po 3, a Boliwia, Paragwaj i Urugwaj – po dwóch. Rozwiązanie to zadowoliło wszystkich, gdyż skłócone kraje takie jak Chile – Peru oraz Boliwia i Paragwaj miały po tyle samo głosów. Rada ta wybierała spośród zgłoszonych kandydatów Przewodniczącego Rady Ameryki Łacińskiej. O tym, kto zostanie wybrany na to stanowisko i o jego kompetencjach zdecydowano debatować później, gdy załatwione zostaną inne sprawy. Oczywiście zapewniono, że kraje z basenu Morza Karaibskiego będą mogły dołączyć do Ligi Południowoamerykańskiej, bo taką nazwę nadano stowarzyszeniu w późniejszym terminie. Ostatnią ustaloną tego dnia kwestią, była decyzja mówiąca, że Montevideo będzie siedzibą Rady Ameryki Łacińskiej.

    Prezydent siedział w pokoju hotelowym i przeglądał jeszcze jakieś papiery. Było widać, że jest wyraźnie zmęczony trudami ostatnich dni, ale sam dobrze wiedział, że to dopiero początek drogi, że nie może sobie jeszcze pozwolić na chwilę wytchnienia. W końcu pojawił się oczekiwany przez prezydenta minister Klee, z którym Castaneda chciał omówić jutrzejszy plan obrad. Po ustaleniu szczegółów minister spytał:
    - Jak na razie idzie dość łatwo, nie sądzi pan?
    - Łatwo? Powiedziałbym raczej, że na razie nie jest trudno, ale faktycznie, robimy zaskakująco duże postępy. Nasi poprzednicy nigdy nie osiągnęli tyle, co nam się udało w te dwa dni, ale oni musieli się zmagać z o wiele trudniejszą sytuacją, prawda? Chwilę, niech policzę. Raz, dwa, trzy, tak, w sumie siedem, o tyle skurczyła się liczba krajów w Ameryce Południowej. To całkiem dużo, jeżeli weźmiemy pod uwagę złożoność zagadnienia. Marginalizacja krajów karaibskich również nam pomaga. W gruncie rzeczy pozostaje nam zmagać się z problemami stwarzanymi przez Brazylię i Meksyk. Reszta krajów patrzy tylko na to, żeby ich wrogowie nie dostali przypadkiem więcej od nich. Strasznie zaściankowe myślenie, ale dzięki temu możemy ich bardzo łatwo wygrywać jednych przeciwko drugim. Tak, stopień trudności przedsięwzięcia się znacznie obniżył, ale na razie martwi mnie stanowisko Brazylii. Wyraźnie utrudniają nam pracę, a dodatkowo wygląda na to, że sprzyja im Meksyk, który chyba ma do nas urazę o niedawną wojnę – rzekł z przekąsem prezydent.
    - To zrozumiałe – odparł uśmiechając się Klee.
    - Zresztą wydaje mi się, że na razie większość nie traktuje tego przedsięwzięcia serio i te dzisiejsze ustalenia są jedynie grą pozorów, ale gwarantuje panu, w pewnej chwili wszyscy potraktują sprawę śmiertelnie poważnie i ja już o to zadbam – rzekł tajemniczo prezydent, po czym dodał – Ale nie chcę pana zbyt długo tutaj trzymać. Jutro kolejny ciężki dzień. Mamy wiele spraw do przeforsowania.
    - Zatem dobranoc. Niech pan nie siedzi zbyt długo.
    - Muszę jeszcze chwilę pomyśleć, uporządkować myśli. Potem zrobię sobie drinka i się położę. Dobranoc panie Klee.
    Minister opuścił pokój i udał się do swojego apartamentu. Rozebrał się i położył do łóżka. Powoli zapadał w sen, gdy nagle usłyszał huk wystrzału i dźwięk tłuczonej szyby. Czym prędzej zeskoczył z łóżka i przywarł do podłogi. Rozejrzał się po pokoju. Szyba w oknie była cała, czyli to nie do niego strzelano. Odetchnął z ulgą, lecz chwilę później pomyślał o prezydencie. Poderwał się z podłogi i nie bacząc na niebezpieczeństwo pognał co sił w nogach do pokoju prezydenta. Na podłodze leżała odkręcona butelka whisky, z której wylewał się trunek. Szyba w oknie prezydenckiego apartamentu była stłuczona, Castaneda leżał na podłodze i nie dawał oznak życia.

    Tymczasem pierwsze agencje informacyjne zaczęły podawać informację o rozpoczęciu nowej wojny w Europie.*

    [​IMG]


    W następnym odcinku:
    Kto jest odpowiedzialny za zamach na prezydenta Castanede?
    Co dalej z obradami kongresu panamerykańskiego?
    Jak uczestnicy kongresu przyjmą wiadomość o nowej wojnie w Europie?
    Czy Jose zdąży ewakuować się z Europy zanim pożoga wojenna rozleje się na cały kontynent?

    Tytuł następnego odcinka: Kongres Panamerykański (cz. 2)

    *różnica czasowa między Montevideo, a Warszawą to około pięć godzin.

    ---------------------------------------------

    No, wyrobiłem się jeszcze w poniedziałek.:p Nowy odcinek gotowy. Zapraszam do komentowania, krytykowania i spekulowania.:)
     
  4. Ponury Joe

    Ponury Joe Guest

    Kto jest kim, czyli jak się nie pogubić w fabule FRCA AAR



    Jose Martinez

    Urodził się w Puerto Barrios. Nie znał swojego ojca, który odszedł przed jego narodzinami. Matka nigdy nie chciała o nim mówić, ale nie raz popłakiwała nocami. Jose przypuszczał, że to właśnie z powodu jego ojca. Samotnej kobiecie z dzieckiem żyło się ciężko. Dorabiała w domach bogatszych mieszczan jako praczka. Jose tymczasem broił i dorastał na ulicy. W kilka lat później matka zmarła na gruźlicę. Ciężka praca i zgryzoty dnia powszedniego dodatkowo osłabiły wycieńczony organizm biednej kobiety. Jose, mającego wtedy 8 lat, przyjął pod swój dach wuj. Był on jedynym krewnym chłopaka. Był to owdowiały mężczyzna po pięćdziesiątce z siwą, gęstą brodą. Miał on poczciwe i czułe serce, dlatego dobrze opiekował się małym Jose. Zapewnił mu podstawowe wykształcenie. Dzięki niemu Jose umiał czytać i pisać, znał się też całkiem dobrze na matematyce. Starzec zaraził również młodego swoją pasją, czyli geografią. Potrafili spędzać całe godziny nad przeróżnymi mapami, porównując je z okolicami Puerto Barrios. Jose uwielbiał te wycieczki. Z czasem stan zdrowia wuja się pogarszał. Gdy Jose miał 14 lat wuj zmarł, a on sam musiał podjąć pracę zarobkową w porcie, gdzie poznał Juana. Tych dwóch od razu połączyła głęboka przyjaźń. Razem pracowali przy załadunku i rozładunku statków w porcie, a później do późnych godzin nocnych przesiadywali w tawernie, gdzie poznali starego pijaka Pepe.

    W momencie podjęcia przez władze Gwatemali idei Federacji, Jose został wcielony do wojska i skierowany do obozów szkoleniowych na północy kraju. W wyniku walk o zjednoczenie wykazał się on niezwykłą odwagą i zdolnościami dowódczymi. Zostało to zauważone przez naczelne dowództwo, które rozwinęło w tym czasie współpracę z niemieckimi oficerami wojskowymi. Szybko dosłużył się stopnia kaprala i medalu za odwagę. Przeszedł całą kampanię wojenną na południu przeciwko Hondurasowi, Nikaragui, Kostaryce i Panamie. W czasie walk dowodził drużyną piechoty. W czasie szturmu Villahermosy ocalił szyby naftowe przed dywersyjnym podpaleniem przez wroga. Otrzymał wtedy postrzał w nogę, co uniemożliwiło mu wzięcie udziału w szturmie na stolicę Meksyku. W tym czasie otrzymał oddelegowanie na szkolenie wojskowe do Europy. Udał się tam razem z prezydentem, który odbywał wtedy podróż dyplomatyczną.

    Po krótkim pobycie we Włoszech, które go urzekły swoim czarem, przybył do Berlina, gdzie od marca 1937 roku rozpoczął studia w szkole oficerskiej. Dzięki dobrej znajomości map oraz szybkiemu opanowaniu języka niemieckiego robił duże postępy, co skrupulatnie zostało odnotowane w jego aktach. W Berlinie poznał również Zofię, studentkę z Polski. Tych dwoje młodych ludzi, całkowicie obcych w wielkim mieście, połączyło silne uczucie. Tymczasem kurs Jose dobiegał końca i we wrześniu planowano jego powrót do FRCA. Zofia postanowiła opuścić Europę razem z Jose. Po krótkim pobycie w Polsce, u rodziców Zofii, Jose przybył do Berlina i zaplanował podróż powrotną do ojczyzny z wybranką swego serca. Młodzi mieli spotkać się 1 września na dworcu w Berlinie.
    ____________________________________


    Juan Zapatero

    Urodził się w slumsach Gwatemali. Jego ojciec zajmował się przemytem narkotyków dla miejscowych bossów. W wyniku jakichś niesnasek został zamordowany, gdy Juan był bardzo mały. Matka w obawie o jego bezpieczeństwo postanowiła opuścić nieprzyjazne slumsy i przenieść się na wieś. Poznała dość zamożnego rolnika, za którego wyszła za mąż. Miał on dwoje dzieci z poprzedniego małżeństwa i mały majątek ziemski nieopodal Gwatemali. Tam też mały Juan zamieszkał z przybranym rodzeństwem. Wszystko dobrze się układało do czasu śmierci matki. Wtedy doszło do pierwszych konfliktów z przybranym rodzeństwem. Chodziło głównie o prawo do majątku po starzejącym się ojcu. W końcu Juan nie mógł wytrzymać atmosfery w domu i opuścił go na zawsze. Poczciwy, lecz zniedołężniały już ojczym dał mu jednak na drogę małą sumę pieniędzy, przyzwoite ubranie i swoje błogosławieństwo. Tak wyposażony Juan zapragnął ujrzeć morze, o którym wiele słyszał, ale nigdy go nie widział. Dowiedział się, że żeby je zobaczyć powinien udać się albo na północ, albo na południe. O kierunku zdecydował rzut monetą – wypadła reszka, czyli północ. W wieku 15 lat przybył do Puerto Barrios, miasta portowego nad Morzem Karaibskim. Tam też podjął się pracy w porcie. Poznał tam i zaprzyjaźnił się z Jose.

    Wcielony do wojska w roku 1936 przeszedł szkolenie bojowe i uczestniczył we wszystkich kampaniach wojennych FRCA. Wykazał się w nich odwagą, ale nie przejawiał wybitnych zdolności dowódczych. Początkowo miał również problem z opanowanie strachu. Silnie przeżył widok pierwszego zabitego na wojnie człowieka. Z czasem jednak uodpornił się na tyle, by nie panikować w trudnych sytuacjach. W czasie stacjonowania w Santa Rosa de Copan poznał piękną Carolinę. Uratował ją z rąk podpitego żołnierza zbyt nachalnie pragnącego damskiego towarzystwa. Z wielkim żalem przyszło mu później opuszczać to miasteczko. Za zabójstwo podoficera jego drużyna została ukarana przez dowództwo karnym szturmem na Meksyk, jako pierwsza ze wszystkich jednostek Federacji. Na szczęście Juan przeżył walki o stolicę Meksyku. Po zdemobilizowaniu powrócił do Gwatemali, gdzie przebywał jakiś czas. Następnie udał się w kierunku Santa Rose de Copan, gdzie miał nadzieję spotkać Carolinę. Po drodze zabawił u pewnego gościnnego chłopa o nazwisku Alfonso, który przyjął go do swojego domu. Zanim się obejrzał Juan bardzo zaprzyjaźnił się z całą rodziną, a szczególnie z synem Alfonsa, Manuelem. Niestety hacjenda Alfonsa została napadnięta przez bandytów, których działalność silnie nasiliła się w tym czasie na całym obszarze Federacji. Z całej rodziny ocalał tylko mały Manuel, którego Juan przygarnął. Razem udali się w dalszą podróż do Santa Rosa de Copan, gdzie Juan spotkał wreszcie Carolinę. Połączyła ich miłość od pierwszego wejrzenia. Nieszczęścia jednak nie opuszczały Juana, gdyż miasteczko zostało zaatakowane przez tych samych bandytów, którzy spalili hacjendę Alfonsa. Dzięki zdecydowanej postawie Juana i teścia Caroliny, seniora Caminero, mieszkańcom udało się odeprzeć atak. Juan zdobył sobie wtedy przychylność i powszechne poważanie.

    To nie był jednak koniec kłopotów Juana, gdyż pewnego dnia ktoś porwał Carolinę. Juan dowiedział się, że jest ona córką herszta bandytów ze slumsów Gwatemali, niejakiego Santosa, który to prawdopodobnie zlecił jej porwanie. Nie bacząc na niebezpieczeństwo ruszył na poszukiwania ukochanej. Dzięki ogromnemu szczęściu udało mu się dogonić porywacza przed tym, zanim ten dotarł do Gwatemali. Zbirem tym okazał się Carlos Vera, stary znajomy Juana z wojska. Po licznych przygodach udało mu się w końcu bezpiecznie powrócić z Caroliną do Santa Rosa de Copan, gdzie wraz z nią wiódł szczęśliwe życie. Pobrali się jeszcze w tym samym roku, a Juan został burmistrzem miasteczka. Od tej pory jego życie biegło stałym nurtem i nic szczególnego się nie wydarzyło.
    ____________________________________


    Carlos Vera

    Carlos urodził się i dorastał w slumsach Gwatemali. Nie znał ani ojca, ani matki. Wychowywał się wśród setek innych osieroconych wyrostków. Aby przetrwać dzieci łączyły się w młodociane gangi, które zwiększały szanse na przeżycie w tych niesprzyjających okolicznościach. Carlos poprzysiągł sobie, że pewnego dnia wyrwie się ze slumsów i osiągnie coś znaczącego. To pragnienie towarzyszyło mu przez cały czas i pomagało przetrwać najtrudniejsze chwile, a tych było niemało, gdy mieszkało się w starej ruderze z przeciekającym dachem, niejednokrotnie przymierając głodem, ryzykując każdego dnia kradnąc coś do jedzenia. Ale Carlos się nie poddawał i piął się w górę. I szybko się uczył. Podstawową sztuką jaką opanował była zdolność wykradania różnych przedmiotów, tak, aby nie dać się złapać. Nauczył go jej pewien stary złodziejaszek dożywający swoich dni w slumsach. W zamian za coś do jedzenia pokazywał mu różne sztuczki, które pomagały nie dać się złapać na gorącym uczynku. A to zawsze groziło poważnymi konsekwencjami. Pewnego dnia Carlos postanowił zwędzić starszemu mężczyźnie złoty zegarek. Chciał równocześnie wypróbować nową sztuczkę, ale pech chciał, że nie zauważył on łańcuszka, do którego ów zegarek był przeczepiony. Tym samym kradzież zakończyła się niepowodzeniem, a mały Carlos został poważnie poturbowany przez rozwścieczoną ofiarę. Z biegiem czasu zaczął się jednak coraz lepiej wkomponowywać w życie półświatka przestępczego slumsów. Przestępstwa, których dokonywał stawały się coraz poważniejsze, ale przynosiły mu również coraz więcej sławy. Stał się osoba rozpoznawalną w slumsach i potrafił to wykorzystać nawiązując pierwsze kontakty. Zajął się przemytem narkotyków, dochodowym, lecz bardzo ryzykownym przedsięwzięciem. Rzadko komu udawało się dłużej utrzymać przy tym zajęciu. Większość ginęła w tajemniczych okolicznościach lub została aresztowana i wtrącona do więzienia. Carlos jednak traktował to zajęcie jako przystanek w drodze na szczyt.

    Kilka lat później doszło do kolejnej wojny gangów w slumsach. W jej wyniku ogromne znaczenie zyskał niejaki Santos, który zaczął podporządkowywać sobie nie tylko slumsy, ale i inne regiony kraju. To właśnie przy jego boku Carlos osiągnął szczyty powodzenia w Gwatemali. Wykonywał dla Santosa najbardziej ryzykowne roboty. Kradzieże, likwidacja konkurentów, wymuszenia, okupy, to był w tym czasie jego chleb powszedni. Pewnego dnia Santos zlecił mu zabójstwo pewnego bogatego mieszczanina z Gwatemali, który domagał się zwiększenia kontroli władz miejskich na slumsami. Oczywiście oznaczało by to likwidację przestępczego imperium Santosa, więc trzeba było coś z tym zrobić. Udał się więc Carlos do domu swojej ofiary i wśliznąwszy się przez okno, uśmiercił petenta. Okazało się jednak, że oprócz ofiary w domu był jeszcze mały chłopiec. Nie wiedząc czemu Carlos zabrał go ze sobą i wychowywał przez kilka lat na ulicy slumsów. Może to była potrzeba uzyskania kogoś bliskiego i zaufanego w zimnym jak stal przestępczym świecie? Trudno powiedzieć, ale Chico rósł szybko i był zafascynowany „braciszkiem”. Ich więź była bardzo silna, aż do czasu, gdy Carlos został zmuszony do opuszczenia Gwatemali. Mówiło się, że slumsy stały się za małe dla Santosa i Carlosa, więc jeden musiał się wynieść. Natomiast inna wersja mówi, że Carlos musiał uciekać ze slumsów po tym, jak wdał się w romans z żoną Santosa. Która wersja jest prawdziwa, tego nie wiadomo, aczkolwiek jedna nie wyklucza drugiej.

    Po opuszczeniu Gwatemali Carlos udał się na południe, gnany żądzą osiągnięcia czego wielkiego. Liczył, że w innych krajach Ameryki Środkowej nie będzie ludzi typu Santosa i to on, Carlos Vera będzie mógł zostać bossem. Niestety, rzeczywistość okazał się brutalna i Carlosowi nie udało się uzyskać znaczącej pozycji w żadnym z krajów Ameryki Środkowej, ale wszędzie nawiązywał znajomości i wykonywał rozmaite zlecenie, które nazywał „przysługami”. Jego sława rosła, aż udało mu się rozkręcić całkiem dobry interes w San Jose. Skupił tam małą grupkę oddanych ludzi i zajął się pośrednictwem w przemycie narkotyków. Dochodowe zajęcie, które jednak zakończyło się klapą, w momencie wybuchu wojny i wkroczeniu wojsk FRCA do Kostaryki. Carlos, jako obywatel Gwatemali został wcielony przymusowo do wojska i wysłany na wojnę z Meksykiem. Tam też poznał Jose, Juana, Antonia i Bucha, towarzyszy broni. Nie zamierzał jednak tracić żadnej okazji do zarobku i handlował narkotykami w wojsku. Brał udział w bohaterskim szturmie Villahermosy. W czasie nieudanego ataku na Chmpoton zamordował dowódcę drużyny, za co wszyscy jej członkowie zostali ukarani szturmem na miasto Meksyk, bez wsparcia innych oddziałów. Carlos przeżył ten atak i po zakończeniu wojny meksykańskiej został zdemobilizowany. Wrócił do slumsów Gwatemali, gdzie dalej niepodzielnie rządził starzejący się już Santos, który zlecił mu nową robotę – porwanie pewnej kobiety. Była nią córka Santosa, Maria Santos, która ukrywała się w Santa Rosa de Copan pod zmienionym nazwiskiem. Carlosowi udało się porwać dziewczynę, ale po drodze spotkał swojego starego rywala, Hernana Garrido. Swego czasu ci dwaj współzawodniczyli o względy Santosa i to Carlos okazał się zwycięzcą. Garrido nigdy mu tego upokorzenia nie wybaczył i zawsze szukał okazji, aby się odegrać. Teraz miał ku temu okazję. Carlos został porządnie obity przez osiłków Garrido, ale pomocy przyszła z nieoczekiwanej strony. Juan, rozpaczliwie poszukujący Caroliny, wpadł na ich trop i zaatakował niczego nie spodziewających się rzezimieszków. Uratował przy tym i Carlosa, mimo iż to on porwał jego ukochaną. Cała trójka zdołała zbiec, ale w czasie postoju Carlosowi udało się uwolnić i zdobyć broń Juana. Być może chcąc się odwdzięczyć, Carlos nie zdecydował się nie kontynuować misji otrzymanej od Santosa i pozwolił im odjechać, a sam udał się z powrotem do Gwatemali. Tam też wypowiedział jawną wojnę byłemu szefowi, którą udało mu się wygrać, dzięki licznym kontaktom i własnemu sprytowi. Osobiście wykończył Santosa, od którego wiele się nauczył, ale który teraz mu już tylko zawadzał. Został nowym szefem podziemnego półświatka Gwatemali i kreśli wielkie plany na przyszłość mające przynieść mu jeszcze więcej pieniędzy i władzy. Pragnie rozszerzyć swoje wpływy na całą Amerykę Środkową. Niestety, jego prawa ręka, Chico, zginął w zasadzce podczas negocjacji z innymi przemytnikami. Strata jedynej bliskiej osoby spowodowała, że Carlos stał się nieobliczalny. Wypowiedział prywatną wojnę organizacji Leopardo Rojo, skupiającej komunistów, gdyż poszlaki wskazywały, że to właśnie oni dopuścili się zabójstwa jego młodszego brata. Od tego czasu w slumsach Gwatemali trwa nieustanna wojna między zbirami Carlosa, a komunistycznymi bojówkarzami.
    ____________________________________


    María Carolina Caminero (Santos)

    María była jedynym dzieckiem Santosa, bossa narkotykowego podziemia w Gwatemali. Urodziła się kilka lat przed tym jak Santos zdobył pełnię władzy w slumsach. Podobno jej matka była niezwykle piękną kobietą i to właśnie jej uroda sprawiła, że wpadło w oko Santosowi, który postanowił posiąść ja za wszelką cenę. Mimo sprzeciwu samej zainteresowanej Santos dobił targu z jej ojcem i małżeństwo z przymusu doszło do skutku. Niedługo potem na świat przyszła María. Była oczkiem w głowie Santosa. Jej matka natomiast była coraz bardziej nieszczęśliwa i zdesperowana. Nienawidziła Santosa z całego serca, ale również czuła przed nim paraliżujący strach. Jej życie zamieniło się w koszmar, szczególnie po tym, jak Santos został jedynym bossem w slumsach. Ciemne interesy, otoczenie uzbrojonych po uszy zbirów, złe traktowanie - to wszystko sprawiło, że młoda i piękna kobieta więdła w oczach. Pewnego dnia, po kolejne sprzeczce z Santosem popełniła samobójstwo podcinając sobie żyły. Santos nie okazywał tego po sobie, ale był dogłębnie wstrząśnięty tym co się wydarzyło, bo w rzeczywistości, na swój sposób, bardzo kochał żonę. Postanowił oczywiście wyciszyć sprawę i nic nie powiedział córce, która rosła jak na drożdżach i urodą coraz bardziej przypominała matkę. Gdy już dorosła zauroczyła się w pracującym u Santosa chłopaku o imieniu Marcos. Określając go terminologią prawniczą - była to drobna płotka próbująca wypłynąć na szerokie wody. Spotykali się potajemnie przez jakiś czas. W końcu jednak ojciec Maríi dowidział się o ich kontaktach i podjął odpowiednie, jego zdaniem, kroki. Zdecydowanie zakazał chłopakowi spotykać się z jego córką, a gdy to nie pomogło nasłał na niego swoich zbirów, którzy porządnie go obili, co poskutkowało zaprzestaniem potajemnych schadzek, przynajmniej na jakiś czas. Tymczasem María odkryła pożegnalny list jej matki skierowany do niej, a ukryty przez Santosa. Poznawszy rodzinną tajemnicę znienawidziła ojca. Coraz bardziej zaczęła jej też przeszkadzać atmosfera panująca w will Santosa. Gdy w końcu poczuła, że dłużej nie wytrzyma postanowiła uciec jak najdalej, opuścić ten niesprzyjający świat zbrodni i kłamstwa. Przekonała do swojego planu Marcosa Caminero, który pomógł jej w ucieczce. Razem potajemnie puścili Gwatemalę i udali się do sąsiedniego Hondurasu, gdzie chłopak miał rodzinę. Od tego czasu zaczęła używać swojego drugiego imienia, Carolina. Chciała w ten sposób uciec od swojej przeszłości. Poślubiwszy Marcosa, osiedli w Santa Rosa de Copan, miasteczku przy granicy z Gwatemalą i wiedli proste, lecz szczęśliwe życie. Byli tam bezpieczni przed siepaczami Santosa, gdyż był to teren jego śmiertelnego wroga, Campo. Po jakimś czasie na świat przyszedł ich syn. Jednak sielanka skończyła się wraz z momentem wybuchu wojny między FRCA, a Hondurasem. Marcos był strażnikiem granicznym i zginął zabity przez wkraczających żołnierzy Federacji, którzy kilka dni później przepuścili szturm na Santa Rosa de Copan. W zamieszaniu i panice jak wtedy wybuchła, synek Caroliny odłączył się od niej. Mimo kręconych się po ulicach podpitych żołnierzy, zrozpaczona Carolina szukała go po całym mieście, gdzie została zaczepiona przez jednego z żołnierzy Federacji, który widocznie chciał się zabawić. Na szczęście została uratowana przez Juana, który wcześniej odnalazł też jej synka. Cała historia skończyła się dla niej więc szczęśliwie, a obcy nieznajomy od razu „wpadł jej w oko”. Jednak wojna trwała dalej i Juan odszedł na wschód.

