Powrót średniowiecznej siekaniny, tym razem w realiach Brytanii nękanej  najazdami Wikingów.

Dwa lata temu miałem okazję recenzować grę „War of the Roses”, całkiem udaną produkcję pozwalającą wcielić się nam w średniowiecznego rycerza i okładać wrogów wszelakiego rodzaju bronią rodem z wieków średnich. „Wojna Róż” miała jednak wiele niedoróbek i braków, których eliminacja pozwoliłaby moim zdaniem na stworzenie świetnej gry, będącej marzeniem fanów gatunku. Stąd na zapowiedź sequela WotR, tym razem osadzonego w realiach ery Wikingów zareagowałem nadzwyczaj pozytywnie. W końcu tego nie mogli spieprzyć, nie?

O ja naiwny.

„War of the Vikings” tak naprawdę można zrecenzować jednym zdaniem: to to samo, co w „War of the Roses” , tylko gorzej. Zamiast poprawić nieudane elementy ze swojej pierwszej gry, twórcy ze studia Fatshark wprowadzili mnóstwo kompletnie nieudanych pomysłów, usunęli część tych, które im wyszły, do tego podlali to mnóstwem niedoróbek technicznych.

 

Grę rozpoczynamy obowiązkowym tutorialem, który uczy nas tylko jednego, nico zmodyfikowanego systemu walki. Tak naprawdę nowości są tylko dwie. Pierwsza jest blokowanie, które wymaga teraz odpowiedniej koordynacji z klawiszami ruchu. Nie jest to w teorii złe rozwiązanie, jednak w praktyce, moim zdaniem, sprawdzą się koszmarnie. Gdy pojedynki często decydowane sa przez umiejętne manewry, a parowanie pozostaje najlepsza metodą unikania obrażeń, to rozwiązanie czyni sterowanie nasza postacią koszmarem. Albo takie kuriozum, że by wyprowadzić cios znad głowy musimy ograniczyć nasze pole widzenia przez ruch myszką do góry. To zdaje sprawę na papierze, ale w toku bitwy nie ma czasu na precyzyjne ruchy i kalkulacje.

Drugą zmiana jest system uników, co do którego mam mocno mieszane uczucia. Z jednej strony daje on wprawnemu graczowi duże możliwości manewrowania przy większej ilości przeciwników; z drugiej, mam wrażenie, ze jest kompletnie nieintuicyjny i wymaga naprawdę potężnego wkładu czasowego w grę. Inaczej będziemy się tylko irytować, dlaczego nasza postać wykonała szarżę, zamiast uniku lub odskoku.

Irytacja i frustracja to zresztą motyw przewodni „War of the Vikings”, szc
zególnie na początku naszej przygody z grą. W przeciwieństwie do swojej poprzedniczki, w Wojnie Wikingów nasze starania mocno uzależnione są np. Od płynności gry – każda klata może kosztować nas życie. Wpływają na to tez fatalne hitboxy – w praktyce ciała wojów dzielą się na głowę i resztą, przy czym trafienie w głowę ze średnio silnego ciosu to gwarantowana śmierć. Jakże tu daleko do precyzji znanej z Wojny Róż, gdy trafnie w ta małą szparę w zbroi przeciwnika dawało nieziemską satysfakcję! Tutaj ludzie właściwie okładają się gdzie popadnie, czemu zresztą sprzyja fakt, iż zbroja w Wojnie Wikingów jest właściwie taka sama dla każdego członka danej klasy.

 

No właśnie – klasy. W WotV do dyspozycji oddano nam trzy podstawowe – woja (broń jednoręczna+tarcza), czempiona (broń dwuręczna) i harcownika (łuk) oraz dodatkowo w niedawno udostępnionym DLC – shieldmaiden (w praktyce – zubożony woj, za to… kobieta). Podobnie jak w poprzedniczce, po osiągnięciu odpowiedniego poziomu konta możemy również stworzyć nasze własne schematy. O ile jednak w Wojnie Róz miało to sens, a odblokowywanie kolejnych broni i zbroi dawało satysfakcję, tutaj jest to pusty proces – statystyki broni są nam nieznane (np. by sprawdzić długość takowej musimy ją kupić – poroniony pomysł!), a zbroja jest jednakowa dla wszystkich. Poszerzono jedynie, za to poważnie, możliwość wpływania na wygląd postaci, od kolorów tarczy po zarost naszej woja. W toku walki jednak raczej nikt nie zwróci uwagi na dorodne wąsy zabijanego przeciwnika, tempo gry jest bowiem dość szybko.