    Po śmierci męża młodą wdowę otoczył opieką teść, stary burmistrz Santa Rosa de Copan i właściciel lokalnej gospody, senior Caminero. Był to poczciwy człowiek, który kochał Carolinę jak własną córkę. Był bardzo rady, gdy przybyła tutaj wraz z jego synem. Stary Caminero cenił uczciwości ponad wszystko i z tego powodu często dochodziło do sprzeczek między nim, a jego synem. Po jednej z takich awantur Marcos opuścił dom rodzinny i rozpoczął życie na krawędzi. Zmieniła to Carolina i być może za to tak bardzo ją pokochał. W końcu jednak wojna i żołnierze zaczęli wracać do domów, tym bardziej, że teraz cała Ameryka Środkowa zjednoczona została w ramach Federacji. Skończyła się też żałoba Caroliny po mężu, ale ona nie wyglądała na chętną do ponownego zamążpójścia. Tymczasem do miasteczka przybył Juan, który wcześniej błąkał się jakiś czas bez celu. Doszło do ponownego spotkania tych dwojga, które było początkiem wielkiej miłości. W końcu po wielu przygodach (patrz notka Juan Zapatero) stanęli na ślubnym kobiercu i żyją szczęśliwie w Santa Rosa de Copan.

    ____________________________________

    Pierwsza porcja notek bibliograficznych naszych bohaterów, a zarazem pobieżne streszczenie ich dotychczasowych przygód. Są tutaj również informacje dodatkowe o losach bohaterów sprzed rozpoczęcia głównej fabuły aar'a. Kolejne notki będę dodawał systematycznie.

    Niech będzie to mała pomoc, zarówno dla nowych czytelników, którzy nie zapoznali się jeszcze z poprzednimi odcinkami, jak i dla starych wyjadaczy (pozdrawiam:D), którzy możliwe, że dzięki temu przypomną sobie niektóre wątki fabularne przewijające się do tej pory przez "Zjednoczenie".;)
     
  5. Ponury Joe

    Ponury Joe Guest

    FRCA AAR
    1 - 2 września 1939


    Odcinek LIV - Kongres Panamerykański (cz. 2)



    [​IMG]
    Teatr Solis na Starym Mieście w Montevideo


    Teatr Solis, Montevideo, 1 września 1939.

    1 września stał się pamiętnym dniem, nie tylko z powodu wybuchu kolejnej wojny w Europie, która tak naprawdę mało obchodziła przywódców krajów latynoamerykańskich, ale raczej z powodu zamachu jakiego dokonano na obradach kongresu panamerykańskiego. Wśród zgromadzonych w mieście polityków krążyła niezliczona liczba opowieści o tym kto i dlaczego chciał się pozbyć prezydenta FRCA. Padały najróżniejsze domysły wskazujące a to na Stany Zjednoczone, a to na jakiegoś tajemniczego konkurenta wewnątrz Federacji, lub jeszcze inne tajemnicze persony, którym panamerykańskie plany prezydenta Castanedy nie były w smak. No i nie znano też najważniejszej odpowiedzi – czy zamach się powiódł? Z samego rana na obradach ponownie zebrały się wszystkie delegacje. Panowało niesamowite podniecenie i atmosfera sensacji. Miejsce przygotowane dla prezydenta FRCA było puste. Obok siedział minister Klee zachowujący kamienną twarz i nie zdradzający po sobie żadnych emocji. W końcu przyszła pora na wznowienie obrad, gdy Klee podniósł się z miejsca i poprosił o przyznanie mu głosu. Oczywiście, prawo to zostało mu udzielone, gdyż wszyscy byli ciekawi co też ma on do powiedzenia. Minister podniósł się z miejsca i udał się na mównicę. Stanął wyprostowany i spojrzał na zgromadzonych, po czym zaczął mówić sowim charakterystycznym stylem, budując niezwykle długie zdanie, które wypowiadał przeważnie bezbarwnym głosem, by w kluczowych momentach przejść w mocniejsze tony.
    - Szanowni delegaci. Zapewne dotarła do waszych uszu wieść o wczorajszych wydarzeniach, wieść bardzo dla mnie smutna i bolesna. Wczoraj w późnych godzinach wieczornych doszło do bandyckiego zamachu na życie prezydenta FRCA, Jorge Ubico Castanedy, który postrzelony przez nieznanego zamachowca, pracującego dla swoich podłych mocodawców, legł bez tchu w pokoju hotelowym i do teraz nie odzyskał przytomności. Walczy on o życie w tutejszym szpitalu i naprawdę trudno mi dzisiaj prorokować, czy wyjdzie z tej walki zwycięsko, ale jedną rzecz chciałbym dzisiaj powiedzieć na pewno, a mianowicie – komuś bardzo zależy, aby obrady tego szanownego gremium zakończyły się fiaskiem, aby myśli prezydenta i jego inicjatywa zakończyła się niepowodzeniem. Tak proszę państwa, tego jestem pewien, na razie za wczas, aby mówić o mocodawcach tej paskudnej zbrodni, ale chcę zapewnić, że mój kraj nie puści tego płazem i będzie się domagał i dopominał sprawiedliwości.
    Tutaj minister przerwał, by po sekundzie lub dwóch kontynuować:
    - Apeluję dzisiaj z tego miejsca, aby nie zaniechać idei, która nas tutaj zgromadziła, nie ma wśród nas człowieka, który był głównym zwolennikiem i propagatorem politycznego zjednoczenia Ameryki Łacińskiej, ale to nie oznacza, że nie możemy nadal nad tym pracować i dążyć do realizacji jego wizji. Ja, jako jego główny współpracownik w sprawach międzynarodowych posiadam wszelkie informację, obawy i palny, które zaprzątały głowę prezydenta Castanedy w ostatnich dniach. Dlatego, bez względu na to, czy prezydent Castaneda przeżyje, czy też nie – proszę was o nie porzucanie w połowie drogi zadania, którego tutaj się wszyscy podjęliśmy. Ukryty wróg pokazał do czego jest zdolny, aby zapobiec rozszerzaniu się idei panamerykańskiej, więc musi być to idea dla niego groźna, dlatego tym bardziej warta, aby była przez nas kontynuowana.

    Mowa ministra Klee wywarła pewne wrażenie, ale i tak główną wiadomością jaką wszyscy zgromadzeni z niej wyciągnęli był fakt, że prezydent Castaneda jeszcze żyje, aczkolwiek nie wiadomo jak długo. Po krótkiej przerwie obrady zostały wznowione, ale pojawiały się kolejne problemy i spory, których nie udawało się już tak łatwo jak wczoraj załagodzić. W końcu doszło do tego, że część delegacji zaczęła potajemnie opuszczać Montevideo, gdyż nie wierzyła już w sens dalszego tutaj przebywania. Pierwsza delegacją, która opuściła kongres była delegacja brazylijska, która wyniosła się zaraz po przemówieniu ministra Klee i wznowieniu obrad, argumentując, że bez prezydenta Castanedy, jako szefa delegacji FRCA nie można podejmować wiążących decyzji, a więc obrady należy odroczyć do czasu jego wyzdrowienia lub wyłonienia nowej delegacji przez władze Federację oraz domagając się wykrycia sprawców zamachu. Tłumaczenie to było marne, ale jednak pozwalało wycofać się Brazylii z kongresu, na którym i tak nic nie mogła ugrać, a w gruncie rzeczy bardziej szkodziła, niż pomagała. Potem doszło do konfliktów między mniejszymi krajami i w gruncie rzeczy dzisiejsze obrady zakończyły się całkowitą porażką. Nazajutrz rano natomiast pozostałe delegacje podjęły decyzję o przełożeniu obrad kongresu na inny termin, który miał zostać wyznaczony przez ministrów spraw zagranicznych poszczególnych państw. Tak zakończyła się kolejny kongres panamerykański, na którym można było osiągnąć tak wiele, a który zakończył się jak zwykle.

    Berlin, 1 września 1939.

    - To już dziś! To już dziś! – powiedział do siebie Jose i stanął przed lustrem, by sprawdzić, czy aby wszystko w jego wyglądzie jest w porządku. Były wczesne godziny poranne i Jose miał udać się na dworzec w Berlinie, aby odebrać swoją narzeczoną z podróży. Napisała mu w liście, że przyjedzie porannym pociągiem do Berlina i chciałaby, żeby on na nią czekał. Wcale nie musiała tego pisać, gdyż Jose i tak pognałby na dworzec. Teraz właśnie wstał i wyjrzał przez okno. Poranne słońce zaczynało wschodzić nad miastem. Jose pogładził jeszcze włosy, po czym szybko wyskoczył z mieszkania, zamknął drzwi i zbiegł po schodach na ulicę. Był szczęśliwy i rozpromieniony, szedł szybkim krokiem ulicą w kierunku dworca. Spojrzał na zegarek i powiedział ucieszony:
    - Idealnie, zdążę na czas.
    I rzeczywiście, po kilku minutach szybkiego marszu dotarł na dworzec. Jose chcąc dotrzeć tu jak najszybciej nie zwracał uwagę na panujące wokół podniecenie i dziwną atmosferę. Odszukał właściwy tor, na który zgodnie z planem miał wjechać pociąg, po czym usiadł na ławce i czekał podekscytowany. Ale czas mijał, a pociąg nie nadjeżdżał, a Jose zaczął się niecierpliwić. W końcu podszedł do kasy biletowej i zapytał się kasjerki:
    - O której przyjeżdża ekspres z Poznania? Zgodnie z rozkładem powinien być już pół godziny temu.
    - Z powodu wybuchu wojny zapewne pociąg ten przez jakiś czas nie będzie kursował – odpowiedziała spokojnie kontrolerka.
    - Wojny?! – zdziwił się Jose – Jakiej wojny?
    - No tej, co dzisiaj wybuchła. Nie czyta pan gazet? Proszę, niech pan spojrzy – powiedziała kobieta i pokazała mu nagłówek z porannej gazety.
    Osłupiały Jose wyrwał ją kasjerce z rąk i łapczywie zaczął czytać. A więc to prawda! Dzisiaj rano wybuchła wojna między Niemcami a Polską!
    - Pociąg, na pewno go zatrzymali! O której planowo miał on przekroczyć granicę? To bardzo ważne! – spytał rozgorączkowany.
    Kasjerka popatrzyła na niego ze zdziwieniem i sięgnęła do rozkładu jazy.
    - Około 8, więc pociąg został na pewno zatrzymany na linii frontu, o ile w ogóle wyjechał ze stacji początkowej. Podobno idzie nam tak dobrze, że za tydzień będzie po sprawie.
    Jose był kompletnie skołowany, stał nie mogąc zebrać myśli. Usiadł na dworcowej ławeczce z myślą, że może jednak pociąg przyjedzie, że może jakimś cudem przekroczył granicę. Ale po kolejnej godzinie czekania stało się jasne, że nie ma na to szans. W końcu zrezygnowany i załamany wrócił do swojego mieszkania. Rzucił klucze na stół i złapał się za głowę szepcząc – „Co robić? Co robić?” Zaczął chodzić w kółko, aż w końcu rzucił się na łóżko i zaczął bić pięściami w poduszkę. Ogarnęła go czarna rozpacz, utracił już całą nadzieję. Leżał tak przez kilka godzin, kompletnie załamany. Czas upływał, a on nie potrafił podjąć żadnego działania, coś czuł całym sercem, że powinien coś zrobić. „Co ma teraz robić? Jak szukać Zofii w kraju ogarniętym wojną? Zresztą jak ja mam się tam dostać? Przecież nie jestem Niemcem, ale obcokrajowcem. A nawet jakby mi pozwolili to jak odnajdę Zofię? Czy jest ona jeszcze w swoim domu? A może utknęła w pociągu gdzieś w trasie?” Nie znał odpowiedzi na te pytania, ale myśl, że już nigdy nie zobaczy Zofii była dla niego nie do zaakceptowania. Nie potrafił przyjąć jej do świadomości. „Nie mogę, po prostu nie mogę” – powtarzał. I ku swojemu ogromnemu zdziwieniu poczuł przypływ jakiejś potężnej siły, która wlewała w jego serce otuchę, jakiej trudno spodziewać się w sytuacji, w jakiej się znalazł. Usiadł na krawędzi łóżka z silną wolą działania, nie wiedział, co zrobi, ale nie mógł usiedzieć w miejscu. Nagle jego wzrok przykuła fotografia stojąca na nocnym stoliku – przedstawiała młodą dziewczynę z czarnymi włosami, z letnim, słomianym kapelusikiem na głowie, ubraną w zwiewną sukienkę, która pogodnie uśmiechnięta, wpatrywała się w niego. „Zofia, Zosia, ona musi tam nam nie czekać! Ona na mnie liczy! Nie mogę jej zawieść! Nie mogę!” – powiedział głośno do siebie i poderwał się z miejsca. Wybiegł z mieszkania, nawet go nie zamykając i pognał przed siebie – już wiedział co musi zrobić.

    Gabinet gen. Vaidesa, MON, Gwatemala, 1 września 1939.

    - Panie generale, panie generale! – dobijał się do drzwi gabinetu generała Vaidesa adiutant, którego głos był wyraźnie podniecony – Pilna wiadomość z Montevideo!
    - Już otwieram, chwileczkę – powiedział zaspanym głosem Vaides, który urządził sobie krótką drzemkę, a żeby nikt mu nie przeszkadzał to zamknął drzwi wejściowe do jego gabinetu.
    Wstał z leżanki i poprawił mundur, przejrzał się w lustrze i otworzył drzwi. Adiutant szybko wszedł do środka i wręczył mu telegram.
    - To pilne!
    - Zobaczmy co było tak pilnego, by przerwać moją drzemkę!
    Vaides otworzył kopertę i zaczął czytać. Wraz z kolejnymi przeczytanymi linijkami tekstu na jego twarzy wymalowało się kompletne zaskoczenie, a nawet szok, by po chwili przejść w stan pełen powagi i zwątpienia. Chciał coś powiedzieć, ale wyraźnie nie mógł dobyć głosu z gardła. Usiadł na fotelu i jeszcze raz wlepił wzrok w telegram. Upływający czas odmierzał równy takt wskazówki zegarowej, która wybiła godzinę dwunastą. W którymś z Gwatemalskich kościołów zabiły dzwony, wyrywając Vaidesa z osłupienia.
    - Dzwony – mruknął – Tak, dzwony to dobry pomysł. Niech zabiją dzwony.
    - Słucham? – spytał zaskoczony adiutant, który nie mógł zrozumieć sensu słów generała.
    - Nieważne. Proszę zwołać pilne zebranie najważniejszych generałów do pałacu prezydenckiego. Oczekuje ich tam za godzinę. Musimy omówić ważne kwestie.
    - Oczywiście, coś jeszcze?
    - Tak, proszę postawić wojsko w stan gotowości bojowej, nie możemy sobie pozwolić na żadne niespodzianki. Wykonać!
    - Rozkaz! – odparł adiutant, zasalutował i pospiesznie opuścił gabinet, zostawiając Vaidesa sam na sam ze swoimi myślami.
    - Ubico, komu aż tak zalazłeś za skórę, że posunął się tak daleko? – powiedział posępnym głosem – Ktokolwiek to był, drogo nam za to zapłaci!
    Gwałtownym ruchem ręki zmiął telegram, który cały czas trzymał w ręce. Nagle krzyknął, ponownie wzywając adiutanta.
    - Pan generał przypomniał coś sobie?
    - Tak, właściwie, to najpierw chce się zobaczyć z szefem FSB, Cordobą. Proszę go tutaj przysłać, a spotkanie z generałami przełożyć na jutro rano, dobrze?
    - Jak pan sobie rzeczy – odparł adiutant, który już całkowicie nie miał pojęcia o co w tym wszystkim chodzi.
    Ale rozkaz to rozkaz i został on przez niego wykonany, więc godzinę później pod gmach MON podjechała limuzyna, z której wysiadł Cordoba i udał się prosto do gabinetu Vaidesa. Rozmowa w cztery oczy trwała kilkadziesiąt minut, po czym szef FSB opuścił MON i odjechał. Jednak oko bystrego obserwatora mogło dostrzec, że limuzyna wróciła jeszcze tego samego dnia po zmroku i stała, pod opustoszałym już gmachem MON, do późnych godzin nocnych.

    Gwatemala, 2 września 1939.

    Wielka i czarna mucha latała wokół żyrandola. Po chwili obniżyła swój lot i usiadła na biurku, gdzie znajdowała się wielka tłusta plama. Powoli i ostrożnie owad zaczął zlizywać tłustą substancję z biurka, gdy nagle szybki i wprawny ruch ręki pochwycił ją w zamknięta pięść.
    - Mam cię! – wrzasnął Carlos.
    Ostrożnie zwolnił uścisk i złapał muchę w dwa palce, po czym szybkim ruchem oderwał jej skrzydełka. Tak okaleczonego owada położył na stole, którego blat nosił ślady ogromnej ilości małych dziurek powstałych w wyniku uderzania małym, ale ostro zakończanym przedmiotem. Carlos obserwował muchę, która zaczęła powoli chodzić po stole. Bawił się z nią dotykając ją opuszkami palców i wskazując drogę, którą ma obrać. W końcu jednak sięgnął do szuflady, skąd wyciągnął mały cyrkiel. Zaczął kłóć w blat próbując przebić muchę. Zabawie tej towarzyszył szeroki uśmiech na jego twarzy. Po kilku minutach zabawy Carlos znudził się w końcu i jednym błyskawicznym i celnym uderzeniem przybił muchę do blatu stołu. Tłusta plama, który zwabiła owada w rzeczywistości była pozostałością po setkach innych much wykończonych przez Carlosa, który teraz odprężony podziwiał swoje dzieło. Tymczasem do pokoju wkroczył jeden z jego ochroniarzy.
    - Szefie, mamy problem.
    - Problem? Jaki problem? – spytał dziecinnym głosem – Carlos nie lubi problemów.
    - Wiem szefie, ale jednak jest coś, o czym powinien szef koniecznie wiedzieć. To te pantery.
    Twarz Carlosa spochmurniała, jego oczy zaiskrzyły się, a powieki zmarszczyły. Była to typowa reakcja Carlosa na dźwięk słowa „Pantery” lub komuniści.
    - Ci, którzy zabili mi brata? – wycedził – Zabiję ich wszystkich! Wszystkich! Zabiję i zatańczę na ich grobach, prawda Chico?
    Spojrzał na małą małpkę, która siedziała przywiązana na sznurku na małym taboreciku nieopodal biurka. Carlos od śmierci brata mało z kim rozmawiał, więc gdy przypadkiem natrafił na małpkę grzebiącą w śmieciach, złapał ją i stałą się ona jego towarzyszem. Nazwał ja Chico i zwracał się do niej jak do człowieka.
    - Tak szefie, właśnie o nich. Walczymy z nimi już bardzo długo i niejednego zatłukliśmy, ale teraz zaczyna ich wyraźnie przybywać, a co więcej, są coraz lepiej uzbrojeni.
    - I co? Co w związku z tym? – spytał zimnym głosem, wbijając swoje spojrzenie w rozmówcę.
    - No ten, szefie, musimy coś zrobić – zaczął plątać się dogłębnie przestraszony – Chłopaki zaczęli się buntować, mówią, że zabijanie komunistów to jedno, ale teraz ginie więcej naszych, niż tych czerwonych. Chcą…
    - Czego chcą?! – ryknął Carlos – No powiedz mi czego chcą?! Banda pieprzonych tchórzy, nie po to ściągam największych zabijaków w całej Ameryce, żeby płakali mi po kątach jak baby! Co to ma być! Lepiej uzbrojeni? Co im po uzbrojeniu, gdy mają przeciw sobie najpodlejszych i najokrutniejszych bandziorów jacy tylko mogli się pojawić na ziemi?! Chyba dawno nie schodziłem tam na dół i zaczęliście się kanalie odzwyczajać od moich metod. Ja jestem k***a najgroźniejsza bronią i żadna z ich nowych pukawek nigdy mnie nie dosięgła, więc nie mam pojęcia czemu mi tutaj *******isz jak baba, zamiast przywlec truchło jakiegoś komucha, prawda Chico?
    Małpka zaczęła podskakiwać i wydawać z siebie dźwięki, które Carlos uznał za potwierdzenie swoich słów.
    - Patrz, nawet Chico, który niejednego śmierdzącego komucha własnymi rękami załatwił przyznaje mi racje, więc powiedz chłopakom, żeby przestali zrzędzić i zabrali się za to, za co im płacę, czyli za zabijanie komuchów. A jak któryś ma jakiś problem, to niech przyjdzie tutaj i mi to powie w twarz.
    Nagle Carlos szybko podbiegł do bandziora po drodze błyskawicznie dobywając nóż przypięty do pasa i popatrzył mu prosto w oczy, po czym wysyczał:
    - A może ty masz jakiś problem? Co?! Patrz mi w oczy jak do ciebie mówię. Masz jakiś problem do Carlosa, bo jeśli tak to go szybko rozwiążemy!
    Drab zbladł na twarzy i zaczął się pocić, nerwowo spoglądając na zimne ostrze, którym Carlos wymachiwał koło jego twarzy.
    - Ależ sssskąd, szefie, nie ma żadnego problemu, tak tylko mi się pppowiedziało…Nie mamy żadnych pppproblemów.
    Carlos uważnie wpatrzył się w rozmówcę, po czym wybuchnął śmiechem:
    - Posrałeś się?! Patrz Chico, chłop jak dąb, poderżnąłby gardło własnej matce, a drży przede mną jak myszka. I słusznie! I słusznie, bo największym s****ysynem w oby Amerykach jest Carlos Vera! Słyszysz?! Calors Vera. A teraz **********j i nie wracaj mi bez jakiegoś komucha. Ten, którego przywlekłeś ostatnio miał wyjątkowo mało do powiedzenia, a jak go trochę przycisnąłem to pękł, d o s ł o w n i e p ę k ł.
    - Oooczywiście szefie – odparł pospiesznie, kiwając przy tym głową i wybiegł z pokoju.

    Pałac prezydencki, Gwatemala, 2 września 1939.

    W sali zebrali się już najważniejsi politycy FRCA, zaufani ludzie prezydenta Castanedy, którzy razem z nim wznosili z popiołów ideę federacji środkowoamerykańskiej. Teraz mieli radzić nad jej dalszymi losami w sytuacji, gdy nie było wiadomo, czy prezydent wyzdrowieje i dalej będzie pełnił swoje obowiązki, czy też trzeba będzie wybrać nowego przywódcę kraju. Właśnie nadeszły nowe informacje z Montevideo, ale Vaides wstrzymywał się przed ich ogłoszenie aż do tego czasu. Gdy już najważniejsze osoby w państwie zajęły miejsca przy stole, generał Vaides wstał i powiedział:
    - Szanowni zgromadzeni, zapewne dotarła do was smutna wiadomość, że nieznani sprawcy dokonali w Montevideo zamachu na życie prezydenta Castanedy. Kwestią, kto i dlaczego dopuścił się tej okropnej zbrodni zajęły się już nasze służby specjalne. Jednak nie jest to teraz sprawa najważniejsza, gdyż w chwili obecnej najistotniejszą sprawą jest to, czy prezydent przeżył ten zamach. Według informacji jakie wczoraj otrzymałem prezydent zaraz po dokonaniu zamachu żył i został przetransportowany do szpitala, gdzie zajęli się nim lekarze. Dzisiaj otrzymałem kolejną informację od ministra Klee na temat stanu zdrowia prezydenta. Chciałbym ją teraz publicznie przed szanownym zgromadzeniem odczytać…
    W tej chwili drzwi do sali posiedzeń otwarły się z hukiem i wpadli do niej uzbrojeni po uszy ludzie, którzy szybko zajęli kluczowe punkty na sali.
    - Spokojnie, nie ruszać się, a nikomu nie stanie się krzywda! – powiedział zdecydowany głos.

    W następnym odcinku:
    Czy prezydent Castaneda przeżył zamach w Montevideo i dalej będzie rządził FRCA?
    Co zrobi Jose, by odszukać Zofię?
    Kim są uzbrojeni ludzie, którzy przerwali obrady w pałacu prezydenckim?


    Tytuł następnego odcinka: Umarł król, niech żyje król?

    -------------------------------------

    Szanowni Czytelnicy muszą mi wybaczyć dwie rzeczy.;)

    Pierwsza to czas oczekiwania na nowy odcinek. Nie będę się tłumaczył, dlaczego tak długo, ale powiem tylko, że miałem kilka spraw na głowie, które w połączeniu z letnią porą poskutkowały totalnym lenistwem w sferze pisania. Dopiero wstawka fabularna do H-M poskutkowała powrotem do aaropisarstwa.:)

    Natomiast drugą sprawą, która wymaga wybaczenia (aczkolwiek myślę, że grzech jest w tym wypadku mniejszy:p) jest fakt dania odcinka bez screenów. Rzeczy, które tutaj umieściłem są ważne z punktu widzenia fabuły i musiały się ukazać, a żeby nie robić zbyt długiego odcinka to postanowiłem to wepchnąć tutaj. Następny odcinek będzie już obejmował dłuższy okres czasu.;)

    Pozdrawiam, Joe.
     
  6. Ponury Joe

    Ponury Joe Guest

    FRCA AAR
    3 - 30 września 1939


    Odcinek LV - Umarł król,niech żyje król?


    [​IMG]

    Pałac prezydencki, Gwatemala, 2 września 1939.

    - Spokojnie, proszę się nie ruszać, a nikomu nic się nie stanie – powtórzy zdecydowanym głosem generał Vaides.
    - Ale co to ma oznaczać? W jakim celu pojawili się tutaj funkcjonariusze FSB? – spytał jeden ze zgromadzonych polityków.
    - Już odpowiadam na to pytanie – powiedział Cordova, który w tej chwili wkroczył na salę posiedzeń – Moi ludzie muszą zabezpieczyć budynek, bo obawiamy się, że mogłoby dojść do pewnych incydentów, których wszyscy chcemy uniknąć, prawda? Zresztą generał Vaides został o wszystkim poinformowany.
    - Tak jest – potwierdził generał – Wszystko się wyjaśni, gdy pozwolą mi szanowni zgromadzeni odczytać wiadomość od ministra Klee, który jak już mówiłem przebywa teraz w Montevideo.
    Mówiąc to wzniósł w powietrze zapieczętowaną kopertę. Po chwili sprawnym ruchem ją rozerwał, wyciągnął kartkę papieru, po czym zaczął czytać:
    - „Dzisiaj w godzinach porannych prezydent FRCA zmarł w wyniku zamachu jakiego stał się ofiarą w Montevideo, podczas obrad kongresu panamerykańskiego. Rozległe obrażenia wewnętrzne były główną przyczyną śmierci. Mimo wysiłków lekarzy nie udało się uratować jego życia. Kongres w tej sytuacji postanowił się rozwiązać. Miejscowe władze pracują nad ujęciem sprawców tego ohydnego zamachu…
    Na sali panowała cisza. Nie wiadomo, czy to ta wiadomość wywarła takie wrażenie na zgromadzonych, czy też obecność uzbrojonych funkcjonariuszy FSB. Wszyscy oczekiwali co teraz się stanie. Głos ponownie zabrał generał Vaides:
    - Szanowni państwo, z wielkim smutkiem i ubolewaniem odczytałem wam tą wiadomość. Jest to niepowetowana strata dla naszego kraju. Prezydent Castaneda był architektem Federacji, on tchnął ducha w starą ideę i tylko jego wytrwałości możemy zawdzięczać zjednoczenie. Niestety, jak widać, tym samym zyskał sobie zaprzysięgłych wrogów, którym sukcesy prezydenta bardzo przeszkadzały i nie bali się oni posunąć nawet do tak odrażających czynów. Prezydent Castaneda już raz był obiektem zamachu, wtedy udało mu się ujść z życiem, obecnie niestety nie miał tego szczęścia. Nie czas jednak załamywać ręce, lecz trzeba zastanowić się co począć dalej. To, że powinniśmy kontynuować politykę prezydenta jest dla mnie rzeczą oczywistą. Musimy teraz wybrać jednak nowego lidera, osobę będącą blisko tragicznie zmarłego, znającą jego zamierzenia oraz cele, która będzie potrafiła uspokoić kraj po stracie ukochanego przywódcy i poprowadzić go ku nowej przyszłości. Słucham propozycji…
    Znowu zapadła męcząca cisza. Jednak większość zgromadzonych podejrzewała już po co do sali zgromadzeń wprowadzono funkcjonariuszy FSB. Wybór mógł być tylko jeden, bo tylko jedna osoba miała w ręce wszystkie karty – wojsko i jak się teraz okazało, służby. Wszyscy o tym wiedzieli, dlatego też nikt nie zgłaszał żadnych propozycji czekając na rozwój wypadków. W końcu, to co wszyscy już wiedzieli, powiedział szef FSB:
    - Proponuję na następcę prezydenta generała Vaidesa, jako najbliższy współpracownik prezydenta jest on gwarantem kontynuacji dotychczasowej polityki. Myślę, że to najlepszy wybór jakiego możemy w tej chwili dokonać. Kto jest za?
    Szczytem perfidności byłoby zapytanie „kto jest przeciw?”. Dla większości stało się jasne, że szefa FSB i generała Vaidesa łączy jakaś forma współpracy i że obaj zechcą wyciągnąć z zaistniałej sytuacji maksymalnie dla siebie korzyści. A że wobec uzbrojonych agentów FSB sprzeciwów nie było, nowym przywódcą FRCA został jednomyślnie ogłoszony generał Vaides.

    [​IMG]

    15 września 1939.

    - Która godzina? – powiedział sam do siebie Jose i sięgnął do kieszeni po zegarek.
    - Gdzie on może być? Czyżbym zapomniał? – zdziwił się, gdy jego ręka nie wyczuła metalowego kształtu – Przecież byłem pewien, że wziąłem go ze sobą? W sumie nie ważne, wyszedłem z domu na czas, więc na pewno nie mogłem się spóźnić.
    Przyspieszył kroku. W końcu dotarł na umówione miejsce. Rozległą łąkę pełną kwiatów. Mimo iż był wrzesień pogoda nadal była piękna, gorący dzień chłodzony był jednak powiewami rześkiego wiaterku, który owiewał z gracją dziewczynę stojącą na środku łąki i zbierającą kwiaty. Jej ciemne włosy falowały spod słomianego kapelusika, przewiązanego niebieską wstążką. Lekka i zwiewna sukienka w kwieciste wzory opinała smukłe ciało. Jej radosne spojrzenie uważnie przyglądało się każdemu kwiatu, tak aby wybrać te najpiękniejsze. Do ułożenia bukietu potrzebne było jeszcze tylko kilka, a były tam już wszystkie możliwe kolory, świadczące o kończącym się wkrótce lecie. Dziewczyna wprawnym ruchem zerwała dwa ostatnie okazy i starannie dołożyła je do tych, które miała już na ramieniu. Wyciągnęła rękę z bukietem do góry, oglądając go uważnie z każdej strony, po czym uśmiechnęła się radośnie. Był idealny.
    Jose stał chwilkę przyglądając się, po czym delikatnym głosem zawołał dziewczynę po imieniu. Ta odwróciła się i spojrzała na niego. Uśmiech na jej twarzy stał się jeszcze pełniejszy. Jose zrobił kilka kroków w jej kierunku przemierzając morze traw i kwiatów, tworzących jakby rozległy dywan, który pachnął milionem różnych zapachów, a każdy z nich uderzał do głowy, powodują trudne do wyjaśnienia uczucie radości i szczęścia. Gdy Jose był już kilka kroków od dziewczyny, ta zaśmiała się radośnie i zaczęła uciekać. Niczym zwinna sarna, z gracją umykała Jose, który puścił się za nią w pogoń. Oboje się śmiali. Biegli tak przez chwilkę, gdy na horyzoncie ukazały się zabudowania, biały dworek z dużymi oknami, za którym znajdowało się jeszcze kilka innych budynków. Dziewczyna nadal biegła, ale Jose poczuł, że zaczyna tracić siły.
    - Poczekaj na mnie! Już nie mogę! – krzyknął.
    Ona się zatrzymała i spojrzała na niego. Uśmiech goszczący na jej twarzy gdzieś znikł, podobnie jak cała radość. Stała i wpatrywała się w Jose, który zziajany próbował złapać oddech. Wtem do ich uszy dobiegło wycie syreny. Najpierw przytłumione, jakby dobywające się z bardzo daleka, a po chwili coraz bliższe. Kobieta podniosła głowę do góry i spojrzała w niebo, czegoś wyraźnie wypatrując. Jose patrzył na nią z dziwnym uczuciem narastającej trwogi. Pokazała coś ręką, ale Jose nie mógł spojrzeć do góry, bo jakaś dziwna moc sprawiała, że mógł patrzeć tylko na nią. Dziewczyna jednak wydała z siebie okrzyk, którego on nie mógł zrozumieć, choć wydawało mu się, że wykrzykuje jego imię. Potem rzuciła bukiet i pobiegła w stronę domu, gubiąc w pędzie słomiany kapelusz. Jose puścił się za nią w pościg, ale ona oddalała się zbyt szybko, a on był zbyt zmęczony, wydawało mu się, że jego nogi ważą tonę, serce waliło jak opętane, a krew lada moment rozerwie żyły. Widział ją jeszcze przez chwilę, jak w oddali jej zwiewna sukienka niknie za drzwiami dworku. Wtedy jednak dźwięk syreny stał się jeszcze głośniejszy, jeszcze bardziej natarczywy. Przeszywał jego serce zimnym ostrzem dźwięku. Łąka zaczęła wokół niego wirować. Kwiatki, jeden po drugim, zwijały swoje płatki w pąki, jakby nie mogąc patrzeć na niego. Nagle dookoła, na linii horyzontu zaczęły wydobywać się kłęby czarnego dymu, płonął też dom, do którego wbiegła dziewczyna. Jose krzyknął z rozpaczy i zaczął biec. Nie pamiętał ile biegł, przewracał się i ponownie wstawał i tak w kółko, a dom wcale się nie przybliżał, wręcz wydawało mu się, że się oddala, by w pewnym momencie z hukiem runąć. I teraz jakby pod dotknięciem magicznej różdżki dobiegł do celu i zobaczył…
    Zobaczył biały sufit w kajucie. Zerwał się cały spocony, z bijącym jak oszalałe sercem. To był tylko sen, a raczej koszmar. Jeden z wielu, które ostatnio nawiedzają jego głowę i mącą jego spokój. Spojrzał na zegarek, który tym razem leżał dokładnie tam, gdzie został położony.
    - Spałem tylko pół godziny…- mruknął posępnie i poczuł palącą potrzebę zaczerpnięcia świeżego powietrza. Narzucił na siebie ubranie i wyszedł na pokład statku pasażerskiego, którym podróżował przez Atlantyk - do domu. Była ciemna noc, ale na pokładzie kręcili się jacyś ludzie. Ocena był spokojny, a jasne, bezchmurne niebo, pozwalało obserwować gwiazdy. Jose stanął przy barierce, mocno zaciskając ręce na poręczy i spojrzał w dal. Chciał o czymś pomyśleć, coś rozważyć, ale w głowie miał sieczkę, pourywane fragmenty myśli, nie pasujące do siebie w żaden sposób. Nie był w stanie tego wszystkiego uporządkować, jeszcze nie, było za wcześnie. Na razie wolał, żeby się to wszystko kłębiło, wirowało i mieszał, a może w pewnym momencie tak się wszystko pomiesza, że nie trzeba będzie już o tym myśleć.
    Nagle zdał sobie sprawę, że ktoś go obserwuje. Przy stoliku siedział sobie niski jegomość, o dość sporej tuszy i pokaźnym karku. Był praktycznie łysy, ale przez czaszkę miał przerzucone kilka długich włosów. Jego oczy skryte były za dość grubymi okularami, ale jego spojrzenie sprawiało wrażenie inteligentnego i przebiegłego. Również on zdał sobie sprawę, że został zauważony, więc wstał z krzesła i podszedł do Jose.
    - Witam pana, mam nadzieję, że pan mi nie ma za złe tego, że się na pana tak gapiłem, ale chciałem się upewnić, że jest pan tą osobą, z którą chciałbym porozmawiać – powiedział biegle po niemiecku.
    - Niezbyt rozumiem, nie znam pana – odparł Jose wziąwszy intruza za jakiegoś podstarzałego dowcipnisia, któremu potrzebne jest dzisiejszej nocy towarzystwo do drinka.
    - Ale to nie ma znaczenia. Czy nie zechciałby mi pan poświęcić parę minut? Chciałbym zamienić z panem kilka słów.
    - Na jaki temat? – spytał dość zaintrygowany Jose – Nie mam chwilowo nastroju do pogaduszek, pan wybaczy.
    - Gwarantuje panu, że to co chcę panu powiedzieć z pewnością może pana zainteresować. To jak, porozmawiamy?
    - Może innym razem – odparł Jose i udał się z powrotem do swojej kajuty. Gdyby się obrócił zauważyłby, że niski nieznajomy rozgląda się uważnie dookoła, po czym podąża za nim. Gdy Jose otwarł drzwi i wszedł do środka, zaraz za nim do kajuty wślizgnął się śledzący go człowiek.
    - Czego pan chce?! – warknął Jose przybierając postawę obronną.
    - Spokojnie, myślę, że naprawdę powinniśmy przez chwilę porozmawiać. Mam dla pana interesującą propozycję od moich mocodawców. Nie wiem, czy pan wie, ale nie tylko ja pana obserwowałem. Na pokładzie tego statku znajdują się jeszcze inne osoby, które uważnie śledzą pański każdy ruch. Na szczęście dzisiaj za dużo wypili w barze i teraz smacznie śpią, co daje nam okazję do krótkiej pogawędki. Pan usiądzie, a ja powiem, co mam do powiedzenia. Myślę, że nie zajmie to dużo czasu i zaraz potem przestanę panu zawracać głowę. Zgoda?
    Jose cały czas spoglądał gniewnie na tego bezczelnego i trochę komicznego człowieka, ale w głębi zjadała go ciekawość co też ma on mu do powiedzenia, więc skinął głową i usiadł na łóżku, aczkolwiek przy okazji upewniając się, że broń skryta w wewnętrznej kieszeni jego garnituru nadal się tam znajduje.
    - Zatem słucham – mruknął.

    [​IMG]

    Santa Rose de Copan, 25 września 1939.

    - Wychodzisz? – spytała Carolina spoglądając na Juana, który zakładał właśnie kapelusz.
    - Tak, pójdę na miasto i zrobię zakupy, powinienem wrócić przed południem.
    Zza spódnicy Caroliny wyłonił się Manuel, który z uśmiechem na twarzy podbiegł do niego i zapytał:
    - A kupisz mi coś dobrego? Proszę!
    - No pewnie, że tak! – odparł Juan uśmiechając się przyjaźnie i pogłaskał chłopaka po głowie – Kupię ci lizaka, ale pamiętaj, niedługo staniesz się mężczyzną, a mężczyźni nie jadają lizaków.
    - Wiem o tym, ale jeszcze nim nie jestem, więc możesz mi kupić – odparł dziarsko chłopak.
    - Oj, daj już spokój Juan! Kup mu coś słodkiego, przecież wiesz, że Manuel ciężko pracuje, opiekują się mną i gospodą, pomaga dziadkowi, więc mu się należy, prawda?
    Chłopak popatrzył na Carolinę i skrupulatnie pokiwał głową.
    Juan zaśmiał się pod nosem, po czym odparł:
    - Dobrze, już dobrze. Idę, niedługo wrócę.
    Wyszedł z domu i ruszył uliczką w stronę rynku, gdzie o tej porze zwykł odbywać się lokalny jarmark. Okoliczni rolnicy przywozili swoje plony, a rzemieślnicy oferowali swoje towary. Wszystko to było okraszone festiwalem barw, gdyż każdy na tę okazję ubierał się w lokalny, niezwykle kolorowy strój, aby dobrze się zaprezentować w mieście. W końcu nie często okoliczni mieszkańcy mają okazję na tego typu spotkania i wymianę wiadomości. Juan też bardzo lubił te jarmarki, gdyż czasami przybywali tutaj ludzie z różnych regionów kraju, a że Santa Rosa de Copan leżała na ważnym trakcie komunikacyjnym, to wielu podróżnych korzystało z okazji i urządzało sobie w mieście postój, przy okazji informując mieszkańców o wydarzeniach z szerokiego świata. Gdy tylko Juan zaczął zbliżać się do rynku już z oddali dobiegły go gwar rozmów i okrzyków. Przekupnie zachwalali swoje towary, lokalni grajkowie przygrywali na ludowych instrumentach – jednym słowem atmosfera jak z festynu. Juan szybko przedarł się przez najbardziej zatłoczoną cześć rynku i skierował się do rozłożonych w rogu placu stolików i ławek, na których przysiadły już lokalne osobistości wysłuchując wieści z zarówno bliższej, jak i dalszej okolicy. Jako, że Juan cieszył się powszechnym szacunkiem wśród mieszkańców miasta, zaraz znalazło się dla niego miejsce za ławą. Nie wynikało to z tego, że był on burmistrzem, lecz po prostu z powszechnie znanej dobroci i uczynności.
    Wczoraj wieczorem do miasta przybyła grupka robotników sezonowych, którzy zmierzali w stronę stolicy.
    - Czegóż tam w tej stolicy szukacie? – spytał jeden z rozmówców.
    - Jak to czego? Pracy. Niedawno otwarto tam nowe rządowe fabryki i liczymy, że znajdziemy tam robotę. Już wielu z moich stron ruszyło rok temu, gdy otwierali elektrownię. Ja też chciałem ruszyć, ale mnie nie było stać na podróż. Teraz jednak trochę uskładałem i powiedziałem sobie, że raz się żyje. Nie będę wiecznie harował na polu. Trzeba łapać każdą okazję. No więc spakowałem manatki i ruszyłem w drogę.
    - No to już niedaleko masz do celu – powiedział Juan – Najpóźniej pojutrze wieczorem powinieneś dotrzeć w okolice Salwadoru. Zresztą nie wy pierwsi tędy przechodzicie w drodze do stolicy. Nie dalej jak tydzień temu przez nasze miasteczko przewinęła się setka ludzi z Hondurasu, ale ci narobili nam tylko problemów. Mam nadzieję, że w waszym przypadku to się nie powtórzy.
    - Spokojnie, jeszcze dzisiaj wyruszam w dalsza drogę. Nie w głowie nam kłopoty – zapewniłi podróżni.
    Potem rozmowy zeszły na kolejne tematy, z których wyniknęły inne i tak dalej i tak dalej, a czas płynął. Ludzie jednak nie zdawali sobie z tego sprawy i nadal wsłuchiwali się w rozmowy z niesłabnącym zainteresowaniem i ciekawością. W końcu poruszono też i temat, który ostatnio elektryzował wszystkich.
    - A prawda to, że nam prezydenta ubili? – rzucił inny z przyjezdnych.
    - Z tego co wiem to prawda – przytaknął inny – Ale to nigdy nie wiadomo. Oni tam na górze zawsze szybko się u nas zmieniali. Tak przynajmniej było, ale widzę, że nic się chyba w tej kwestii po zjednoczeniu nie zmieniło. Tylko kraj do podziału większy.
    - Ciekawe, czy to się wszystko nie rozleci? – snuł domysły jedne z tutejszych mieszkańców – No wiecie, zjednoczenie, zjednoczeniem, ale czy zdołamy to utrzymać?
    - Zdołamy – powiedział Juan, który jak powszechnie było wiadomo sam walczył w niedawnej wojnie – Damy radę, bo mamy za sobą słuszną sprawę. Dawne czasy już nie wrócą, teraz stanowimy poważną siłę, której nie uda się tak łatwo złamać. Zresztą wybrano już nowego prezydenta i jak na razie wszystko jest po staremu, więc nie ma co zawracać sobie głowy. No nic, czas na mnie. Jeszcze muszę kupić parę rzeczy.
    Juan wstał i wmieszał się w tłum ludzi. Kilkanaście minut później maszerował już w kierunku domu z zakupami. Miał trochę słodyczy dla dzieciaków, warzywa na obiad i kilka innych drobiazgów. Szedł spacerowym krokiem, gdyż nigdzie mu się nie spieszyło, gdy nagle został zaczepiony przez jakąś postać.
    - Juan? To ty? Zmieniłeś się. Ledwo cię poznałem. No, no, no, nowiutka koszula, zegarek za pasem, skórzane buty. Nieźle musi ci się powodzić.
    - Przepraszam, ale nie poznaję – odparł Juan uważnie wpatrując się w stojącego przed nim wysokiego, lecz bardzo chudego mężczyznę, o zapadłych policzkach i podkrążonych oczach. Na pierwszy rzut oka obcy rzeczywiście wydał mu się znajomy, ale nie potrafił skojarzyć skąd go zna.
    - No cóż, ludzie się zmieniają. Ja też się zmieniłem. Ale widzę, że ty pozostałeś taki sam.
    Dzwony na wieży lokalnego kościoła wybiły godzinę dwunastą.
    - O, macie tutaj kościół? Tak, kościoły są piękne, ale tylko z zewnątrz. W środku to wszystko jest do cna przegnite. Tak…Swoją drogą to dziwne, że mnie nie poznajesz. Chyba naprawdę musiałem się zmienić, ale przeszedłem już w swoim życiu to i owo, więc chyba jesteś usprawiedliwiony. Swoją drogą powiedz mi, czym się teraz zajmujesz?
    - A nie możesz mi się po prostu przedstawić? – spytał lekko zdezorientowany Juan, który cały czas miał wrażenie, że znał skądś swojego rozmówcę, ale za żadne skarby świata nie mógł sobie go przypomnieć.
    - Skoro mnie nie pamiętasz to nie musisz sobie zawracać tym głowy. Zresztą jestem tutaj tylko przejazdem…
    Rozmowę przerwała młoda kobieta, która tak jak Juan wracała z jarmarku i zauważając go powiedziała:
    - Dzień dobry panie burmistrzu.
    - Dzień dobry – odparł Juan.
    - O, zatem jesteś burmistrzem. W sumie można się było tego po tobie spodziewać. No nic, pójdę już. Może sobie kiedyś o mnie jeszcze przypomnisz. Do widzenia panie burmistrzu – odparł teraz szyderczym i nieprzyjemnym tonem, jakby ta wiadomość była dla niego nieprzyjemną.
    Minął Juana i podążył w górę ulicy, w stronę rynku. Odwrócił się jednak jeszcze i rzucił na koniec:
    - Wygląda na to, że teraz jesteś moim wrogiem…Kto by pomyślał?
    Po tych słowach zniknął za najbliższym zakrętem. Juan nie wiedział co o tej całej sytuacji sądzić. Nie potrafił sobie przypomnieć kim jest ten człowiek, a to co mówił wydawało mu się jakimś bełkotem szaleńca.
    - Jakiś pomylony biedak – powiedział do siebie i wzruszył ramionami – No nic, czas na mnie, bo miałem być przed południem. Jeszcze będą się o mnie martwić.
    Juan przyspieszył kroku i po kilku minutach znalazł się w domu, zamykając za sobą drzwi, za których dało się usłyszeć jeszcze radosny okrzyk Manuela „Cukierki!!!”.

    [​IMG]

    [​IMG]

    W następnym odcinku:
    O czym Jose będzie rozmawiał z intruzem?
    Co dalej z Zofią?
    Czy Juan przypomni sobie kim był tajemniczy nieznajomy, którego spotkał?
    Jakie będą dalsze losy Federacji pod rządami nowego prezydenta?

    Tytuł następnego odcinka: Wielki exodus


    -----------------------------------------

    Wróciłem.:) Wiem, trochę to trwało, ale w końcu się udało. W sumie chciałem napisać tylko tyle, że od teraz wstawki pod konkretne badania, produkcję i inne tego typu rzeczy będą jedynie przy okazji wydarzeń z linii fabularnej. Uznałem, że dalsze opisywanie dlaczego i co jest wynajdywane, produkowane mija się z celem, więc musicie się zadowolić screenami.;)
     
  7. Ponury Joe

    Ponury Joe Guest

    FRCA AAR
    1 - 31 października 1939


    Odcinek LVI - Wielki exodus



    [​IMG]

    Gwatemala, 1 października 1939.