WorV to na szczęście nie jest produkt kompletnie nieudany. Mimo wielu niedoróbek, twórcom udało się jakoś zachować pewien urok charakterystyczny dla średniowiecznych siekanek. Dekapitacja przeciwnika sprawa duża przyjemność, tempo rozgrywki jest zaś, jak wspominałem, niezłe i raczej nie mamy w trakcie bitew długich przestojów. Jednocześnie limitowana wytrzymałość naszego woja sprawia, że strategia okładania przeciwnika lekkimi atakami sie nie sprawdza, bowiem postać szybko opada z sił, odsłaniając się na wrogie uderzenia. Wytrzymałość limituje tez łuczników, którzy na szczęście nie mogą pruć z szybkością karabinu maszynowego, dominując na polu bitwy.

W grze mamy teoretycznie do wyboru trzy tryby rozgrywki – conquest (zajmowanie celów), deathmatch i bitwa (pitched battle), jednak serwera oferującego ten trzeci nie dojrzałem, toteż nie jestem w stanie o nim opowiedzieć. Zresztą, niska ilość serwerów i graczy na nich zaledwie kilka tygodni po serwerze zaskakuje i wymiernie świadczy o jakości gry – w praktyce grają w nią już tylko zawzięci fani, którzy nie mają litości dla nowicjuszy, co tylko potęguje takowych frustrację.

 

Z serwerami wiąże się tez jeszcze jedna wada gry, mianowicie fakt, ze usiana jest ona wszelakimi bugami. Ich lista jest długa, najczęściej zaś spotykanymi przeze mnie była desynchronizacja ze Steamem (wymagany) oraz wyrzucenie ze serwera z powodu zbyt wysokiego pingu – mimo, iż gra klarownie pokazuje wartość dużo niższa od limitu. W trakcie rozgrywki napotkałem także parę bugów graficznych, jednak nie wpłynęło one na szczęście na jakość rozgrywki.

Skoro o grafice mowa, to niestety muszę zanotować regres w stosunku do WotR. Nie chodzi tu może o ogólna jakość, która jest na podobnym poziomie, co estetykę i niektóre rozwiązania. W przeciwieństwie do poprzedniczki, Wojna Wikingów jest szarobura, nieprzyjemna i pozbawiona kolorytu obecnego w War of the Roses. Trochę irytują tez różne drobiazgi, jak przesadzone refleksy świetlne na zbroi. Jak też napomknąłem już wcześniej, choć teoretycznie gra nie posiada wysokich wymagań, do komfortowej rozgrywki na wysokich detalach potrzebny jest silny sprzęt, bowiem skoki w ilości klatek potrafią poważnie wpłynąć na nasze poczynania.

Pochwalić na koniec mogę za to muzykę i dźwięk – motyw przewodni jest bardzo fajny, podobnie jak muzyka w samej grze – inna rzecz, że raczej nie słychać jej w zamęcie bitewnym. Dźwięki tegoż są jednak klarowne i porządnie zrobione – nie zgrzytałem pryz nich zębami, jak to miało miejsce przy paru podobnych produkcjach.

Niestety, War of the Vikings muszę uznać za produkt nieudany, niegodny miana kontynuacji niezłego „War of the Roses”. Zwolennikom multiplayerowej siekaniny radze pozostać przy tym tytule lub spojrzeć w kierunku nowego dodatku do konkurencyjnej serii Chivalry, która prezentuje się dużo lepiej od recenzowanego tytułu. Pozostaje nadzieja, ze twórcy ze studia Fatshark wyciągną wnioski i powrócą do rozwiązań sprawdzonych w pierwszej grze cyklu.

GAMEPLAY

OCENA: 5/10

Zalety: Tempo gry. Oprawa audio.

Wady: Frustrująca. Małe zróżnicowanie. Krok w tył w stosunku do poprzedniczki.