    Jose leżał na łóżku, minął już ponad miesiąc, jak wrócił z Europy, ale podczas, gdy inni oficerowie szkoleni w Niemczech przystąpili już do pracy w armii, on poprosił o urlop zdrowotny. Nie miał siły na razie do niczego, ogarnęła go czarna rozpacz, której nie mógł przezwyciężyć. Dopiero miesiąc minął od tamtych wydarzeń. Jose dokładnie pamięta dzień, w który wpadł do gabinetu Hinkela chcąc go poprosić o możliwość wyjazdu na linię frontu. Jednak ku swojemu ogromnemu zaskoczeniu to sam Hinkel wystąpił z tym pomysłem. Pamięta dokładnie jego słowa, gdy wszedł do jego gabinetu. „A, dobrze, że cię widzę. Właśnie miałem po ciebie posłać. Co prawda wasze szkolenie już się zakończyło, ale oto zdarzyła się nadzwyczajna okazja, by poznać wojnę z bliska. U nas się mawia, że jeden dzień na wojnie daje więcej, niż rok w akademii. Dlatego też myślę, że dobrym pomysłem byłoby wysłanie was na zaplecze frontu. Obejrzycie organizację logistyki i dowozu zaopatrzenia, nie wiąże się z tym żadne zagrożenie, a będzie to wręcz wymarzone zakończenie waszego szkolenia w Rzeszy”. Jose słysząc te słowa starał się zachować spokój i nie uściskać z radości Hinkela. Cóż za niebywałe szczęście! Fortuna mu chyba jednak sprzyja. Ale front był duży i nie było wiadomo, gdzie zostanie oddelegowany. Co prawda szczęście mu widocznie sprzyjało, ale nie można było postawić wszystkiego na samo szczęście. Trzeba było coś zrobić, aby temu szczęściu dopomóc. Jose zatem udał się do Franza, oficera od papierkowej roboty Hinkela. To on zajmował się opracowywaniem wniosków przed ostatecznym zaakceptowaniem przez swojego przełożonego. Ów rudy i piegaty na twarz Niemiec bardzo lubił Jose, który nawet udzielał mu lekcji hiszpańskiego i opowiadał o Majach, którzy bardzo Franza fascynowali. Zatem prośba Jose, choć wydała mu się dziwna, została zrealizowana. Poznań zresztą dość szybko znalazł się pod okupacją niemiecką, a front przesunął się dalej na wschód. Niemiec, choć nie był żadną szychą w sztabie, zrobił co mógł, by ulokować swojego przyjaciela jak najbliżej Poznania. Mała poprawka na dokumentach, które dał do zatwierdzenia Hinkelowi i już. 5 września rano Jose wraz z pozostałymi oficerami stawił się do wyjazdu, by razem z posiłkami i amunicją udać się na bezpośrednie zaplecze armii niemieckiej. Jose siedząc w samochodzie czuł ogromny niepokój. Czy uda mu się dotrzeć do Zofii? Nie wiedział nawet, czy będzie miał okazję się z nią skontaktować, ale był zdecydowany zrobić wszystko co w jego moc, by ją odnaleźć.
    Tak, pamiętał ten dzień, gdy przekroczył dawną granicę polsko-niemiecką. Ale o tym co było później nie chciał teraz myśleć, jeszcze nie był gotowy, by stawić temu czoła. Jeszcze był zbyt słaby. Był już wieczór, gdy wstał i poszedł na miasto. Włóczył się bez celu, ale takie spacery pomagały mu nie myśleć o tym co było. Jednak prędzej, czy później będzie musiał temu stawić czoła. Na razie jednak uciekał w nocny świat, którego mrok dawał mu poczucie skrycia przed światem. Narastające zwątpienie i ból topił w kieliszku, a i nie rzadko w mocniejszych używkach. Świat mu obrzydł i zobojętniał, a on sam stał się nieczuły i zamknięty w sobie. Nie chciał się do tego przyznać, ale potrzebował pomocy, lecz obok niego nie było nikogo. Juan był gdzieś daleko, a Jose nie miał siły go szukać. Inni jego znajomi byli w Puerto Barrios, ale byli to dobrzy kompani do kieliszka, a nie do szczerej rozmowy. Zresztą nie miał nawet ochoty ponownie oglądać tej dziury. Już sama Gwatemala, w porównaniu z Berlinem, zdawała się być gigantycznie przerośniętą wioską, pełną brudu i kurzu, psich odchodów i ścieków zapełniających przydrożne rynsztoki. Bylejakość raziła go w oczy. Siedział zatem w najgorszych spelunach i upijał się do nieprzytomności, po czym wędrował do swojego mieszkania, gdzie przesypiał dzień, by to samo powtórzyć kolejnej nocy. Staczał się coraz bardziej i nie widział dla siebie ratunku, lecz oto niespodziewanie przyszedł on w najmniej oczekiwanej chwili. Siedząc zatem tego dnia w knajpie, równo miesiąc po traumatycznych wydarzeniach w Berlinie, osuszał właśnie kolejny kieliszek z lokalnym bimbrem, pędzonym nielegalnie przez właściciela tego lokalu. Podniósł się zatem, aby zamówić następną kolejkę, lecz w tej chwili zrobiło mu się ciemno przed oczami i runął jak długi na podłogę. Ocknął się jakiś czas później, leżąc w łóżku. Był nagi i nie widział gdzie jest, i co się z nim działo. Wszędzie dookoła widział biel.
    - A obudził się pan… - powiedział łagodny, kobiecy głos.

    [​IMG]

    Managua, 10 października 1939.

    Do drzwi jednej z kamienic, położonej na obrzeżach Managui, zapukał pewien mężczyzna. Ubrany był w podniszczony płaszcz, a na jego głowie znajdował się stary, znoszony kapelusz. Jego twarz była wychudła i straszliwie blada, na nosie miał okulary, za których spoglądało zimne, ale inteligentne spojrzenie, którym lustrował otoczenie. Zapukał ponownie do drzwi, po czym usłyszał kroki w głębi korytarza. Gruby, nieprzyjemny kobiecy głos zapytał przez drzwi:
    - Czego?
    - Czerwony – odparł nieznajomy.
    - Już otwieram, chwilę.
    Słychać było zgrzyt przekręcanego klucza w zamku i odsuwanej zasuwy. Mężczyzna wszedł do środka. W korytarzu panował mrok, powietrze było ciężkie i przesiąknięte wilgocią. Nieznajomy rozejrzał się, po czym spojrzał na grubą i starszą kobietę, która ryglowała za nim drzwi. Miała na sobie poplamioną spódnicę, a na jej głowie znajdowała się chusta, spod której wystawały pokryte siwizna loki włosów. Jej twarz poryta była głębokimi zmarszczkami. Gdy już zamknęła drzwi, odwróciła się w stronę gościa i rzekła:
    - Dobrze, że pan przyszedł. Wszyscy już czekają. Proszę za mną.
    Podreptała niezdarnie przed siebie i poprowadziła mężczyznę przez korytarz, po czym zaczęła wdrapywać się na schody. Lekko przy tym utykała, a zdecydowana nadwaga dodatkowo utrudniała jej ruchy. Korytarz, jak i klatka schodowa, zawalone był różnego rodzaju gratami. Schody lata świetności już dawno miały za sobą i przy każdym stąpnięciu wydawały z siebie odgłos podobny do obdzieranego ze skóry kota. W końcu przewodniczka wydrapała się na drugie piętro, którego stan był już znacznie lepszy od korytarza na dole. Zapukała dwa razy do starych masywnych drzwi, po czym otwarła je i stanęła z boku pozwalając przejść podążającemu za nią mężczyźnie. W dość obszernym pokoju znajdowało się kilkoro ludzi, którzy rozsiedli się wokół wielkiego stołu i zażarcie o czymś dyskutowali. Pokój był wypełniony dymem papierosowym, który zmieszawszy się z wszechobecną wilgocią, tworzył mieszankę zapachów, która wywoływała odruchy wymiotne. Zebrani ludzie ubrani byli w proste stroje. Mężczyzna szybko policzył wzrokiem zebranych – ośmiu mężczyzn i trzy kobiety, którzy w tej właśnie chwili zauważyli jego obecność. Gruba odźwierna wyszła z pokoju, zamykając za sobą drzwi. Przybysz ściągnął z głowy kapelusz i razem z płaszczem zawiesił je na znajdującym się po lewej stronie od wejścia wieszaku. Ruszył następnie wzdłuż ściany, nie zważając na ciekawe spojrzenia zgromadzonych. Zająwszy miejsce za stołem jeszcze raz spojrzał na ludzi znajdujących się w pomieszczeniu, po czym podniósł rękę i rzekł:
    - Towarzysze! Miło mi was powitać na naszym tajnym zebraniu. Mamy moc spraw do omówienia, więc nie traćmy czasu na wzajemne uprzejmości. Czeka nas wiele pracy, aby nasza organizacja, po niedawnej klęsce, znowu mogła stanąć do walk o realizację naszych postulatów. Przejdźmy zatem od razu do rzeczy. Przygotowałem referat, w którym omówię najważniejsze błędy poprzedniego kierownictwa organizacji oraz postaram się zaprezentować sposoby na ich naprawienie.
    Jedna z kobiet podeszła do niego i podała mu szklankę oraz butelkę z wodą. Była to młoda dziewczyna, o ciemnych oczach i czarnych jak noc włosach sięgających jej lekko za szyję. Ubrana w szarą sukienkę, sprawiała wrażenie cichej myszki, ale po jej twarzy można było odczytać, że kryje w sobie umysł światły i piękny. Popatrzyła przez chwilę na stojącego przed nią mężczyznę, po czym speszyła się i wróciła na miejsce.
    - Dziękuję towarzyszko – odparł mężczyzna, po czym chrząknął i wyciągnął z kieszeni małą karteczkę, na której było coś zapisane.
    - Zatem, poprzednie kierownictwo naszej organizacji podjęło próbę realizacji naszych postulatów ideologicznych, ale zabrało się do tego w zły sposób, popełniając szereg błędów organizacyjnych i ideowych. Zamiast skupić się na pracy organicznej wśród proletariatu, oni uciekli się do walki zbrojnej w sytuacji, gdy nasze siły nie były jeszcze do tego gotowe. Działalność terrorystyczna i otwarta wojna z kartelami narkotykowymi w Gwatemali wyczerpała nasze siły, ludzie najbardziej oddani sprawie proletariatu ginęli w bezsensownych walkach z siepaczami baronów narkotykowych, krew przelewana codziennie na ulicach slumsów nie służyła naszej sprawie, powiem więcej, działała na jej niekorzyść. Poprzednie kierownictwo prowadziło naszą organizacje do zagłady, bez zyskania szerokiego poparcia społecznego, bez wykształcenia w uciskanej biedocie poczucia jedności, walka o zrealizowanie postulatów naszej organizacji nie miała szans powodzenia. Czas został stracony, oddani naszej sprawie ludzie ginęli na darmo. Nie można było tego dalej tolerować, to nie była droga prowadząca do celu, lecz ślepy zaułek, w który coraz głębiej wchodziliśmy. Dlatego też kierownictwo naszej organizacji straciło mandat do dalszego przewodzenia sprawie robotniczej i zostało odsunięte od władzy. Sąd koleżeński wydał wyrok – za bezsensowne uwikłanie organizacji w krwawe walki z bandziorami, za śmierć oddanych sprawie bojowników, za zmarnowanie czasu i środków, kara może być tylko jedna – śmierć. Wyrok został wykonany. Czas ponownie zewrzeć szeregi, odbudować struktury organizacyjne, nakreślić na nowo cele programowe i rozpocząć mozolną pracę, w celu ich realizacji. Towarzysze, dzisiaj zebraliśmy się tutaj by tego dokonać. Kierownictwo organizacji wybrało mnie na pierwszego komendanta Czerwonych Panter. Wziąłem na siebie ten wielki ciężar i tą ogromną odpowiedzialność, wierząc że uda mi się podołać zadaniu, ale wiem dobrze, że sam jeden nie dam rady, potrzebuję oddanych współpracowników, z którymi stworzymy kolektyw, który swoją zharmonizowaną i systematyczną pracą doprowadzi nas do celu – do komunizmu! Do osiągnięcia systemu sprawiedliwości społecznej, do zbudowania nowego społeczeństwa, bez wyzysku, bez biedy i poniżenia, gdzie każdy będzie równy w prawach i obowiązkach! Towarzysze! Tylko w zwartych szeregach i naszym poświęceniu dla sprawy jest szansa na osiągnięcie celu! Dalej, otwórzcie umysły i dla dobra ludzkości walczcie ze mną o nowego człowieka!
    Jeden z zebranych w euforii poderwał się z krzesła i krzyknął:
    - Prowadź el comandante!
    Inni zaczęli uderzać pięściami w stół, wyrażając swoją akceptację dla słów nowego lidera Leopardo Rojo! Dziewczyna, która podała nowemu liderowi wodę, nie mogła teraz oderwać od niego wzroku, jego słowa wywarły na niej ogromne wrażenie. Gdy dowiedziała się, że z Europy przybył nowy kierownik sprawy robotniczej sądziła, że będzie to przemądrzały bufon, zupełnie nie orientujący się w sytuacji ludności Ameryki Centralnej. Tymczasem on we wszystkim się doskonale orientował, wydawało się, że tutaj się urodził i tutaj dorastał, a przecież wszyscy wiedzieli, że przybywa z Rosji Radzieckiej, pierwszego kraju, który śmiało zdążał ku komunizmowi. Wszyscy dotychczasowi kierownicy organizacji byli nastawieni do niego raczej sceptycznie, ale on jednym przemówieniem potrafił ich poderwać i napełnić entuzjazmem dla sprawy. To było coś, co w oczach dziewczyny stawiało tego chudego i raczej mało atrakcyjnego mężczyznę w roli herosa, kogoś obdarzonego żelazna wolą, przed którą wszystkie inne musiały ustąpić. Czuła, że wola ta będzie gwarantem sukcesu ich wspólnej sprawy. Siedział więc tam i wpatrywała się w niego odczuwając dziwne podniecenie pomieszane z pragnieniem oddania ze niego i za jego sprawę swojego młodego życia. Czy on też patrzył na nią? Udało jej się złapać jedno jego spojrzenie, pod którym zapłonęła jak pochodnia. Ona też poderwała się z miejsca i krzyknęła:
    - Wiwat el comandante!

    Siedziba FSB, Gwatemala, 15 października 1939.

    W ostatnim okresie czasu Cordova zaniedbał kilka mniej ważnych kwestii związanych z kierowaniem służbami. Wiadomo, walka o władzę i sprawne zabezpieczenie sukcesji była sprawą najwyższej wagi. Teraz jednak, gdy Vaides umocnił się na czele FRCA i uzyskał poparcie znacznej części dawnego kierownictwa, można było wrócić do codziennych obowiązków. Co prawda wpływy szefa FSB w państwie niepomiernie wzrosły, gdyż Viades, wdzięczny za pomoc w czasie kryzysu po zamachu na poprzedniego prezydenta, bardzo liczył się z jego opinią. Teraz jednak przyszedł czas na zajęcie się narosłymi od jakiegoś czasu raportami. Jednym słowem – nudna, papierkowa robota. Jedna tylko, obszerna teczka zajęła na dłuższą chwilę uwagę Cordovy. Otóż był to raport o wojnie między komunistami, a członkami karteli narkotykowych. Swego czasu władze wywołały między tymi dwoma niebezpiecznymi grupami wojnę, w celu ich osłabienia. Teraz jednak raporty wskazywały, że działalność komunistów zanikła. Czyżby przegrali wojnę? Żadnych zamachów, żadnych morderstw na ulicach slumsów, nic. Jakby jednego dnia komuniści po prostu się poddali. Była to sytuacja niezbyt korzystna, bo co prawda udało się wyeliminować jedną z wrogich władzom organizacji, ale w ten sposób kartele ze slumsów mogły wznowić swoją działalność przemytniczą. Dopóki trwała wojna, handel narkotykami leżał, teraz jednak gdy nastał spokój, baronii z pewnością będą chcieli powetować sobie ogromne straty jakie ponieśli w wyniku kilkumiesięcznej jatki na ulicach. Raport głosił, że siły komunistyczne zostały zniszczone lub tak osłabione, że nie stanowią one już żadnego zagrożenia dla państwa. Cordova zastanawiał się właśnie, czy wniosek ten jest dostatecznie podparty dowodami. Jeśli tak to trzeba będzie znowu dogadać się jakoś z kartelami, może poprzeć jednego z mniejszych bossów, by wywołać kolejną małą wojnę? Wtem w gabinecie Cordovy rozdzwonił się telefon.
    - Słucham – powiedział do słuchawki – Tak…Oczywiście panie prezydencie…Już jadę…
    To znowu dzwonił prezydent, miał pilną sprawę do omówienia i zapraszał szefa FSB do pałacu prezydenckiego. Cordova popatrzył jeszcze na raport, po czym zamknął go i odłożył na stertę innych, które uważał za zamknięte. Wstał zza biurka i wyszedł z gabinetu. Po chwili jechał już rządową limuzyną do pałacu.

    [​IMG]


    Pałac prezydencki, 20 października 1939.

    Vaides oczekiwał na ponowną wizytę szefa FSB, ich współpraca w ostatnim okresie znacznie się wzmocniła. Cordova stał się drugą osobą w państwie. Do tej pory stał raczej na uboczu, ale teraz wyszedł z cienia i zaczął coraz wyraźniej zwiększać swoje wpływy. Oczywiście, nie wszystkim się to podobało, ale nie mieli wyboru, dopóki nowy prezydent bezwarunkowo wierzył swojej prawej ręce, nic nie można było z tym zrobić.
    W końcu w gabinecie pojawił się Cordova.
    - Witam, panie prezydencie.
    - Dzień dobry. Proszę, siadaj. No więc jak? Przemyślałeś sprawę, o której ostatnio rozmawialiśmy? Jak sądzisz, jakie są szanse powodzenia tej operacji?
    - No cóż, to jest lekko ryzykowna sprawa, która będzie wymagać naprawdę sporych nakładów oraz zręcznej dyplomacji. Nasz plan jest bardzo ambitny i jeśli by się powiódł to korzyści dla nas byłyby wręcz ogromne. Znacząco wzmocnilibyśmy się jeśli chodzi o Amerykę Południową i Środkową, ale z pewnością wywołalibyśmy wrogość wśród mocarstw europejskich. Aczkolwiek teraz wydarzenia nam sprzyjają. Wojna w Europie dopiero się rozkręca, więc można by coś na tym ugrać. Ale musimy poczekać i zobaczyć kto będzie w niej górą.
    - Tak, oczywiście, najgorsze co możemy zrobić to zaangażować się w niewłaściwym czasie. Dlatego też trzeba jeszcze poczekać i zobaczyć co się stanie w Europie. Oby wojna ta trwała jak najdłużej, bo dzięki temu dostaniemy czas potrzebny do działania.
    - Otóż to. Przygotowanie tego typu operacji z pewnością zajmie dużo czasu i sporo środków. Rozpocząłem już niezbędne przygotowania. Niedługo wyruszy pierwsza grupa naszych agentów, by zbadać sytuację i spróbować rozpocząć agitację na rzecz Federacji wśród lokalnej ludności. Potem zobaczymy, jeśli odzew będzie zadowalający to rozpoczniemy szeroko zakrojoną akcję dyplomatyczną. Na razie jednak proponuję trzymać nasze zamiary w tajemnicy. Im mniej osób będzie o tym wiedzieć, tym mniejsza szansa, że wróg zacznie coś podejrzewać – powiedział Cordova.
    - Tak, ma pan słuszność. Na razie trzeba czekać, ale warto jednak podjąć pewne kroki w celu przygotowania się do wykorzystania możliwej okazji. Napij się pan czegoś? – spytał na koniec Vaides.
    - Z chęcią – odparł szef FSB, który teraz wygodnie rozsiadł się w fotelu – Aha, zapomniałem, z Niemiec wróciła grupa oficerów przebywających tam na szkoleniu, pamięta pan?
    - A tak, przypominam sobie, może warto byłoby się z nimi spotkać? – odparł prezydent podając swojemu rozmówcy kieliszek.
    - Mieli wrócić wcześniej, ale korzystając z okazji, obserwowali początek działań wojennych w Polsce. Przy okazji warto wspomnieć, że opór Polaków jest już znikomy, więc Niemcy dość szybko zlikwidowali jeden z frontów. A co do spotkania, to jest to dobry pomysł, wkrótce będą to jedni z lepszych generałów w FRCA i lepiej by byli po naszej stornie. Ich kariera dopiero się zaczyna. Na zdrowie!
    - Na zdrowie – odparł prezydent i opróżnił kieliszek.

    Slumsy Gwatemali, 27 października 1939.

    Odgłos wystrzału z pistoletu rozległ się w willi zajmowanej przez Carlosa, po chwili rozległy się kolejne strzały i odgłosy radosnych okrzyków. To podpici towarzysze Carlosa świętowali zwycięstwo w krwawej wojnie z komunistami. Ich przywódca siedział wygodnie na fotelu i popijał wino z dzbana, radośnie pokrzykując i co jakiś czas wypalając w powietrze ze swojego rewolweru.
    - Czerwone pantery? ***a, a nie pantery. Toż to małe wystraszone kotki – ryknął Carlos na cały głos – Tacy twardzi, tacy mocni w gębie, ale jak przyszło co do czego to ********li aż się za nimi kurzyło! Chcieli zadrzeć z Carlosem i jego companieros? No to mają! Prawda chłopaki?! Daliśmy tym gnojom niezłą nauczkę!
    - Racja szefie! Nie byli tak twardzi jak my! – rozległy się okrzyki potwierdzając słowa herszta.
    - Tak jest! Twardość to chluba, pamiętajcie, dla mnie mogą pracować tylko najtwardsi! Reszta może *********ć! Ale, ale…Znacie mnie, był czas na zabawę, teraz przyszedł czas na interesy! Prawda, Chico? – powiedział Carlos zwracając się do swojej małpki, która siedziała na podłokietniku fotela i klaskała w łapki – Zatem wiedzcie, że wracamy do biznesu. Nie po to wymordowaliśmy komuchów, żeby teraz zbijać bąki. Trzeba rozszerzyć nasze strefy wpływów. Gwatemala była dobra na początek, ale teraz to za mało. Przyszła pora sięgnąć po władzę nad przestępczym półświatkiem w całej Federacji. Wygryziemy innych pajaców i sami przejmiemy ich interesy, ich narkotyki i ich kobiety, prawda chłopcy?
    - Prawda szefie! – odparli chórem zgromadzeni.
    - Oczywiście, że prawda, teraz są wśród nas tylko najtwardsi z twardych, najlepsi z najlepszych i najbezwzględniejsi z bezwzględnych, więc jestem spokojny o naszą przyszłość – powiedział, po czym dodał twardym i zdecydowanym głosem, bawiąc się przy tym pistoletem - Musicie jednak zapamiętać jedną rzecz, Carlos tu rządzi i Carlos mówi co ma być zrobione. Kto będzie próbował grać pod siebie, ten może już sobie kopać grób! Kto będzie chciał wystrychnąć mnie na dudka, sam zostanie wystrychnięty, a musicie wiedzieć, że Carlos nie rzuca nigdy słów na wiatr. Dobrze to sobie zapamiętajcie głąby!
    Teraz już nikt się nie odezwał, a atmosfera na sali stała się ciężka. Carlos obserwował zgromadzonych, po czym wybuchnął śmiechem.
    - I o to chodzi! Dawać więcej wina! Bawmy się, bo jutro przejdziemy do robienia interesów i zarabiania pieniędzy!
    Rozmowy wśród zgromadzonych odżyły na nowo, a Carlos zabrał się do opróżniania kolejnego dzbana z winem.
    - Pablo – kiwnął głową na jednego ze swoich ludzi – Posłuchaj mnie, weźmiesz jutro kilku chłopaków i udacie się na południe, zbadacie co i jak, po czym wrócicie do mnie. Nie podoba mi się to, że ci komuniści tak nagle zaprzestali walki. To jest zbyt podejrzane, spójrz na tych głąbów. Oni mogą się cieszyć i uważać, że komuchy już nie stanowią zagrożenia, ale to jest banda bezmózgów. To właśnie dlatego ja tutaj rządzę, a nie na odwrót. Weź ludzi i sprawdź, dokąd ze slumsów udają się niektórzy osobnicy podejrzani o popieranie komuchów.
    - Jasne szefie! – odparł Pablo.

    [​IMG]


    Santa Rose de Copan, 30 października 1939.

    - To dziwne – mruczał do siebie Juan siedząc w pustej o tej porze tawernie, zastanawiając się nad pewną sprawą, którą ostatnio zaobserwował, i która nie dawała mu spokoju.
    - Co jest dziwne? – spytała Carolina, która widząc zamyślonego męża, usiadła obok niego i oparła swoją głowę na jego ramieniu.
    - A nic takiego, po prostu ostatnimi dniami dzieje się tutaj coś dziwnego.
    - To znaczy? – dopytywała się kobieta.
    - No bo widzisz, do tej pory grupki podróżnych kierowały się z południa kraju na północ, aby szukać pracy w wielkich inwestycjach rządowych. Od jakiegoś jednak czasu podążają również w kierunku odwrotnym, czyli na południe.
    - I co w tym takiego dziwnego?
    - Dziwne jest to, że wcześniej tego ruchu nie było, a i teraz wyraźnie on osłabł. Było jakiś czas temu okres, że w tygodniu przewinęło się przez nasze miasteczko kilka grupek osobników zmierzających na południe, ale teraz już jest ich coraz mniej. W sumie nie wiem co o tym myśleć. Nie słyszałem, żeby na południu otwierano jakieś fabryki, więc ten nagły ruch ludności jest bardzo dziwny – wytłumaczył Juan.
    - Może masz racje, ale ci przybysze przecież nie sprawiali żadnych trudności, więc chyba za bardzo się tym przejmujesz.
    - Sam nie wiem, może faktycznie masz rację i jestem przewrażliwiony – odparł Juan i przytulił żonę.
    - Jedno jest pewne, Santa Rosa de Copan ma najlepszego burmistrza, jakiego mogła mieć – uśmiechnęła się Carolina i pocałowała Juana w policzek.
    - Nie przesadzaj…
    - Nie przesadzam ani trochę, mamy szczęście, że przybyłeś do naszego miasteczka.
    - Nie zapominaj, że przybyłem tutaj z powodu pewnej kobiety, więc jeśli miasteczko ma z jakiegokolwiek powodu szczęście, to tylko dlatego, że mieszka w nim taka wyjątkowa kobieta jak ty.
    - Przestań – odparła zawstydzona Carolina, szturchając Juana w ramię. Oboje radośnie się roześmiali.

    W następnym odcinku:
    Co planuje prezydent Vaides wraz z szefem FSB?
    Kim jest tajemniczy el comandante?
    Gdzie obudził się Jose?
    Kim są tajemniczy uchodźcy z północy?

    Tytuł następnego odcinka: Gdzie dwóch się bije...

    ----------------------------
    Nawet nie zauważyłem, że tyle czasu już upłynęło od ostatniego odcinka.;) No, ale jak się zajmuje człowiek wieloma rzeczami na raz to tak bywa.

    Edit:
    Wyłapałem kilka baboli.:)
     
  8. Ponury Joe

    Ponury Joe Guest

    FRCA AAR
    1 - 30 listopada 1939


    Odcinek LVII - Gdzie dwóch się bije...


    Gwatemala, 5 listopada 1939.

    Jose stał przed lustrem i wpatrywał się w swoje odbicie. Tak, mundur leżał na nim idealnie, a buty zostały wyglancowane na błysk. Sporo czasu już upłynęło odkąd ostatnio mógł spojrzeć w lustro bez poczucia pustki wyzierającej ze spojrzenia odbijającego się od szklanej powierzchni. Czuł się lepiej, zdecydowanie lepiej. Ostatnie wydarzenia dodały mu sił. Przede wszystkim lepiej sypiał, nie ma już tych przeklętych koszmarów, które nie dawały mu zasnąć i zmuszały go do nieustannego myślenia. Wspomnienie Zofii, chociaż nadal silne w jego umyśle, nie wywoływało już w nim rozrywającego poczucia winy i osamotnienia. Wydarzenia sprzed zaledwie kilkunastu tygodni powoli odchodziły, spychane przez nowe doświadczenia. Tak, dobrze pamięta biel sufitu, gdy tamtego dnia obudził się i zupełnie nie wiedział, gdzie się znajduje, ani co się z nim działo przez ostatnie kilkanaście godzin. Poderwał się z łóżka i zaczął się rozglądać dookoła, gdy uspokoił go spokojny, kobiecy głos.
    - Nareszcie się pan obudził.
    - Gdzie ja jestem? – wydusił z siebie Jose.
    - W przytułku. Znaleźliśmy cię w przydrożnym rowie.
    - Przytułku? Rowie? Nic nie pamiętam – odparł, starając sobie przypomnieć cokolwiek z poprzedniego dnia.
    - Tak, to jest przytułek, a zarazem szpital dla ludzi bezdomnych, alkoholików i innych wyrzutków, których społeczeństwo w jakiś sposób wykluczyło i napiętnowało. Znajdują tutaj opiekę i ukojenie. Staramy się im pomóc stanąć na nogi.
    - Ale jak tutaj trafiłem?
    - Przynieśli cię tutaj z ulicy.
    - Czyżbym się upił w trupa? – szepnął do siebie Jose, który nie mógł sobie jednak przypomnieć nic od momentu, gdy wyszedł domu.
    - Nie, a przynajmniej, gdy cię tutaj przyniesiono nie byłeś pijany – odparła obojętnie kobieta.
    Dopiero teraz Jose ochłonął na tyle, że zdołał przyjrzeć się swojej rozmówczyni. Na oko była to młoda, niewysoka kobieta, o delikatnych rysach twarzy i szatynowych włosach, wystających spod białego czepka, ubrana była w czysty, biały fartuch. Od razu można jednak było dostrzec, że z jej spojrzenia wyziewa pustka. Nie było w nim ani odrobiny radości, a gdy się uśmiechała, robiła to chyba z wyraźnym przymusem tak, że choć jej usta wykrzywiały się normalnie, to w rzeczywistości efekt był wręcz przeciwny do zamierzonego i rozmówca od razu tracił dobry nastrój. Jose domyślił się, że jest to kobieta skrzywdzona przez życie, która w przytułku poszukuje azylu i ucieczki od otaczającego ją świata. Jej stan psychiczny był chyba podobny do jego.
    - Dlaczego mi się tak przyglądasz? – spytała dziewczyna, którą długa cisza i nachalne spojrzenie Jose wyraźnie wyprowadziło z równowagi.
    - Przepraszam, nie chciałem się gapić – odparł zakłopotany, po czym rozejrzał się po pomieszczeniu. Było dość obszerne, po obu stronach, wzdłuż ścian, ustawione były łóżka, na których leżeli jacyś ludzie. Tynk odpadał od starych murów, a sufit był przejedzony przez pleśń, tworzącą tu i ówdzie żółte, okrągłe zacieki. Mimo to pomieszczenie było czyste i zadbane. Wśród ludzi spoczywających na posłaniach krążyły inne kobiety, ale te różniły się ubiorem od jego rozmówczyni. Jose po bliższym przyjrzeniu się dostrzegł, że były to siostry zakonne. Teraz począł się zastanawiać, czy i ta dziewczyna również jest zakonnicą.
    - Gdzie ja jestem? – spytał ponownie.
    - Już mówiłam przecież, jesteś w przytułku prowadzonym przez siostry zakonne.
    - Ty nie wyglądasz tak jak pozostałe kobiety.
    Dziewczyna wyraźnie zakłopotała się ponownym skupieniem na niej uwagi Jose. Szybko odparła:
    - Bo nią nie jestem. Zadajesz zdecydowanie za dużo pytań – zauważyła złośliwie, po czym podeszła do niego i wsadziła mu termometr do ust – Może teraz na chwilę zamilkniesz.
    Powiedziawszy to, poprawiła mu jeszcze posłanie i odeszła. Tymczasem Jose siedział niezbyt zadowolony z tego, jak został potraktowany. Nie potrafił jednak poskromić ciekawości, którą wzbudziła w nim ta kobieta. Za wszelką cenę chciał się dowiedzieć kim jest i co tutaj robi, dlatego postanowił troszkę symulować, aby móc ją zobaczyć jeszcze raz. Liczył, że przyjdzie do niego znowu, aby sprawdzić wynik pomiaru temperatury, ale ku jego rozczarowaniu kilka chwil później zamiast niej pojawiła się gruba i lekko podstarzała zakonnica. W przeciwieństwie do poprzedniczki, ona była wręcz fontanną dobrego humoru. Żartowała i śmiała się radośnie, nie zważając na zaskoczonego Jose.
    - A, to nasz krzykacz, jak się miewasz chuderlaku? Nie wyglądasz mi na bezdomnego, aleś chudy ja szczapa.
    - Krzykaczu? – oburzył się Jose, który zupełnie już nie wiedział o co chodzi.
    - A tak, krzykaczu. Pewnie nie pamiętasz, ale jak cię tutaj przynieśliśmy w nocy, to darłeś się wniebogłosy.
    - Majaczyłem? A o czym? – dopytywał się Jose, któremu zrobiło się odrobinę głupio i za wszelką cenę chciał się dowiedzieć, co też mogli się o nim dowiedzieć.
    - Ja tam nie wiem, bo gdy cię przynieśli, to ja już kończyłam swoją zmianę, ale Ines wczoraj pełniła po mnie dyżur, więc pewnie będzie wiedziała. Ale raczej się nie dowiesz zbyt szybko, gdyż przed chwilą skończyła swój dyżur.
    - Ines to też zakonnica?
    - Ciekawski z ciebie chudzielec, wiesz? Ines nie lubi, gdy się o niej za dużo mówi. Ale i tak byś się zaraz dowiedział od innych, więc mogę ci powiedzieć. Ines nie jest zakonnicą, ale pomaga nam tutaj w przytułku opiekować się pacjentami. Mamy z tym kupę roboty, wiesz? Trzeba zadbać o to, żeby ci biedacy mieli co zjeść, w co się ubrać, trzeba też z nimi rozmawiać. To są najczęściej ludzie głęboko zranieni przez innych i u nas szukają pomocy. Czasami znosimy też z ulicy pijaków i bezdomnych, ale ci chyba zbytnio nie potrzebują pomocy, bo zaraz gdy tylko wytrzeźwieją, dają nogę. Zresztą mamy dla nich osobne pomieszczenie. Wiadomo co to za elementy, więc trzeba ich pilnować.
    Potok słów wylewał się z tej pulchnej kobiety, która widocznie uwielbiała dużo gadać. Jose powoli zaczynał gubić główny wątek wypowiedzi, ale z natłoku słów wyłapał to, co było dla niego najistotniejsze. A więc imię tej dziewczyny to Ines. Jose korzystając z okazji postanowił dowiedzieć się o niej trochę więcej, a że miał przed sobą doskonałe źródło wiadomości, nie było to zadaniem zbyt trudnym. Berta, bo takie imię nosiła owa zakonnica, okazała się bardzo sympatyczną i ciepłą kobietą, a gdy się przywykło do jej gadulstwa, to można było uznać ją za osobę na swój sposób mądrą. Tak więc Jose zadając odpowiednio postawione pytania o przytułek, pacjentów i inne drobne sprawy, wyłuskał kilka przydatnych informacji, w tym najważniejszą, kiedy ponownie zobaczy obiekt jego ciekawości.
    - Tak więc jak już mówiłam, Ines ma następny dyżur jutro. Ale, ale, ty łobuzie, tak mnie zagadałeś, że zupełnie zapomniałam o bożym świecie. Chciałbyś pewnie, żebym opiekowała się tylko tobą, ale nic z tego. Mam tutaj masę innych pacjentów, do których muszę zajrzeć, więc leż teraz grzecznie, a ja wrócę za jakiś czas, aby zobaczyć jak się czujesz chudziaczku.
    Zachichotawszy mówiąc „chudziaczku” odwróciła się i odeszła, zostawiając Jose sam na sam z jego myślami. Miał jak zwykle sieczkę w głowie, ale teraz jedna myśl stawała się silniejsza od innych. W końcu jednak poczuł znużenie, więc zamknął oczy i, ku swojemu zdziwieniu, zasnął bez problemów, a choć nie śniły mu się żadne koszmary, czuł się jakoś nieswojo. Było mu głupio, że tak wypytywał o tę dziewczynę, a w pamięci jeszcze ma Zofię.

    Następnego dnia wstał markotny i chciał jak najszybciej się stąd wynieść. Zaczął się więc gramolić na łóżku i rozglądać za swoim ubraniem, gdy przyszła do niego Ines, aby sprawdzić jak się czuje. Wyglądała zupełnie tak samo jak dnia wczorajszego.
    - Widzę, że się gdzieś wybierasz – powiedziała oschle.
    - Wybieram? A tak, chciałbym już wrócić do domu. Chyba już wszystko w porządku ze mną – odparł lekko zakłopotany Jose, ciągle siedzący na posłaniu.
    - Domu? Czyli masz swój dom? – spytała chyba zaskoczona dziewczyna – Zatem ktoś musi tam na ciebie czekać, skoro chcesz tak szybko się stąd wydostać.
    Jose popatrzył na nią podejrzliwie. Skąd u niej ta nagła ciekawość? Przecież gruba Berta mówiła, że Ines mało się odzywa i na ogół nie interesuje się innymi ludźmi, a sama z siebie bardzo mało mówi. Postanowił trochę z nią porozmawiać i może wydostać jakieś informacje o tym, co się z nim działo przez ostatnie kilkadziesiąt godzin.
    - Berta mówiła, że gdy mnie tutaj przyniesiono mówiłem przez sen. Czy to prawda?
    - A skąd ja mam to wiedzieć? – odpowiedziała pytaniem na pytanie, wzruszając przy tym ramionami.
    - Mówiła, że to ty miałaś wczorajszej nocy dyżur.
    - To prawda, ale chyba nic nie słyszałam – odparła coraz bardziej zakłopotana kobieta.
    - Dziwne, bo podobno darłem się wniebogłosy. Ale skoro nic nie słyszałaś, to chyba jednak Berta grubo przesadziła.
    - Możliwe, ona lubi dużo paplać. Zatem wracasz do domu. Rzadko kiedy ludzie, którzy tutaj trafiają mogą tak powiedzieć. Chyba masz szczęście.
    Zapadła cisza, która przerwał Jose i zapytał.
    - A ty masz swój dom?
    - Czemu mnie o to pytasz? – spytała zaskoczona i spuściła wzrok.
    - A czemu ty pytasz mnie?
    - Nieładnie jest odpowiadać pytaniem na pytanie. Ja zadałam swoje pierwsza – oburzyła się.
    - Czemu mnie okłamujesz? – spytał Jose, całkowicie ignorując ostatnie słowa dziewczyny.
    - Co takiego? Chyba jeszcze nie wyzdrowiałeś, bo pleciesz głupoty. Właściwie czemu ja z tobą w ogóle rozmawiam! – powiedziała gniewnie i już miała się odwrócić na pięcie i odejść, gdy złapał ją za rękę Jose, który błyskawicznie zerwał się z posłania.
    - Też chciałbym to wiedzieć.
    - Puszczaj mnie! Jak śmiesz! – chciała krzyknąć dziewczyna, ale z jej gardła dobył się jedynie ledwie słyszalny pisk.
    - Ines, przed czym uciekasz?
    Dziewczyna całkowicie osłupiała słysząc swoje imię. Zupełnie straciła pewność siebie. Stała więc tam i wpatrywała się w Jose, nie wiedząc jak się zachować. Czy ma wyrwać mu się i uciec? A może krzyknąć jeszcze razy, aby wszyscy zwrócili na nich uwagę?
    - Dlaczego? – spytał Jose – Dlaczego wczoraj rano przyszłaś do mnie, choć twój dyżur się skończył? Dlaczego przyszłaś dzisiaj?
    - Przecież to oczywiste, muszę się opiekować chorymi – próbowała się pokrętnie tłumaczyć.
    - Doprawdy? No cóż, skoro tak twierdzisz – powiedział z nutką ironii w głosie Jose.
    - Zupełnie nie wiem, o co ci chodzi. Jesteś jakiś dziwny…
    - A ja myślę, że wiesz. Dostrzegasz we mnie to samo, co ja wiedzę w tobie. Dostrzegasz pustkę, która jest w moim życiu.
    Popatrzyła na niego zaskoczona, po czym jej twarz nabrała rumieńców, by chwilę później przybrać groźny wyraz dogłębnego oburzenia.
    - Bzdura! – krzyknęła gniewnie, po czym wyrwała swoją rękę z uścisku i wybiegła z sali. Pozostali na sali pacjenci od razu popatrzyli z zaciekawieniem, a może nawet z oburzeniem na Jose. Te spojrzenia sprawiły, że poczuł się nieswojo, więc nie pozostało mu nic innego jak ubrać się i wyjść. Chwilę później stał już na zewnątrz budynku i przyglądał się okolicy. Był na skraju slumsów, gdzie siostry prowadziły swój przybytek i szpital. Na zewnątrz panowała słoneczna i piękna pogoda. Ptaki świergotały, a lekki wiaterek niósł ludziom ochłodę. Od razu przypomniał mu się pewien zielony park w środku Berlina i twarz Zofii czekającej na niego pośród kwiatów i krzewów. Na jego twarzy od razu pojawił się grymas bólu. Poczuł się znowu słabo. Oparł się o ścianę i próbował złapać oddech, lecz było mu coraz gorzej. W końcu osunął się na ziemię, rozpaczliwie próbując złapać oddech. Zrobiło mu się ciemno przed oczami. Poczuł jednak, że ktoś dotyka jego twarzy i klepie go po policzku. Słyszał jakiś głos, który go wołał. Obraz stawał się coraz bardziej ostry, aż w końcu na tyle się wyostrzył, że mógł stwierdzić, że jest to kobieta.
    - Zzofia? – wyszeptał bezwiednie.
    Nie była to jednak Zofia, lecz Ines, która wyrwawszy mu się, wybiegła na zewnątrz zaczerpnąć świeżego powietrza, a gdy wyszedł z budynku, obserwowała go. Potem zapadła ciemność, a gdy znowu się obudził, znajdował się w tym samym łóżku co wczoraj. Zdołał usłyszeć jakiś męski głos, który mówił:
    - Zupełnie nic nie rozumiem. Wyniki badań wskazują, że ten człowiek jest zupełnie zdrowy i nic mu nie dolega. Nie potrafię wytłumaczyć tych nagłych ataków gorączki i utrat świadomości. W każdym bądź razie zostawiłbym go na obserwacji. Może się czegoś dowiemy. Proszę się nim zająć i go obserwować.
    - Ale ja…Ja mam też innych pacjentów – odparł zakłopotany kobiecy głos.
    Jose otworzył oczy i zobaczył Ines, która stała koło jego łóżka i wpatrywała się w odchodzącego lekarza. „Znowu tutaj” pomyślał. Tymczasem kobieta odwróciła się i popatrzyła na niego, starając się przybrać odpowiednio neutralną i obojętną minę. Jose nie miał chwilowo siły na kolejne starcie z tą upartą kobietą, więc leżał nieruchomo. Ona odezwała się pierwsza:
    - Lekarza mówi, że te twoje utraty przytomności są co najmniej dziwne, bo nie może zdiagnozować żadnej poważnej choroby, która by je powodowała.
    Jose spojrzał na dziewczynę, ale nic nie odpowiedział. Nie wiedział czemu ona nadal stoi koło niego i czego od niego chce, ale teraz był zbyt przygnębiony, aby się nad tym zastanawiać, więc postanowił ją ignorować. Kobieta natomiast zaczęła krzątać się wokół łóżka, to poprawiając pościel, to badając ręką temperaturę ciała pacjenta, a wykonując te czynności próbowała dać wszystkim, którzy by ją obserwowali, w tym Jose, do zrozumienia, że robi to wyłącznie z poczucia obowiązku. W końcu jednak, gdy pacjent nie reagował, usiadła na krześle nieopodal łóżka i spuściwszy wzrok, zaczęła dłońmi miąć swój biały fartuch. Chyba w tej chwili zbierała w sobie całą odwagę, aby zadać swojemu pacjentowi jedno pytanie, które dręczyło ją, odkąd Jose trafił do przytułku.
    - Przepraszam, ale chciałabym o coś spytać. Mogę?
    Jose oderwał wzrok od sufitu i popatrzył z lekkim zdumieniem na siedzącą nieopodal kobietę, która nadal nerwowo zaciskała ręce, marszcząc swój śnieżnobiały kitel. I chociaż wydawało się, że jej wzrok wlepiony jest w podłogę, to Jose dostrzegł jednak, że jest przez nią uważnie obserwowany.
    - Słucham - powiedział beznamiętnie Jose.
    - Ja wiem, że to nie jest moja sprawa, ale wydaje mi się, że może mieć to związek z twoją chorobą – odparła szybko Ines, próbując umotywować jakoś swoją ciekawość, której nie mogła się pozbyć.
    - Pytaj wreszcie…- ponaglił.
    - Kim jest Zofia? – spytała szybko, nawet nie spoglądając na Jose.
    Ten zaskoczony tym pytaniem zupełnie zaniemówił. Skąd ona wiedziała o Zofii? I dlaczego się tym interesowała? Czyżby tej nocy, gdy przynieśli go tutaj nieprzytomnego, w majakach zaczął wspominać Zofię?
    - Ja…Ja nie chcę być wścibska, ale dzisiaj, gdy zemdlałeś na zewnątrz, wypowiedziałeś to imię, gdy do ciebie podbiegłam. I jeszcze wcześniej…- tutaj nagle przerwała.
    - Wcześniej? Kiedy mnie tutaj przynieśli? Przecież mówiłaś, że nic nie słyszałaś – odparł Jose, który już wiedział, że musiał coś powiedzieć przez sen, może miał kolejny koszmar, i tym samym wywołać zainteresowanie Ines.
    - Ja nie chciałam podsłuchiwać, ale krzyczałeś i nie wiedziałam co się z tobą dzieje, a byłam tutaj zupełnie sama. Gorączkowałeś i mówiłeś przez sen. Mimochodem trochę podsłuchałam – próbowała się tłumaczyć zakłopotana dziewczyna, coraz bardziej zaciskając ręce na fartuchu.
    Jose przez chwilę nic nie mówił, próbują sobie przypomnieć co też mu się śniło tej nocy, ale nie mógł odgrzebać w pamięci żadnego wspomnienia, czy choćby śladu tego koszmaru, bo wiedział, że to musiał być koszmar, jedna z tych okropnych wizji, która tak często go nachodziła od tamtych wydarzeń. Ines czuła się coraz bardziej skrępowana i zaczęła tracić całą pewność siebie. Czuła się głupio, bo od bardzo, bardzo dawna nikogo nie wypytywała o jego prywatne sprawy. Próbowała sobie tłumaczyć, że to dla dobra pacjenta, ale dobrze wiedziała, że to jest tylko wymówka, że tak naprawdę pożera ją ciekawość. Ohh, jakby chciała nigdy nie usłyszeć tych krzyków, które tak bardzo utkwiły jej w pamięci i rozpaliły w niej dawno zapomnianą ciekawość do innych ludzi. Chciała poderwać się i uciec stąd jak najdalej, nigdy więcej już nie zobaczyć tego mężczyzny, ale za nic nie mogła się ruszyć, jakaś tajemna siła kazała jej zostać i czekać. Czekać, ale na co? Na słowa wyrzutu, oskarżenia o wścibskość, natręctwo? A może na głębokie słowa prawdy, które pozwolą jej zrozumieć historię tego człowieka? Czy naprawdę dostrzega w nim ten sam smutek i pustkę, która żyje w niej od wielu lat?
    - Ja… – zaczął wolno Jose – Ja chyba mogę ci o niej opowiedzieć…
    Nie wiedział, czy jest na to gotowy, ale pokusa była zbyt silna. Oto ktoś z własnej woli chciał z nim porozmawiać, może nawet chce mu pomóc? Spojrzał na siedzącą nieopodal kobietę i poczuł ogromną wdzięczność. Odkąd opuścił Europę, czuł się bardzo samotny.
    - Mogę ci o niej opowiedzieć, ale ty najpierw musisz mi opowiedzieć o sobie – dodał Jose, w którym na nowo odżyła ciekawość wobec tej cichej dziewczyny.
    - Co? Ja muszę znaleźć przyczynę twojej choroby, robię to z polecenia lekarza. Dlaczego miałabym ci o sobie opowiadać? – próbowała się nerwowo wymigać Ines.
    - Bo mnie to interesuje – odparł spokojnie Jose, a jego odpowiedź kompletnie zaskoczyła dziewczynę – No dalej, nie daj się prosić. Chyba zależy ci na moim zdrowiu? Przysiądź się bliżej i mi opowiedz o sobie, a ja potem powiem ci wszystko co chcesz wiedzieć.
    Była to dla niej pokusa zbyt wielka, aby mogła się jej oprzeć. Zresztą ona też potrzebowała rozmowy. Oszukiwała się od lat, że inni ludzie są jej niepotrzebni, że może sobie poradzić bez nich, lecz jedyne co zyskała to coraz większa niechęć do świata. Sama nie zauważyła kiedy przysunęła krzesło bliżej łóżka, ale nadal starała się unikać wzroku Jose.
    - Ja od bardzo dawna nie rozmawiałam…Nie wiem, czy to jeszcze potrafię. Proszę, zacznij ty, a ja obiecuję, że potem postaram się coś o sobie powiedzieć. Bardzo proszę…- jej głos był teraz tak smutny i tak przekonujący, że Jose nie miał siły odmówić. Podejrzewał, że pewnie dał się teraz podpuścić, ale chciał i musiał z kimś porozmawiać, bo czuł, że w przeciwnym razie oszaleje.
    - Zofia była moją narzeczoną – zaczął Jose – Była cudzoziemką. Poznałem ją w Europie, gdzie jakiś czas temu przebywałem. Spotykaliśmy się od jakiegoś czasu. Była moją bratnią dusza w obcym mieście. Dziwne, bo nawet nie wiem, kiedy się w niej zakochałem. Wszystko układało się dobrze. Oświadczyłem się jej i razem planowaliśmy wspólne życie. Miała przyjechać ze mną tutaj, do Gwatemali. Wszystko było już zapięte na ostatni guzik i czekał tylko na nią, aż przyjedzie od rodziny. Wtedy jednak wybuchła ta cholerna wojna…
    Głos Jose zaczął się powoli łamać, ale mimo to kontynuował swoją opowieść o tym, jak to zorganizował sobie przydział na front, wspominał nadzieję i jednocześnie obawę - uczucia, które nieodłącznie towarzyszyły mu w tamtych dniach.
    - Gdy dotarłem na miejsce, od razu próbowałem skontaktować się telefonicznie z moją narzeczoną, ale linie były poprzerywane przez działania wojenne. Szczęście front posunął się już daleko na przód i mogłem spróbować dostać się bezpośrednio do miejsca, gdzie mieszkała. Było to bardzo ryzykowne, ale nie miałem innego wyboru. Musiałem spróbować ją odszukać. Nie mogłem się poddać teraz, gdy byłem tak blisko. Za całe moje oszczędności przekupiłem żołnierza z oddziału, który rozwoził raporty i rozkazy, aby mnie zabrał pod wskazany adres. Pamiętam jak dzisiaj tę noc, gdy wsiadłem z nim na motor i razem pojechaliśmy, aby odszukać Zofię. Serce biło mi jak oszalałe. Podejmowaliśmy duże ryzyko, bo po przejściu frontu mogliśmy łatwo wpaść w zasadzkę partyzantów. Po kilku drobnych przygodach dotarliśmy jednak do celu. Byłem wtedy tak szczęśliwy, bo wydawało mi się, że skoro udało mi się dotrzeć tak daleko, to już nic nie jest w stanie powstrzymać mnie od spotkania z Zofią. Motocyklista dał mi pół godziny, a potem mieliśmy ruszać z powrotem. Nie wiedziałem wtedy, jak mam zabrać Zofie ze sobą, nie miałem żadnego planu, gdyż wszystkie moje myśli były skoncentrowane na dotarciu do niej. Z sercem na ramieniu szedłem zatem drogą prowadzącą do majątku rodziny Zofii. Jednak miałem coraz gorsze przeczucie. Wszędzie widać było ślady przejścia frontu. Gdy dotarłem do domu…zobaczyłem…
    Przerwał nagle i ukrył twarz w dłoniach. Upłynęła dłuższa chwila, zanim Jose mógł zebrać się na tyle, by kontynuować. Ines siedziała obok i słuchała z szeroko otwartymi oczami. Nie interesował ją wielki świat, nie wiedziała, gdzie leży Europa, kim są Niemcy i Polacy, nie zdawała sobie sprawy, że gdzieś tam w oddali toczy się jakaś wojna. Zdała sobie sprawę, że Jose nie jest tym, za kogo go początkowo uważała, a przez to jeszcze bardziej ją fascynował. Widziała wielki ból, jaki odczuwał, gdy opowiadał tę historię. Chciała go jakoś pocieszyć, ale nie wiedziała jak, nie potrafiła. Nie pamiętała jak to się robi. Próbowała coś powiedzieć, ale nic nie przychodziło jej do głowy. Zaciskała zatem jeszcze bardziej ręce, które zaczęły sinieć. W końcu jednak, pchana jakimś odruchem, poderwała się z miejsca i usiadła obok niego na łóżku, po czym objęła go ręką i przytuliła do siebie. Czuła się dziwnie, bo nie potrafiła sobie przypomnieć, kiedy przytuliła kogoś po raz ostatni. To chyba było bardzo, bardzo dawno temu, gdy była mała. Nie potrafiła jednak wydobyć z siebie słowa pocieszenia, to było zbyt dużo jak na jej możliwości. Domyślała się jednak, że to co zobaczył Jose było straszne. W tej samej chwili, jakby odczytał jej myśli, kontynuował cichym beznamiętnym głosem:
    - Zobaczyłem spalony dom, a serce podeszło mi pod gardło. Puściłem się biegiem i wpadłem na pogorzelisko, które było już dawno wypalone. Dookoła walały się jakieś przedmioty, meble, papiery, kawałki szkła. Co tu się stało?! Złapałem się za głowę i miotałem się w kółko po zgliszczach. Nagle dostrzegłem coś pod drzewem rosnącym za domem. Bałem się tam podejść, ale jakaś siła pchnęła mnie na przód. Leżeli tam...Rozumiesz? Wszyscy nieżywi, cała rodzina…To było straszne…Śni mi się to po nocach…Uciekłem stamtąd, nie chciałem się przyglądać ciałom i szukać Zofii, nie zniósłbym tego. Tak, uciekłem…I teraz też od tego uciekam, ale nie mogę i to doprowadza mnie do szaleństwa. To jest moja straszna historia, która będzie mnie prześladować do końca życia. Pozostała mi tylko pustka.
    Ines zupełnie nie wiedziała co powinna teraz zrobić. Przytuliła go jeszcze mocniej do siebie i tym samym poczuła jakąś więź między nimi. Miał rację, że dostrzegła w nimi tę samą pustkę, która gościła w jej sercu. Trwali tak kilka minut, gdy w końcu Ines zebrała się na odwagę i zaczęła szeptać mu do ucha historię swojego życia. Opowiadała mu jak dorastała w dobrym domu mieszczan w Gwatemali. Niczego jej wtedy nie brakowało, rodzice troszczyli się o to, żeby miała wszystko czego potrzebuje, ale nie było w tym miłości. Oni nie potrafili kochać. A gdy nie mogła uzyskać miłości w domu, zaczęła szukać jej na ulicach. Spotykała się z rówieśnikami, ale że było od nich bogatsza, miała ładne ubrania, wywoływała w nich jedynie agresję. W końcu sama zaczęła odpłacać pięknym za nadobne. Stała się coraz bardziej zimna, w domu już tylko bywała, aż pewnego dnia postanowiła uciec. Poznała jakiegoś chłopaka, z którym chciała ułożyć sobie życie. Ten jednak okazał się zbirem spod ciemnej gwiazdy i sprzedał ją do domu publicznego w slumsach. Odtąd każdy dzień był dla niej piekłem na ziemi. Zaczęła nienawidzić ludzi, wszystkich ludzi, bo nie zapobiegli jej tragedii. Pewnego dnia, gdy była już na skraju załamania nerwowego zaatakowała nożem jednego z klientów, tępego i okrutnego draba, którego nienawidziła chyba najbardziej na świecie. Ten jednak w porę uchylił się przed ciosem i ostrze lekko zadrapało mu policzek. W odwecie pobił ją do nieprzytomności. Czuła każdy cios, każdy raz zadawany jej przez tego sadystę i cieszyła się w głębi serca, że oto może nareszcie nastanie koniec jej mordęgi. W końcu straciła przytomność, lecz ku jej zaskoczeniu obudziła się ponownie. Skatowana do nieprzytomności została zapewne wyrzucona jak śmieć do rowu, gdzie miała skonać. Ktoś ją jednak zauważył i przyniósł do przytułku, gdzie siostry zakonne uratowały jej życie. Przez wiele dni i tygodni pielęgnowały ją i w końcu powróciła do sił, lecz nie odzyskała radości życia. Choć przestała wszystkich nienawidzić, to nadal nie mogła przezwyciężyć niechęci jaką darzyła ludzi, a co za tym idzie unikała z nimi kontaktów. Jednak w podzięce za ratunek postanowiła pomagać siostrom w szpitalu. To była jej gorzka historia i tak wygląda jej życie. Więcej się już nie odzywali, siedzieli tak obok siebie i to im wystarczyło. Zrzucili z siebie ciężar, który oboje nosili w sercu.

    [​IMG]
    Zakończono pierwszy etap budowy fortyfikacji nadgranicznych

    Pałac prezydencki, Gwatemala, 5 listopada 1939.

    Od tej pory upłynął ponad miesiąc. Jose, po wyrzuceniu z siebie mrocznych sekretów przeszłości, czuł się lepiej. Wrócił do wojska, do pracy. Między nim, a Ines nawiązała się pewne specyficzna więź. Nie potrafił określić dokładnie na czym ona polegała, ani co z niej wyjdzie, ale faktem było, że jej towarzystwo koiło jego nerwy. Spotykali się zatem co jakiś czas, ale głównie milczeli lub zamieniali ledwie kilka zdań. To im na razie wystarczyło. Dzisiaj jednak nie mógł się spotkać z Ines, gdyż oto został zaproszony do pałacu na spotkanie z nowym prezydentem. Założywszy zatem odświętny mundur, wyszedł z domu. Po kilkudziesięciu minutach oczekiwania w pałacu, w końcu został poproszony, razem z pozostałymi dziewięcioma oficerami wysłanymi do Niemiec, do gabinetu prezydenta.
    - Witam szanownych oficerów – powitał ich bardzo uprzejmie prezydent, który podniósł się zza biurka. Zebrani zasalutowali i stanęli na baczności.
    - Spocznij, spocznij. Miło mi powitać was z powrotem w ojczyźnie. Mam nadzieję, że wiedzę i umiejętności, które zdobyliście na szkoleniu w Rzeszy Niemieckiej, wykorzystacie dla dobra ojczyzny. A będzie ku temu niejedna okazja. Pragnę wręczyć wam te oto pamiątkowe medale, abyście wiedzieli, że podnoszenie własnych kwalifikacji i umiejętności dla dobra ojczyzny, zawsze zostanie należycie nagrodzone. Wierzę, że od tej pory będziecie się piąć po szczeblach kariery wojskowej, z pożytkiem dla Federacji.
    - Tak jest, panie prezydencie! – zameldowali chórem oficerowie.
    Po wymienieniu kilku kolejnych uprzejmości, wręczeniu pamiątkowych medali i wykonaniu zdjęcia na potrzeby prasy, uroczystość się zakończyła i oficerowie opuścili gabinet prezydenta. Wszyscy, oprócz Jose, który został zatrzymany przez Vaidesa.
    - Nie chcę panu zabierać cennego czasu, ale doszły mnie słuchy, że jest pan najbardziej obiecującym oficerem, który odbywał szkolenie w Rzeszy. Tak przynajmniej mówią te akta, a ja nie mam powodu, by im nie wierzyć – powiedział prezydent wymachując przy tym sugestywnie jakąś teczką z papierami. Mam nadzieję, ze szybko wykaże się pan swoimi zdolnościami i udowodni nam, że rzeczywiście pańska opinia jest w stu procentach trafna i prawdziwa.
    - Postaram się panie prezydencie – odparł Jose, który był odrobinę podenerwowany całą sytuacją. W pierwszej chwili zaniepokoił, że prezydent wie o jego tajnej rozmowie odbytej podczas powrotu z Europy, a sam nie zdążył jeszcze całej tej sprawy przemyśleć i wolał ją na razie odłożyć na przyszłość. Nie chciał jednak, aby ktokolwiek się o tym dowiedział, dlatego teraz poczuł ulgę, gdy prezydent zaczął wychwalać jego umiejętności pokazane w czasie niemieckiego szkolenia. Wymiana uprzejmości i zapewnienia o wytężonej pracy dla dobra FRCA w zupełności wystarczyły i po chwili Jose był już wolny. Spieszył zatem do domu.

    Okolice Santa Rosa de Copan, 15 listopada 1939.

    Czterech podróżnych jechało drogą prowadzącą na południowy zachód w stronę Santa Rosa de Copan. Powoli zaczynało się robić ciemno, gdy jeźdźcy usłyszeli za sobą koński tętent, który był coraz bliżej. Jedne z nich odwrócił się i dostrzegł jakiegoś jeźdźca, który z wolna zaczynał ich doganiać, a gdy to zrobił, ku ich niezadowoleniu, zwolnił i zrównał się z nimi.
    - Przepraszam, czy panowie zmierzają na południe? – spytał.
    - Nie twój interes, spadaj – warknął jeden z nich.
    - Przepraszam, nie chciałem być wścibski, ale chyba zabłądziłem i potrzebuję pomocy.
    - Chyba nie słyszałeś chłoptasiu, powiedziałem spadaj – odparł ponownie jeden z grupki podróżnych i wymownie skinął głową wskazując na rewolwer wystający mu z kieszeni spodni.
    - O, w taki razie przepraszam – odparł przybysz i lekko ponaglił konia, lecz gdy ten znalazł się kilka metrów przed grupką podróżnych, nieznajomy nagle odwrócił się, a w jego ręku błysnęła stal. Zanim czwórka jeźdźców zdążyła zareagować, wystrzelał ich jak kaczki. Spłoszone konie pozrzucały jeźdźców z siodeł i umknęły w siną dal. Tymczasem napastnik spokojnie podjechał do leżących na ziemi ludzi i dobił ich strzałami z pistoletu, po czym odjechał w tę samą stronę, z której przybył. Tętent koński jeszcze przez jakiś czas odbijał się od utwardzonego traktu, by w pewnej chwili całkowicie ucichnąć. Na ziemi pozostały cztery trupy, leżące w kałuż krwi mieszającej się z kurzem pokrywającym drogę.
    Jeszcze tego samego dnia na miejscu zbrodni zjawili się policjanci z Santa Rosa de Copan, którzy zostali poinformowani o ciałach leżących na drodze. Jednak poza uprzątnięciem miejsca zbrodni, nie mieli oni zbyt dużo do roboty, gdyż ofiary były przejezdnymi, których nikt w okolicy nigdy wcześniej nie widział, a i na miejscu zbrodni nie odkryto żadnych śladów po zabójcach. Okazało się jednak, że czwórka denatów była uzbrojona po zęby, dlatego wysunięto wniosek, że mogły to być jakieś porachunki przestępcze. Było to pierwsze przypuszczenie, którego nie udało się jednak w pełni potwierdzić, aczkolwiek wydawało się najbardziej prawdopodobne. Jednak strony bezpośrednio zainteresowane w całym zajściu z pewnością wyciągnęły z niego swoje wnioski, o czym miano się przekonać jakiś czas później. Na razie jednak o całej sprawie doniesiono Juanowi, jako burmistrzowi Santa Rosa de Copan. Była to kolejna podejrzana sprawa, którą musiał się zająć.

    [​IMG]

    Pałac prezydencki, Gwatemala, 20 listopada 1939.

    W gabinecie pojawił się szef FSB Cordova, aby porozmawiać z prezydentem na temat pewnej ważnej sprawy.
    - Witam panie prezydencie. Chciałem zameldować, że nasza delikatna operacja właśnie się rozpoczęła. Po kilku nieudanych próbach, w końcu udało się nam zorganizować małą siatkę wywiadowczą na interesującym nas terytorium. Teraz poczekam na ich raport o nastrojach społecznych, organizacji władzy, wpływowych osobistościach i tak dalej. Wtedy zadecydujemy, czy rozszerzyć pole naszej działalności, czy też zwinąć całą akcję.
    - Zwinięcie akcji jest ostatecznością, proszę o tym pamiętać. Ten teren jest dla nas ważny ze względów czysto strategicznych, a i mamy po swojej stronie prawdę historyczną, więc liczę, że uda nam się jakoś doprowadzić tę sprawę do końca, który będzie nas zadowalał – zastrzegł prezydent Vaides, któremu bardzo zależało na sukcesie całej operacji.
    - Zdaje sobie z tego sprawę, panie prezydencie. Kazałem moim ludziom, w miarę skromnych możliwości oczywiście, rozpoczęcie propagandę wśród lokalnej ludności. Jednak aby przyniosło to odpowiednie korzyści musimy zwiększyć środki przeznaczone na ten cel. Jednak dopóki nie zbierzemy większej liczby informacji, nie możemy sobie pozwolić na nieostrożne posunięcia – odparł Cordova.
    - Dobrze, proszę mnie informować na bieżąco. Martwi mnie natomiast jeszcze jedna sprawa.
    - Jaka?
    - Ostatnio doniósł mi pan, że problem komunistów został rozwiązany, lecz jednocześnie spowodowało to wzmocnienie karteli narkotykowych z Gwatemali. Czy ma pan jakiś plan, aby ukrócić ich zuchwałe poczynania? Chyba nie muszę mówić, że od tego zależy nasza opinia w świecie.
    - A tak, moim agenci już się tym zajęli. Spróbujemy skłócić wewnętrznie kartele, aby się wzajemnie pozabijali, a jeśli się to nie uda, to sami ich wykończymy. Znamy imię i nazwisko ich lidera, wiemy, gdzie się ukrywa, więc nie będzie problemu go dosięgnąć.
    - Widzę, że pan już o tym pomyślał, to mnie niezmiernie cieszy. Im mniej kłopotów wewnętrznych, tym lepiej dla naszych planów, a te przecież mamy poważne, prawda? – spytał uśmiechając się przyjaźnie prezydent.
    - Dokładnie – odparł Cordova.

    Gwatemala, 29 listopada 1939.

    Dwóch policjantów wracało właśnie z pracy. Był już późny wieczór i zaczynało się ściemniać. Ich posterunek był ulokowany zaraz obok slumsów, gdzie zajmowali się tropieniem drobnych handlarzy narkotykami. Raczej niebezpieczna robota, aczkolwiek płotki rzadko kiedy stawiały większy opór. Gorzej było z ich opiekunami.
    - Mówię ci, ta robota byłaby znośna, gdyby nie trzeba było tak wcześnie wstawać. To mnie normalnie dobija – żalił się jeden z nich.
    - Co ty tam wiesz, najgorsze są dyżury nocne. Nic się nie dzieje, a ty siedzisz jak ten idiota i gapisz się na wskazówkę zegara. To ja już bym wolał wstawać z samego rana, byle tylko móc się położyć jak normalny człowiek, ale gdzie, ten cholerny grafik zawsze jest tak ułożony, że mi wypada nocka pod koniec tygodnia.
    - W sumie chyba masz rację, ale z drugiej strony na nocce nie trzeba nastawiać tak karku.
    - Co racja, to racja.
    Szli tak ulicą i gawędzili, gdy zza zakrętu wyszło troje mężczyzn, którzy zatrzymali się na środku chodnika i zatarasowali przejście.
    - Hej, co jest?! Ruszać się! – wrzasnął jeden z policjantów.
    Huk, rozległ się odgłos strzału i jedne z policjantów raniony w nogę przewrócił się. Tymczasem drugi wydobył pistolet i zaczął strzelać do napastników. W wyniku wymiany ognia jeden z drabów został ranny, ale obaj policjanci zginęli. Tak rozpoczęła się nowa wojna w slumsach, choć trudno mówić w tej dzielnicy o początku, gdyż wojna trwała tam cały czas. Carlos pozbywszy się komunistów, postanowił teraz pokazać wszystkim, kto tak naprawdę rządzi w slumsach. W tym samym czasie grupki jego siepaczy rozjechały się po kraju, aby rozszerzyć granicę przestępczego imperium Carlosa. I nie przebierali w środkach, tak więc w niedługim czasie zewsząd zaczęły dochodzić pogłoski o mordach na lokalnych watażkach, którzy nie chcieli się podporządkować drabom Carlosa.

    [​IMG]
    Nowa wojna w Europie!

    W następnym odcinku:
    Kim byli ludzie zamordowani na drodze nieopodal Santa Rosa de Copan?
    O jakim "ważnym strategicznie terytorium" rozmawiał prezydent z szefem FSB?
    Czy agenci Federacji spełnią pokładane w nich nadzieje?
    Czy Carlos zdoła utworzyć imperium narkotykowe?
    Co dalej z Jose i Ines?

    Tytuł następnego odcinka: Delikatne pertraktacje

    -----------------------
    Hehehe, trochę mnie poniosło. ;) Musicie wybaczyć obszerność wstawki o Jose, ale chciałem zamknąć już ten wątek, aby przejść w bardziej polityczne strefy fabuły. Screenów trochę mało, bo na razie nic się nie dzieje, ale to się wkrótce zmieni.

    Aha, mogą być babole, bo tekstu jest dość dużo, w wolnej chwili jeszcze nad tym posiedzę.;)
     
  9. Ponury Joe

    Ponury Joe Guest

    FRCA AAR
    1 grudnia 1939 - 1 stycznia 1940


    Odcinek LVIII - Delikatne pertraktacje





    [​IMG]

    Slumsy, Gwatemala, 10 grudnia 1939.

    Carlos przechadzał się po pokoju i coś mruczał pod nosem. W pomieszczeniu znajdowała się mała grupka oddanych mu współpracowników, która rozsiadłszy się na krzesłach, popalała papierosy. Na stole walały się butelki po alkoholu oraz puste już kieliszki. Widocznie narada trwała już od jakiegoś czasu. W końcu Carlos przerwał ciszę i mruknął:
    - Zabici, tak? No cóż, takich jak oni mogę mieć setki, więc to żaden problem. Problemem natomiast jest fakt, że ktoś bruździ mi w interesach. Gdzie ich puknęli?
    - Nieopodal Santa Rosa de Copan szefie – padła odpowiedź.
    - Hmm, kto tam jest lokalnym caudillo?
    - Od czasu likwidacji tej grubej świni Campo, teren ten jest polem starć lokalnych płotek starających się zająć jego miejsce.
    - A tak, pamiętam tego nieudacznika Garrido, co to próbował coś tam niby zorganizować – odparł Carlos i szyderczo się roześmiał – Ale on miał za małe jaja, żeby sobie poradzić w tym biznesie. Ale mniejsza z tym. Czyli nie ma tam żadnych wielkich caudillo, zatem po co lokalne opryszki miałyby stawać mi na drodze? To się kupy nie trzyma.
    - Może chcą zając pana miejsce, szefie? – rzucił jeden z siedzących koło stołu drabów.
    - Głupiś! Te płotki nie mają ze mną żadnych szans i dobrze o tym wiedzą. Na razie siedzą cicho, bo myślą, że o nich zapomniałem, ale ja pamiętam, tylko chwilowo nie są mi oni do niczego potrzebni. Nie, to nie jest ich sprawka.
    - Komuniści? – spytał inny.
    - To już prędzej, tylko coś mi tu nie gra. Mam przeczucie, że to nie oni. No bo po co mieliby opuszczać Gwatemalę i przenosić wojnę na prowincję? Przecież to nie ma sensu.
    - No to kto puknął naszych ludzi szefie?
    - Ha, widać teraz dlaczego to ja tutaj rządzę! Podejrzewam, że to nasze szanowne władze próbują nas podejść. Taaa, to by się zgadzało, ale musimy mieć pewność, zanim uderzymy. Pamiętacie tych dwóch obdartusów co to było u mnie negocjować w sprawie komuchów? Kazałem ich obserwować naszym ludziom i teraz pora złożyć im rewizytę. Sprowadzicie mi ich tutaj, ale po cichu, bez afery, dobra?
    - Czy to nie będzie zbyt ryzykowne? Porwanie funkcjonariuszy to niemal jak wypowiedzenie wojny – zauważył siedzący pod ścianą osobnik.
    - Niemal, właśnie. Zanim się skapną o co chodzi, to my wyciągniemy od tych pętaków potrzebne nam informacje, po czym albo ich odstawimy grzecznie do domów, albo…- tutaj Carlos przerwał wymownie – W każdym bądź razie musimy wiedzieć pierwsi, co się święci, inaczej mogą nas załatwić na cacy, jasne?
    - Jasne szefie!
    - Zatem wiecie co macie zrobić. Do roboty.

    Dwa dni później Carlos siedział, jak zwykle zresztą, w swoim apartamencie, gdy do pokoju wkroczył jeden z jego podwładnych.
    - Co tam? – spytał Carlos.
    - Mamy jednego. Trochę go przycisnęliśmy i zaczął sypać. Chce szef posłuchać?
    - A ma coś ciekawego do powiedzenia?
    - Można tak powiedzieć – odparł dość tajemniczo.
    - No dobra, już idę – odparł Carlos i wstał z fotela, po czym podążył za tęgim i nieogolonym mężczyzną, z którego ust wystawał papieros. Dziwnym było, że nawet gdy mówił to papieros pozostawał na swoim miejscu. Może to dlatego, że drab ów gdy tylko wypalił jednego, zaraz na jego miejsce umieszczał kolejnego. Nawet gdy szedł spać, nie wyjmował z ust peta. W rezultacie w jego dolnej wardze powstało stałe zagłębienie na papierosa, a wkładanie do ust kolejnego papierosa stawało się niemal obrzędem, który przeważnie wywoływał szydercze komentarze ze strony obserwujących to ludzi.
    No więc Carlos podążył za owym człowiekiem. Minęli długi korytarz wyłożony piękną glazurą, którą kazał położyć jeszcze stary Santos, uwielbiający przepych, i następnie skierowali się w stronę schodów prowadzących do piwnicy, gdzie na końcu długiego korytarza znajdował się doskonale wyciszony pokój, w którym Carlos przywykł wyciągać informację od swoich wrogów. Tam też trafił jeden z oficerów FSB, który wychodząc rano do pracy, nigdy tam nie dotarł, gdyż po drodze został porwany przez ludzi Carlosa. Po kilku godzinach zmiękczania i odpowiedniej perswazji zdecydował się w końcu powiedzieć wszystko, co wie. Wszedł zatem Carlos do pomieszczenia, gdzie na środku ustawiony był stołek, na którym siedział człowiek z widocznymi śladami bicia. Usiadł zatem w rogu i rzekł pogodnie:
    - Słucham pana, co mi pan może powiedzieć ciekawego.
    W tym momencie jeden z pilnujących drabów szturchnął porwanego w głowę, by ten zaczął mówić.
    - To służby sprowokowały wojnę z komunistami. Agenci FSB podszyli się pod komunistów i wykończyli jednego z waszych wysoko postawionych zbirów. Było to nam na rękę abyście sami wzajemnie się powyrzynali. Porażka komunistów była dla służb niemiłą niespodzianką, więc trzeba było wrobić was w kolejną wojnę, tym razem o przywództwo w kartelu. Obecnie agenci działają w różnych regionach kraju i montują porozumienie wrogich kartelowi z Gwatemali bossów – ciągnął, nie podnosząc głowy, więzień.
    Carlos wysłuchawszy tego zrozumiał, że został wystrychnięty na dudka, to FSB stała za zabójstwem jego brata, a nie komuniści, więc cała ta wojna w slumsach była niepotrzebnym rozlewem krwi. Chociaż wróć, niepotrzebnym w tamtej chwili. Twarz mu spochmurniała i z trudem panował nad sobą. Warknął coś do jednego z przebywających w pomieszczeniu bandytów, po czym wyszedł, zatrzaskując za sobą drzwi. Chwilę potem słychać było wrzaski i głośne huki. Gdy wszystko umilkło stało się jasne, że Carlos obmyśla teraz plan, jak zemścić się na swoich wrogach. W końcu nie może tego puścić płazem. Nie pozwala mu na to jego duma. I choćby miał wytoczyć wojnę całej organizacji nazywanej państwem, to to zrobi, byle tylko zmazać ujmę na swoim ego.

    [​IMG]

    Bocas del Toro, 15 grudnia 1939.

    Była ciemna noc, gdy grupka ludzi przemknęła się przez spokojną, rybacką osadę na wybrzeżu morza Karaibskiego. Kierowali się do małej zatoki, która była szczelnie osłonięta ze wszystkich stron i zapewniała doskonałą osłonę przed niepożądanymi obserwatorami.
    - Pssst, cicho. Chyba coś widzę. Tak, są. Spójrz – powiedział jakiś człowiek i pokazał ręką w kierunku wejścia do zatoki – Widzisz?
    - Widzę. Faktycznie, są. Hej, poświeć latarką!
    - Już – odparł kobiecy głos.
    Snop światła z latarki dał dwa przerywane sygnały, po czym jeszcze jeden. W odpowiedzi również uzyskano dwa mrugnięcia. Nieznajomi opuścili zatem swoje ukrycia i zeszli na brzeg. Tymczasem z oddali zbliżała się ku nim mała łódź napędzana cichym motorem, na której znajdowało się trzech ludzi i jakieś skrzynie. Po kilku minutach przybiła ona do brzegu, a jeden z ludzi wyskoczył na piasek i zaczął się rozglądnąć.
    - Tutaj – odparł jeden z grupki oczekującej na brzegu.
    - Pospieszcie się! Pomóżcie mi z tymi skrzyniami!
    Szybko podbiegli do łodzi i wyładowali z niej na brzeg dziesięć ciężkich skrzyń oraz kilka mniejszych worków. Potem nieznajomy, który wyszedł z łodzi, powiedział coś w obcym języku do sternika i podniósł rękę w geście pożegnania. Ludzie z plaży pomogli zepchnąć ją ponownie do morza i kilka minut później obserwowali jak znika na horyzoncie. Potem, razem z przybyszem, który pozostał z nimi, zaczęli pakować skrzynie na dwa wozy, które jak się okazało, czekały nieopodal. Jak się z ciemnej nocy wyłonili, tak samo teraz w mrokach nocy znikli. Kilka godzin później zaczynało świtać i nikt nie wiedział co się stało nocą w zatoce nieopodal Bocas del Toro.

    [​IMG]

    San Salvador, 22 grudnia 1939.

    Jose od kilku tygodni bardzo intensywnie pracował. Jako oficer wyszkolony w Rzeszy wszedł w skład specjalnej komisji, której celem było zaadaptowanie wiedzy zdobytej w Europie do warunków panujących w FRCA. Siedział zatem całymi dniami i pracował, przeglądał dokumenty i raporty, wizytował z innymi oficerami poszczególne jednostki wojskowe, itd. Praca stała się dla niego lekarstwem na własne zgryzoty. Już jakiś czas temu postulował stworzenie w Federacji wojsk zmotoryzowanych, które byłyby zdolne, w razie potrzeby, do szybkiej interwencji. Przedstawił swój pomysł w MON i uzyskał aprobatę od sztabu. Generał Vaides, który wcale nie zrzekł się stanowiska szefa wojsk lądowych, bardzo lubił wszelkie nowinki wojskowe i osobiście był zainteresowany rezultatami projektu. Zatem od kilku dni, na czele małego zespołu oficerów, zajęty był organizacją brygady zmotoryzowanej w San Salwador. A nie było to zadanie łatwe, gdyż zdobycie odpowiednich samochodów było nie lada wyzwaniem. Kraj był słabo zmotoryzowany, a choć sytuacja w ostatnich latach poprawiła się znacznie, to jednak park maszynowy musiał być w miarę jednolity. Dlatego też zaczęto rekwirować najpopularniejsze modele ciężarówek i gromadzić je w Salwadorze, gdzie przystąpiono do organizacji bazy i zaplecza. Tam też miało odbyć się szkolenie żołnierzy. A czasu było mało, gdyż sam prezydent zapowiedział, że chciałby osobiście wizytować tworzącą się jednostkę jeszcze przed końcem roku. Dlatego też wszyscy uwijali się jak w ukropie, tak by wszystko było gotowe na czas.

    Gdy już wszystko zapięto na ostatni guzik, do bazy przybył prezydent w otoczeniu kilku generałów i dokonał wizytacji oddziału. Po oględzinach parku maszynowego, krótkiej rozmowie z kilkoma wytypowanymi żołnierzami i obejrzeniu parady, prezydent zamienił kilka słów z Jose.
    - Doskonała robota, jestem pod wrażeniem – pogratulował mu Vaides, który lubił w stosunkach z oficerami przechodzić od razu na ty.
    - Dziękuję panie prezydencie, ale to była praca zespołowa.
    - Skromność ponad wszystkim, tak? Mimo to gratuluję. Nieźle to wszystko wyglądało.
    - Były problemy z pojazdami i dlatego mamy tutaj aż trzy typy ciężarówek, ale udało nam się zgromadzić odpowiednią liczbę części zapasowych. Jednak na przyszłość warto byłoby ujednolicić tę kwestię. Można by zakupić na przykład odpowiednią partię ciężarówek jednego rodzaju – sugerował Jose.
    - Postaramy się, proszę być spokojnym. A może nawet już niedługo uda nam się jeszcze bardziej wzmocnić nasze siły? – rzucił tajemniczo prezydent - W każdym bądź razie, jeszcze raz gratuluje dobrej roboty.
    - Dziękuję, panie prezydencie! – zasalutował Jose.
    - Aha, jeszcze jedno, zastanawiałem się, kto by mógł objąć dowodzenie nad tą jednostką i chyba pan będzie się najlepiej do tego nadawał. Przynajmniej na razie, do czasu aż nie znajdzie pan nowego celu. Co pan na to?
    - Rozkaz!
    - Świetnie, świetnie. Zatem wydam odpowiednie dyspozycje – odparł prezydent i skierował się do rządowych limuzyn oczekujących na parkingu.

    Kingston, Jamajka, 28 grudnia 1939.

    Delegacja FRCA przybyła na Jamajkę w celu wyłożenia swojego stanowiska w sprawie noty dyplomatycznej, którą pod koniec tamtego miesiąca wysłał rząd Federacji do Wielkiej Brytanii. Przewodniczącym delegacji jest minister spraw zagranicznych Klee, który ma rozmawiać z upoważnionym przez rząd brytyjski dyplomatą w Kingston. Podróż do Londynu byłaby zbyt ryzykowana w obliczu toczącej się w Europie wojny. Dyplomatą reprezentującym rząd brytyjski jest lord Holton. Spotkanie miało się odbyć w jednym z hoteli, gdzie po wymianie kilku uprzejmości miano rozmawiać w mało formalnej atmosferze. Ze strony Brytyjczyków było to raczej spotkanie mające wybadać grunt i sprecyzować, o co chodzi rządowi FRCA. Gdy zatem dwóch dyplomatów zasiadło w fotelach w hotelowym apartamencie, zamknięto drzwi i rozpoczęła się dyskusja.
    - Czy rzeczywiście stosunki między naszymi krajami wymagają ponownego ułożenia? Wydaje mi się, że jak na razie wszystko układa się w miarę pomyślnie. Rząd brytyjski nie ma żadnego interesu w konflikcie z Federacją – zaczął Holton, wyrażający się, jak na Anglika przystało, flegmatycznie i w tonie dość podniosłym.
    - Ależ kto tu mówi o konflikcie? Jednak pewne sprawy wymagają omówienia, gdyż znacząco zmieniła się sytuacja międzynarodowa w regionie.
    - Proszę bez takich bałamutnych stwierdzeń. Czyżby Belize aż tak uwierało w bok rządzących w Gwatemali? – wypalił prosto z mostu Anglik.
    Lekko podirytowany Klee odparł:
    - Stan uwierania jest stanem nieprzyjemnym, a więc staralibyśmy się ów stan zmienić wszelkimi sposobami. My na razie chcemy rozmawiać. Szczególnie martwi nas obecność brytyjska na kontynencie, sprawa Belize ze zrozumiałych powodów musi budzić w nas niepokój. W końcu jest to teren ważny strategicznie z naszego punktu widzenia. Z punktu widzenia Londynu jest to jedynie jedna z zamorskich kolonii, dla nas jest to teren położony bardzo blisko stolicy i pozostający pod obcą kontrolą. Co innego, gdyby teren ten zamieszkiwali Anglicy, ale dobrze pan wie, że tak nie jest. Ludność Belize ma więcej wspólnego z mieszkańcami Federacji, niż z Londynem.
    - I jakie widzi rząd FRCA rozwiązanie tej kwestii?
    - Rozwiązaniem byłoby stopniowe zwiększanie niezależności obszaru od rządu w Londynie.
    - Chce pan powiedzieć, że mamy się wynieść z tego terenu?
    - Ależ skąd, chcę powiedzieć, że czas najwyższy oddać część władzy w ręce ludzi zamieszkujących te tereny. Chcemy stopniowego usamodzielnienia się Belize, zniesienia systemu kolonialnego w tym kraju. Pragniemy, aby Ameryka Środkowa była strefą wolną od kolonializmu. Oczywiście nie mamy nic przeciwko dalszemu pozostaniu Wielkiej Brytanii w sferze politycznej regionu, ale obecność ta nie może być oparta o imperializm europejski.
    - Znaczy mamy się wyzbyć naszych kolonii? – spytał sarkastycznie Holton.
    - Pragnę przypomnieć, że rząd Gwatemali jeszcze w ubiegłym wieku wysunął postulat likwidacji kolonialnego systemu w Belize. Londyn zignorował ten głos. Jednak czasy się zmieniają, nie można ciągle wierzyć, że narody pozostające pod jarzmem kolonializmu nadal będą potulnie wykonywać polecenia swoich panów. Belize jest obszarem, który dojrzał, aby uzyskać przynajmniej częściową niepodległość.
    - A jaką mamy gwarancję, że w przyszłości nie będziecie chcieli przyłączyć tego kraju do waszej Federacji?
    - To już zależy do tamtejszej ludności. Ze swojej strony mogę zapewnić, że ze strony FRCA nie dojdzie do żadnych kroków nieprzyjaznych wobec Belize i Wielkiej Brytanii. Jeśli uda nam się osiągnąć porozumienie – dorzucił szybko Klee.
    - Porozmawiajmy jeszcze o innych punktach waszej noty – zaproponował lord Holton.
    - Oczywiście, przecież po to się tutaj dziś spotkaliśmy – odparł uprzejmie Klee.
    Rozmowa trwała jeszcze kilka godzin, po czym obie strony przyjęły postawę wyczekującą. W każdym bądź razie, żadne ustalenia dzisiaj nie zapadły, jednak pewne niuanse zostały wychwycone i w odpowiedni sposób zinterpretowane przez obu rozmówców. Sprawa Belize pozostała nadal otwarta.

    [​IMG]

    Tegucigalpa, 29 grudnia 1939.

    W Tegucigalpie stacjonował 1. Korpus Górski, którego żołnierze pełnili rolę odwodu strategicznego na wypadek wojny. Jednak od czasu sformowania tej jednostki, ani razu nie miała ona okazji brać udziału w działaniach wojennych. Dlatego niemałym zaskoczeniem, zarówno dla oficerów, jak i zwykłych żołnierzy, był telegram ze sztabu, w którym rozkazano, aby cały korpus natychmiast ogłosił mobilizację, a następnie jak najszybciej stawił się w Gwatemali w gotowości bojowej. Na północy kraju szykowało się coś dużego, ale nikt jeszcze nie wiedział o co chodzi. Nowy rok przyniesie jeszcze wiele niespodzianek.

    W następnym odcinku:
    Jaka będzie reakcja Carlosa na wieść, że to służby specjalne stoją za śmiercią jego brata?
    Jak dalej potoczą się pertraktacje między rządem FRCA i Wielką Brytanią?
    Co oznacza tak nagła mobilizacja odwodów w Tegucigalpie?
    Czy Jose sprosta nowej funkcji, którą będzie sprawował?


    Tytuł następnego odcinka: Nowy rok, stare problemy


    -----------------------
    Tak, tak, wróciłem.:D Po pierwsze pragnę podziękować Sitro za pomoc przy korekcie odcinka. Jestem mu bardzo wdzięczny, że zechciał poprawić moje grafomańskie wypociny.;) Po drugie, chciałbym przeprosić (który to już raz?;)) za kolejną dłuższą przerwę w aar'ze. Niestety, gdy trwa pokój i nie ma zbytnio o czym pisać, to jakoś zapał jest mniejszy. A może to tylko moje wrodzone lenistwo znowu dało o sobie znać?:p

    No to teraz kilka słów o tym co w odcinku. Dzisiaj troszkę bardziej politykujemy. Ostatnio było bardziej fabularnie, dziś bardziej dyplomatycznie. Jak widać wraca na tapetę sprawa Belize. Uznałem, że najwyższy czas ją poruszyć, gdyż brytyjska enklawa w Ameryce Środkowej bardzo brzydko wygląda. Jeszcze nie wiem jak sprawę rozwiążę, więc czekam na komentarze i sugestie.;)

    A Jose dostał awans.:D Znaczy jest dowódcą brygady, więc proszę tego "generała dywizji" nie traktować dosłownie. Ot, mechanika gry. Dywizja dodana eventem, a poprzez edycje sava ograniczyłem jej siłę do 33. Trochę niezbyt elegancko, ale nie miałem czasu bawić się w misterną sztukę modera i kombinować z aktywacją jednostki. Efekt jest przecież taki sam.:)
     
  10. Ponury Joe

    Ponury Joe Guest

    FRCA AAR
    1 stycznia - 1 lutego 1940


    Odcinek LIX - Nowy rok, stare kłopoty


    MON, Gwatemala, 5 stycznia 1940.

    - To jest głupota, mówię wam – narzekał szef sił powietrznych Pineda – To są wszystko mrzonki! Wieki zajmie, zanim zdołamy wystawić na tyle liczącą się flotę, aby zabezpieczyć nasze granice. Zresztą i tak nas na to nie stać. Castaneda nakupił pływającego złomu i teraz grube miliony quetzali pakujemy w łatanie dziur w pływających trumnach! A Urribe jest w wniebowzięty, paraduje w swoim białym mundurze admirała i wszędzie wtyka swój nos, utrącając każdą propozycję zmiany polityki zbrojeniowej Federacji.
    Tak zaczęło się spotkanie w ministerstwie Obrony Narodowej, w którym wzięli udział, oprócz ministra Arendano, także szef sztabu Molina oraz dowódca sił powietrznych, gen. Buonaventura Pineda. Spotkanie miało nieformalny charakter i było również okazją do wypicia kilku lampek doskonałego wina z zeszłorocznych zbiorów. Mocne wina owocowe były chlubą Ameryki Środkowej, a metody ich wytwarzania były pilnie strzeżoną tajemnicą.
    - Cóż zrobić? – odparł Arendano, wzruszając przy tym ramionami – Vaides w pełni kontynuuje linię polityczną Castanedy. Co prawda brakuje mu sprytu i inteligencji byłego prezydenta, ale jednak ma poparcie w armii i stoją za nim służby.
    - No, a co panowie proponują w zamian? – spytał Molina, który na razie przysłuchiwał się tylko rozmowie.
    - Jak to co? Nie czyta pan gazet? Lotnictwo! To jest przyszłość. Wojna w Europie dobitnie to pokazuje. Silne siły powietrzne pozwalają panować zarówno na lądzie, jak i na morzu. I w dodatku są tańsze od rozbuchanego programu zbrojeń morskich forsowanych przez rząd Federacji. Zresztą dzięki kontaktom z Rzeszą mamy u siebie wszystko czego potrzebujemy, mamy zalążki przemysłu lotniczego, mamy ropę na paliwo, potrzebujemy tylko zwiększenia nakładów. Ale nie! – wrzasnął w końcu podenerwowany Pineda, żywo przy tym gestykulując – Banda pomyleńców uparła się na statki i nic nie słyszę, tylko statki, statki i jeszcze raz statki.
    - Chyba okręty – sprostował Arendano.
    - A co to za różnica do ciężkiej cholery? – syknął szef sił powietrznych, który lekko się zagotował – Chodzi mi o to, że zmarnowaliśmy bardzo dużo czasu na fanaberie. Tymczasem mogliśmy już teraz być wiodącym w regionie państwem pod względem liczby samolotów. A tak całe badania nad rozwojem doktryn, szkolenie, praca nad nowymi modelami maszyn, wszystko leży i kwiczy! A dlaczego? Bo ważniejsze są statki!
    Zakończywszy swój emocjonalny monolog, Pineda sięgnął po kieliszek i pociągnął niezły łyk wina.
    - Trzeba by jakoś wpłynąć na Vaidesa, ale jak? To strasznie mało elastyczny człowiek – rzucił Arendano.
    - Hmm, niekoniecznie – odparł Molina.
    - Co pan ma na myśli? – spytał wyraźnie zainteresowany Pineda.
    - Myślę, że można by spróbować wpłynąć na Cordovę, szefa FSB. Wiadomo przecież, że jest on dość blisko Vaidesa, więc może udałoby się go namówić na poparcie słusznych przecież postulatów. Z tego co mi wiadomo, to Vaides jest dość podatny na jego sugestie. Zresztą krąży plotka, że co Cordova wymyśli, to Vaides zrobi.
    - To jest dobry pomysł – rzekł Pineda i poderwał się z miejsca – Nie, to jest świetny pomysł. Cordova wygląda na człowieka inteligentnego, a nie ślepego doktrynera, jakim jest Vaides. Spróbuję go urobić.
    Powiedziawszy to opuścił gabinet, ku lekkiemu zdziwieniu, a może nawet rozbawieniu Moliny i Arendano, którzy wymienili przy okazji szydercze spojrzenia.
    - No tak, jeśli mu się uda to nie Urribe będzie się puszył białym admiralskim mundurem, lecz Pineda. Co za świat. No nic, może się jeszcze napijemy?
    - Z przyjemnością – odparł Molina.
    Obaj panowie raczej z dala trzymali się od polityki. Byli wojskowymi i tylko wojskowymi.

    [​IMG]

    Pałac prezydencki, Gwatemala, 10 styczeń 1940.

    Z Jamajki powrócił właśnie minister spraw zagranicznych Federacji Klee i przybył, by poinformować prezydenta o wynikach jego misji. A miał o czym opowiadać, gdyż oprócz misji na Jamajce, musiał udać się w trybie pilnym do Meksyku. Federacja ultymatywnie zażądała spłaty zaległości do końca 1939 roku, lecz rząd meksykański nie wywiązał się z tego ultimatum, co spowodowało wzrost napięcia między oboma krajami. W rezultacie minister Klee z Jamajki musiał się udać prosto do Meksyku, aby na drodze negocjacyjnej zażegnać możliwy konflikt zbrojny.
    - A, pan minister! Proszę, proszę! I jak tam nasi drodzy sąsiedzi się miewają? Mam nadzieję, że ich stanowisko zostało zrewidowane i to, co są dłużni Federacji, zdecydują się uregulować. Jeśli nie to może być gorąco. W każdym bądź razie posłuchałem rady Cordovy i zmobilizowałem armię oraz poleciłem ściągnąć posiłki z głębi kraju. Korpus górski jest już w drodze.
    - Chyba nie będzie to konieczne. Wytłumaczyłem stronie meksykańskiej, że ponowny konflikt z Federacją jest im niepotrzebny, bo nic na nim nie zyskają, a mogą jeszcze więcej stracić. Zresztą wieści o mobilizacji chyba do nich dotarły z innych źródeł, gdyż nie byli zbyt hardzi i zgodzili się uregulować do końca stycznia ostatnią ratę reparacji i ułożyć na nowo wzajemne stosunki dwustronne. Aczkolwiek nie należy się spodziewać z ich strony jakichś oznak przyjaźni. Będzie to raczej wroga neutralność.
    - Mniejsza z tym, po stracie rejonu Villahermosy i tamtejszych źródeł ropy znaczenie Meksyku na arenie międzynarodowej znacząco spadło. Zresztą w razie czego szybko zrobimy z nimi porządek. Zatem mam rozumieć, że sprawa reparacji została załatwiona?
    - Powiedziałbym raczej, że jest na dobrej drodze. Aczkolwiek Meksyk robi się powoli niewypłacalny, więc część ostatniej raty zgodziłem się przyjąć w dobrach ruchomych. Myślę, że dobrym krokiem byłoby też anulowanie części kwoty, bo to by dobrze wyglądało na arenie międzynarodowej, a Meksyk i tak jest już prawie bankrutem, i długie lata zajmie mu powrót do równowagi finansowej. Można powiedzieć, że wojna z FRCA była dla nich katastrofą.
    - Jak pan uważa. Sprawa Meksyku jest już dla mnie mało istotna. Skoro uznali nasze racje i zgodzili się płacić, to uważam ją za zamkniętą, aczkolwiek utrzymamy mobilizację i stan gotowości armii do czasu, aż ostatnia rata zostania nam przekazana. Zresztą wojska mogą się też przydać na innym odcinku granicy, prawda?
    - Pan prezydent mówi o Belize? Trudno powiedzieć. Wszystko zależy jak potoczą się losy wojny w Europie. Brytyjczycy nie mają złudzeń, że chcemy usunąć ich z Ameryki Środkowej, więc żadne krasomówcze zabiegi i tak ich nie zmylą. Gwatemala od początków XIX wieku domagała się przyłączenia Belize i likwidacji brytyjskiej obecności w Ameryce Środkowej. FRCA reprezentuje zatem obecnie roszczenia Gwatemali, jako części składowej Federacji, do Belize. Jeżeli Niemcy mocno przycisną Anglików w Europie, to możliwe że w trosce o brytyjskie interesy w rejonie Karaibów, zgodzą się oni na częściową niepodległość Belize, a w czasie późniejszym na pełną niepodległość.
    - Pełną niepodległość do czasu przyłączenia do Federacji, to chciał pan powiedzieć, prawda?
    - W gruncie rzeczy tak – odparł lekko zmieszany Klee.
    - Co się stanie teraz? – dopytywał się prezydent.
    - Będziemy kontynuować rozmowy, ale w gruncie rzeczy wszyscy czekają na to co się stanie w Europie. Spróbujemy naciskać Brytyjczyków, ale póki ich europejskie posiadłości i strefy wpływów nie będą zagrożone, póty nie ma co liczyć na łatwe ustępstwa. Musimy zatem trzymać kciuki za Rzeszę Niemiecką, bo im mocniej uderzą na Wielką Brytanię, tym bardziej zmięknie ich stanowisko w rejonie Karaibów. A wtedy będziemy mogli postawić sprawę ultymatywnie.
    - Hmm, rozumiem – odparł lakonicznie Vaides – Zatem będziemy czekać. Oby wiosna przyniosła szereg klęsk Brytyjczykom, a nam szereg sukcesów.
    - Oby – odparł na zakończenie wizyty Klee.

    [​IMG]

    Managua, 25 stycznia 1940.

    Grupka ludzi zebrała się w znanej nam już, starej i podniszczonej kamienicy w Managui. Wśród zebranych panował nastrój podniecenia. Zbiwszy się w małe grupki, zawzięcie o czymś dyskutowali. Chwilę później do pokoju wkroczył szczupły mężczyzna w okularach, za nim podążała młoda dziewczyna, a pochód zamykało dwóch tęgich mężczyzn niosących dwie duże skrzynie, na których znajdowały się dziwne znaki. Z trudem donieśli je do stojącego pośrodku pokoju stołu, po czym zabrali się do ich otwierania. Tymczasem chudy mężczyzna stanął przed grupką zgromadzonych w pokoju ludzi i powiedział:
    - Witam towarzysze! Przed wami delikatna, ale za razem piekielnie ważna misja. W waszych rękach leży los robotników i chłopów uciskanych każdego dnia przez kapitalistów. Od was zależy, czy wasi bracia, żołnierze, będą walczyć z nami, czy też przeciwko nam. Niech bije od was moc przykładu dla ludzi zmuszanych, wbrew swej woli, do służby w nieswoim interesie. Organizacja wspomoże was, jak to tylko będzie możliwe. Przygotowaliśmy ulotki informujące o ździerstwach i oszustwach obecnych władz, które powinniście rozprowadzić wśród ludu miast i odczytywać chłopom. Niech poznają prawdę. Wyposażymy was w pieniądze, które powinniście mądrze spożytkować, zyskując dla naszej sprawy zwolenników. Nie brzydźcie się przekupstwem, bo w walce z imperialistycznymi tyranami - musimy walczyć ich bronią. Sabotujcie fabryki produkujące broń, którą zadawany jest gwałt prostemu ludowi, niszczcie przejawy kapitalistycznej propagandy, posterunki policji wspierającej rządy wyzyskiwaczy. Niech lud zobaczy, że nie są oni w stanie zapewnić im bezpieczeństwa. Nie litujcie się nad kapitalistami i członkami starego reżimu, gdyż oni nad wami litości mieć nie będą. Nie strońcie od aktów terroru wobec naszych wrogów, bo terror w słusznej sprawie przestaje być terrorem. Organizacja wyposaży was w broń osobistą, abyście mogli się obronić przed sługusami imperializmu. Bądźcie twórczy, gdyż od was zależy los rewolucji proletariackiej w całej Ameryce.
    Mowę w tej chwili przerwały okrzyki i wiwaty.
    - Niech żyje el Comandante! Niech żyje sojusz robotniczo-chłopski! Precz z imperialistycznym kapitalizmem i uciskiem!
    - Towarzysze i towarzyszki! – rzekł ponownie Comandante i podniósł do góry rękę na znak, aby się uciszyli – Wasz zapał utwierdza mnie w przekonaniu, że nasza sprawa jest słuszna. W tych skrzyniach jest broń, pieniądze i materiały wybuchowe. Teraz wam to rozdam, a potem opuścicie tę kamienicę i poniesiecie nasze przesłanie w świat. Ze swojej strony pragnę wam życzyć powodzenia!
    To powiedziawszy wyszedł z pokoju, a reszta zgromadzonych osób podeszła do stołu, aby otrzymać niezbędne dla ich misji wyposażenie. Młoda kobieta rozdała każdemu plik banknotów, po czym życząc im powodzenia, wyszła z pomieszczenia i skierowała się obdrapanym korytarzem w stronę schodów prowadzących na strych, gdzie znajdował się jeszcze jeden pokój. Podeszła do drzwi i cichutko zapukała, po czym uchyliła je i weszła do środka, gdzie na stołku pod ścianą siedział el Comandante, przywódca Czerwonych Panter, z wzrokiem wlepionym w sufit.
    - Towarzyszu… – szepnęła, gdy nie zareagował na jej pojawienie się.
    - A, to ty – odparł szybko, jakby wyrwany z jakiegoś snu – O co chodzi?
    - Towarzysz jakiś taki dziwny ostatnio, małomówny. Coś towarzysza trapi? – spytała dziewczyna.
    - Czy mnie coś trapi? Tak, od bardzo, bardzo dawna.
    - Chce towarzy…- nagle przerwał jej gwałtownie:
    - Skończmy z tymi towarzyszami. Gdy jesteśmy sami możesz mi mówić na „ty”.
    Dziewczyna lekko się zmieszała tym nagłym skróceniem dystansu. Wolała, aby pozostał dla niej towarzyszem, heroicznym bojownikiem o sprawę robotniczą, ale z drugiej strony było dla niej wyróżnieniem, że niedostępny dla nikogo sam el Comandante, właśnie wobec niej przeszedł po prostu na „ty”.
    - Jak masz na imię? – spytał.
    - Ana.
    - Usiądź zatem, Ano, i mi powiedz, jak sądzisz, uda nam się?
    - Tak, towarzyszu…Eee…To znaczy pod twoim przewodnictwem z pewnością, gdyż nasza sprawa jest słuszna – a mówiąc to szybko zajęła miejsce na łóżku stojącym pod ścianą, nieopodal regału z ogromną ilością książek, naprzeciwko krzesła na którym siedział przywódca. Sam pokój był pozbawiony okien, poza niewielkim lufcikiem w dachu, który - brudny i zarośnięty mchem - wpuszczał do środka bardzo mało światła. Obok łóżka stało małe biurko, na którym stała lampa oliwna i walały się jakieś papiery. Obok, na ziemi, leżała maszyna do pisania i mnóstwo kartek, niektóre były puste, inne częściowo zapisane, parę było pomiętych. Obok biurka było krzesło, na którym siedział właśnie el Commendante. Oprócz tych mebli, w pokoju nie było żadnego innego wyposażenia. Samo łóżko było proste i pozbawione ozdób. Na materacu, który był lekko wyleżany i zużyty, leżał złożony w kostkę szary i lekko chropowaty koc oraz czysta i śnieżnobiała poduszka. Pod łóżkiem natomiast znajdowała się mała miedniczka i dzbanek na wodę. Dziewczyna miała po raz pierwszy okazję tak dokładnie zlustrować ten pokój, gdyż zazwyczaj wchodziła tu tylko na chwilkę, gdy Comandante czegoś potrzebował lub trzeba było po kogoś posłać. Ona sama mieszkała w pokoju na parterze. Oprócz nich w kamienicy mieszkała stara i gruba właścicielka, zatwardziała komunistka, której mąż został powieszony za działalność wywrotową. Strata ta spowodowała, że szczerze znienawidziła, zarówno ówczesne, jak i obecne władze. Poza tym był jeszcze Felippe, wykonujący czynności konserwatora i dozorcy, jednak przez większość czasu był on pijany i niewiele było z niego pożytku. Sama kamienica znajdowała się na uboczu, dzięki czemu mało kto zwracał uwagę na wchodzące i wychodzące osoby. A ruch w ostatnich dniach był całkiem spory. Często wchodzący i wychodzący mijali się w ciemnym korytarzu prowadzącym do klatki schodowej. Wszyscy chcieli się widzieć z przywódcą Czerwonych Panter i wszyscy zostawali przyjęci. Sam el Comandante wiódł żywot ascetyczny, wypełniony pracą ideologiczną i kierowaniem organizacją. Gdy dopadało go zmęczenie, zamykał się w swoim małym pokoiku na strychu i godzinami błądził myślami, sam nie wiedząc w jakim celu. Sypiał bardzo mało, trzy, cztery godziny na dobę, jadał również niewiele. Nie stosował żadnych używek, gdyż chciał, aby jego umysł pozostawał cały czas bystry i czujny. I teraz też, poczuwszy zmęczenie, udał się do swojego pokoiku, gdzie odnalazła go Ane.
    - Sprawa jest słuszna, ale czy metody są właściwe? Przekupstwo, morderstwo, terror? Jak sądzisz? – spytał nagle.
    - Przecież dziesiątki milionów cierpi pod tyrańską władzą setek, czy możemy na to pozwolić? Chlubny cel musi uświęcać środki, jakimi zostanie on osiągnięty, gdyż po jego osiągnięciu wszelkie krzywdy ustaną. Dolawszy kilka kropli do chwiejącego się pucharu pełnego wody, możemy doprowadzić do jego obalenia – odparła z pasją.
    - Słusznie, słusznie – pokiwał głową mężczyzna, lecz po chwili spytał – Ale czy mamy prawo krzywdzić tych, którzy służą nieświadomie złej sprawie?
    - Nie wiem – odparła już mniej pewnie Ane, ale zaraz potem dodała – Ale Jurij mówi, że stoją oni na drodze do celu, a więc będą stanowić niezbędną ofiarę. Kto nic nie poświęca, ten nic nie zyskuje.
    Mężczyzna zgarbił się, oparł łokcie o kolana i schował twarz w dłoniach. Po chwili wyprostował się i spojrzał na wpatrzoną w niego kobietę.
    - Jurij. Co o nim sądzisz?
    - Sama nie wiem. To chyba mądry człowiek i wiele rzeczy, które mówi, uważam za słuszne.
    - Czy ludzie pójdą za nim? – spytał Comandante.
    - Nie wiem, on jest obcy, jego cudzoziemski akcent może go zdradzić. Obcym się nie ufa. Tak przynajmniej sądzi prosty lud, więc nie wiem, czy za nim pójdą.
    - Jurij, Jurij... Jaka szkoda, że jesteś obcym w tym kraju, bo mógłbyś ściągnąć z moich barków ten ciężar – powiedział do siebie Comandante.
    Ana nie rozumiała dziwnego nastroju pewnego zazwyczaj komendanta Czerwonych Panter. „Może jest chory?” pomyślała.
    - Dobrze się towarzysz czuje? – spytała nieśmiało.
    Odparł po chwili ciszy:
    - Nie, ale czuję się tak od dawna i nic nie można z tym zrobić. Nie ma na to lekarstwa.
    - Niezbyt rozumiem. Co chcesz powiedzieć?
    - Czuję się źle od momentu narodzenia, odkąd ujrzałem ten padoł niedoli i cierpienia - powiedział poważnie, jednak po chwili, jakby wszelkie wątpliwości znikły, rzucił całkowicie zmienionym głosem - Teraz jednak mam możliwość coś zrobić, poprawić to co jest złe. Zaprowadzimy wreszcie sprawiedliwość i prawdziwą równość między ludźmi!
    Z dołu słychać było, że ostatnie osoby opuszczają kamienicę i Felippe zamyka drzwi do pokoju, po czym schodzi po schodach na parter. Stare schody z każdym krokiem nieznośnie trzeszczały, aż w końcu wszystko umilkło. Zostali sami. Ana spoglądała na siedzącego przed nim mężczyznę, który znowu chyba pogrążył się w swoich myślach, gdyż nic nie mówił, a wzrok miał wlepiony w ścianę znajdującą się za nią. Powoli wstała z łóżka i już miała wyjść z pokoju i zostawić go samego, gdy nagle w jakimś dziwnym i niewytłumaczalnym odruchu podeszła do niego i przytuliła go do siebie, szepcząc:
    - Proszę się nie zamartwiać, pod przewodnictwem człowieka tak oddanego sprawie, jak ty, wszystko musi się udać. Wierzę w ciebie, towarzyszu, i wszyscy w ciebie wierzą. Skierowałeś nas na właściwe tory, dałeś nam nadzieję i pokazałeś, że nie ma rzeczy niemożliwych. Jesteś naszym sztandarem, który podtrzymywany przez nasze ręce, będzie łopotał na wietrze, jako symbol równości między ludźmi.
    Cała sytuacja mocno zaskoczyła el Comandante, który zupełnie nie wiedział, co zrobić w tej sytuacji. Z jednej strony czuł się skrępowany i zawstydzony, ale z drugiej ta nagła manifestacja przywiązania i oddania jego osobie wywołała w nim poczucie słuszności sprawy, o którą walczą. Ku jego zaskoczeniu, pojawiło się również coś więcej, nowe uczucie, którego wcześniej nie odczuwał, a przynajmniej nie z taką siłą. Oto był tak blisko młodej kobiety, o gładkim i jędrnym ciele, która darzyła go trudnym do opisania uwielbieniem. Była tak blisko, że czuł jak oddycha, wchłaniał zapach jej ubrania. Nagle uświadomił sobie, że jego ręka objęła ją w pół, a ona pochyla się nad nim i przymknąwszy oczy, zaczyna go całować. Poczuł jej rękę na policzku, jak ściąga z jego głowy okulary. Chwilę później przewrócił ją na łóżko i zaczął rozbierać, dając upust swoim żądzom. A ona wcale się nie broniła. Ana nie była przesadnie ładna, ale mogła się podobać, gdyby nie to, że jej szczupłe i powabne ciało było zakrywane przez szare i staromodne suknie, sięgające aż do kostek. Do tego nieodłączne okulary o grubych oprawkach nieco szpeciły, w gruncie rzeczy ładną i delikatną, twarz, o dużych, czarnych oczach i małym, kształtnym nosie. Dopiero ściągnięcie grubych opraw ujawniało ukryte piękno kobiecości w kwiecie wieku. Nic więc dziwnego, że dotknąwszy jej jędrnego ciała, zazwyczaj ukrytego w luźnych i workowatych sukniach, w każdym mężczyźnie rozpaliłoby się ukryte pożądanie.

    [​IMG]

    Siedziba FSB, Gwatemala, 30 stycznia 1940.

    Z samego rana w gabinecie Cordovy rozległ się dźwięk telefonu. Szef FSB właśnie wszedł do gabinetu i podniósł słuchawkę.
    - Słucham…Cordova…Tak, poznaję? Co? Jak to się stało? Kiedy go złapali?... Gdzie jest teraz? Yhy…Tak, rozumiem….Wiesz, co to znaczy? Myślisz, że zdążył wszystko wyśpiewać? Zająłeś się tym? Dobrze…Jesteś pewny, że nic więcej nie piśnie? Ktoś jeszcze o tym wie? …Informuj mnie na bieżąco, bo jeśli to się wyda to jesteśmy skończeni.
    Cordova odłożył ze złością słuchawkę telefonu i warknął:
    - Skończony idiota! Mówiłem, że to może się tak skończyć, ale nie chciał słuchać i teraz jesteśmy w ****ie po uszy!
    Szybkim krokiem podszedł do drzwi, uchylił je i wrzasnął do adiutanta:
    - Dawaj mi tutaj agenta Moreno! Ma tu być za godzinę!
    Po tym zatrzasnął drzwi, usiadł z biurkiem i nalał sobie szklaneczkę czegoś mocniejszego na uspokojenie się. Agent Moreno był najbardziej zaufanym człowiekiem Cordovy, był typem, który nigdy nie zadaje pytań, jeśli pieniądze się zgadzają. Pozbawiony kręgosłupa moralnego, był idealnym narzędziem w załatwianiu „trudnych spraw”. Godzinę później w gabinecie szefa FSB zasiadł barczysty mężczyzna, o twarzy podobnej do buldoga, lekko czerwonawej, z dużym płaskim nochalem. Chodzą plotki, że Moreno był niegdyś niezłym bokserem, aż do czasu, gdy nie zabił przypadkowo swojego przeciwnika. Śmierć na ringu nigdy nie robiła dobrej reklamy, więc zrezygnowano z jego usług. Po tym incydencie Moreno został zwerbowany do służb, gdzie od razu dostrzeżono jego „zdolności”, a po objęciu stanowiska szefa przez Cordovę, szybko stał się jego zaufanym człowiekiem.
    - No i jak? – spytał Cordova – Da się to zrobić?
    - Wszystko się da za odpowiednią cenę. Co prawda będzie to kłopotliwe, ale wykonalne – mruknął – Kiedy mam się tym zająć?
    - Jeszcze nie teraz, masz być w pogotowiu. Przygotuj wszystko, ale czekaj na mój rozkaz. Możliwe, że wcale do tego nie dojdzie, ale lepiej być przygotowanym na taką ewentualność.
    - Zrobi się szefie – odparł ponurym głosem, po czym wstał i wyszedł z gabinetu.
    Chwilę później również Cordova podniósł się z fotela i wyszedł z gabinetu. Wsiadł szybko do podstawionego samochodu, po czym nakazał się wieźć do pałacu prezydenckiego. Szofer zamknął za nim drzwi i zajął miejsce za kierownicą. Wyjechali z bramy prowadzącej na dziedziniec przed gmachem FSB i włączyli się do ruchu. W tym samym momencie z bocznej uliczki ruszył stary i zdezelowany samochód, który wyjechał przed samochodem Cordovy. Zwalniał on coraz bardziej, aż w końcu się zatrzymał. Szofer widząc to również zwolnił, gdyż samochód tarasował mu drogę. W końcu zatrzymał się i czekał, aż znowu będzie można ruszyć. Cordova oderwał wzrok od papierów, które właśnie przeglądał i spojrzał dlaczego samochód się zatrzymał. W tej chwili z bramy kamienicy obok której przebiegała ulica wypadło dwóch zamaskowanych typów, a i kierowca stojącego przed nimi samochodu wyciągnął strzelbę i wycelował w pojazd, którym jechał Cordova.
    - To zamach! Proszę się schylić! – wrzasnął szofer i błyskawicznie dodał gazu. Ułamek sekundy później rozległy się odgłosy wystrzałów. Cordova wręcz słyszał, jak kule przelatują mu nad głową. Towarzyszył temu dźwięk tłuczonego szkła i kul odbijających się karoserii samochodu. Szofer ruszył z piskami opon, próbując rozjechać zagradzającego mu drogę zamachowca, lecz ten odskoczył w ostatniej chwili. Z bramy wybiegli dwaj pozostali skrytobójcy, nie przestając strzelać do oddalającego się już samochodu Cordovy. Chwilę później wsiedli do swojego pojazdu i odjechali w stronę slumsów.

    [​IMG]
    [​IMG]


    W następnym odcinku:
    Czy Cordova przeżył zamach na swoje życie?
    Jakie siły stoją za zamachem na szefa FSB?
    Kim jest tajemniczy Jurij?
    Dokąd udają się aktywiści Czerwonych Panter?
    Jakie zadanie ma wykonać Moreno?

    Tytuł następnego odcinka: Siedlisko zła

    -----------------------
    Zgodnie z obietnicą - odcinek aar'a ma swoją premierę jeszcze w 2009 roku. Mam nadzieję, że wydarzenia, które tutaj opisałem Was zainteresują.;) W związku z prośbą o aktualny stan armii FRCA prezentuję małe podsumowanie.

    Podziękowania dla Sitro, który odciążył mnie po raz kolejny z przykrej dla mnie konieczności korekty odcinka (muchas gracias senior Sitro :D). Zapraszam do czytania, krytykowania oraz spekulowania co będzie dalej.;)
     
  11. Ponury Joe

    Ponury Joe Guest

    Kto jest kim, czyli jak się nie pogubić w fabule FRCA AAR



    Buch Vialpando


    Tz'utujil*, czyli potomkowie Majów. Z tej właśnie grupy społecznej pochodziła matka Bucha, który był owocem jej zakazanej miłości do mężczyzny wywodzącego się z potomków hiszpańskich osadników w Gwatemali. Mimo upływu setek lat od kolonizacji Ameryki, świat Indian nadal pragnął zachować swoją izolację od reszty społeczeństwa. Dżungla nadal była dla nich schronieniem, a zarazem naturalną granicą. Buch nigdy nie znał swojego ojca, gdyż ten wcale nie miał zamiaru wiązać się z Indianką i porzucił matkę Bucha, nawet nie wiedząc, ze jest ona w ciąży. Niestety, współplemieńcy nie zaakceptowali ciąży kobiety i wypędzili ją ze swojej społeczności. Zdesperowana, porzuciła zatem rodzinne strony i opuściła dżunglę. Tułała się jakiś czas po okolicy szukając zajęcia, lecz kobieta w widocznej ciąży nie była dobrym materiałem na pracownika. W końcu przygarnęło ją stare małżeństwo, które ulitowało się nad żałosnym losem młodej i zrozpaczonej kobiety. Zamieszkała ona zatem w ich domu, pomagając w tkaniu sukna i innych, codziennych czynnościach. Tu też urodził się Buch. Poród był bardzo ciężki, i chociaż narodzone dziecko wyglądało na zdrowe i silne, to jednak jego matka zmarła kilka dni po porodzie.

    Sam Buch od najmłodszych lat imponował tężyzną fizyczną. Ludzie, którzy przygarnęli matkę Bucha postanowili wychować chłopca, gdyż sami nie mieli dzieci, choć bardzo tego pragnęli. Pracowali oni w pobliskiej hacjendzie. Przybrany ojciec Bucha był stajennym, natomiast jego „przyszywana” matka zajmowała się pomocą w gospodarstwie i tkactwem. Buch nigdy nie dowiedział się, że jest sierotą, gdyż staruszkowie uznali, że tak będzie dla niego lepiej. Prawda tylko przysporzyłaby mu bólu i cierpienia. Dziecko rosło jak na drożdżach i znacząco górowało nad swoimi rówieśnikami. Niestety, wraz z rozwojem fizycznym, nie szedł w parze rozwój umysłowy. Chłopiec był lekko opóźniony i wolno kojarzył pewne fakty. Dawał się również łatwo manipulować przez innych, dlatego też jego opiekunowie wręcz wytrenowali w nim potrzebę czynienia dobra i bycia uczynnym dla innych. Sam Buch oczywiście nie rozumiał dlaczego ma tak, a nie inaczej się zachowywać, a jego czyny był jedynie motywowane chęcią zaspokojenia oczekiwań przybranych rodziców, którzy kochali go jak swoje własne dziecko. Gdy chłopiec miał 9 lat w hacjendzie zdarzył się wypadek, w wyniku którego zmarł jego przybrany ojciec, który spadł z konia, a że nie był już najmłodszych lat, to upadek okazał się być fatalnym w skutkach. Od tej pory Buch był wychowywany jedynie przez podstarzałą kobiecinę, dla której był on sensem życia. Ich codzienny żywot odbywał się w malutkim świecie obejmującym coraz bardziej niszczejący domek oraz mały ogródek, gdzie hodowali fasolę i trochę warzyw. Od czasu do czasu Buch pomagał w hacjendzie, gdzie wykorzystywano jego ogromną siłę. Za zarobione pieniądze kupowali najpotrzebniejsze przedmioty, których sami nie mogli wytworzyć. Buch bardzo lubił pracę w hacjendzie, gdyż mógł tam poznać nowych ludzi, a poza tym za zarobione pieniądze matka zawsze kupowała mu coś słodkiego. I mimo, że miał on już ponad dwadzieścia lat, zawsze cieszył się jak dziecko, gdy otrzymywał od niej kilka cukierków, bądź też dużego lizaka. Podczas pracy w folwarku spotkał Antonia, syna właściciela, z którym związała go silna więź. Przede wszystkim Antonio traktował Bucha z szacunkiem, nie pozwalał naśmiewać się z niego małym urwisom, których zawsze było pełno w hacjendzie. Małe dzieci często dokuczały Buchowi, ale ten, mimo ogromnej krzepy, zawsze uśmiechał się do nich, bo tak kazała mu mama.

    W momencie wybuchu wojny o odtworzenie Federacji, młody panicz został powołany do wojska. Gdy Buch o tym usłyszał uparł się żeby mu towarzyszyć. Na nic zdały się przekonywania i prośby. Buch z niezwykłą upartością i zawziętością postawił na swoim. W punkcie werbunkowym nie robiono żadnego problemu z jego ograniczonych możliwości intelektualnych. W tym czasie liczył się każdy żołnierz, a Buch był silny i dobrze zbudowany. To wystarczyło, aby otrzymał powołanie. On i Antonio trafili zatem do obozów szkoleniowych na północ od Gwatemali, gdzie poznali Juana, Jose oraz Carlosa. Razem z nimi przeszli cały szlak bojowy w czasie wojny o zjednoczenie, w którym Buch nie miał kłopotów z zabijaniem innych. Ot, powiedziano mu, że to jest dobre i tak należy postępować. Zupełnie nie rozumiał głębszego sensu tej walki, ale robił co mu kazano, tym bardziej, że oficerowie bardzo go chwalili, a on to lubił. Puszył się wtedy jak paw. W końcu jednak wojna dobiegła końca i szczęśliwie Buch mógł powrócić do domu, gdzie z utęsknieniem czekała na niego przybrana matka. Podczas nieobecności Bucha, bardzo się postarzała i z trudem mogła się poruszać, lecz mimo to nadal pracowała w przydomowym ogródku. Można powiedzieć, że trwała w nadziei, że dane jej będzie jeszcze przed śmiercią zobaczyć syna i nie zawiodła się. Bóg spełnił jej codzienne modlitwy. Życie znowu wróciło do utartego rytmu – stary, jeszcze bardziej rozpadający się dom, mały ogródek, fasola i matka wpatrzona w swojego ukochanego syna.

    * - klik
    ____________________________________

    Całkowicie wypadło mi z głowy, że przecież nie skończyłem notek biograficznych głównych bohaterów.:neutral: Gapa ze mnie. W każdym bądź razie trzeba nadrobić zaległości. Dzisiaj wrzucam historię Bucha, a w kolejnych dniach postaram się dodać kolejne.

    Wyczyszczone i zamknięte, liczę na szybki powrót :)

    Goliat
     

Poleć forum

  1. Ta strona wykorzystuje ciasteczka (cookies) w celu: utrzymania sesji zalogowanego Użytkownika, gromadzenia informacji związanych z korzystaniem z serwisu, ułatwienia Użytkownikom korzystania z niego, dopasowania treści wyświetlanych Użytkownikowi oraz tworzenia statystyk oglądalności czy efektywności publikowanych reklam.Użytkownik ma możliwość skonfigurowania ustawień cookies za pomocą ustawień swojej przeglądarki internetowej. Użytkownik wyraża zgodę na używanie i wykorzystywanie cookies oraz ma możliwość wyłączenia cookies za pomocą ustawień swojej przeglądarki internetowej.
    Zamknij zawiadomienie