Z prawdziwą radością i przyjemnością wziąłem do ręki dwa najnowsze DLC do Panzer Corpsa. Osadzone są one w realiach pochodu wojsk amerykańskich w okresie 1943-45 – od Sycylii po Rzeszę. Przyjemność ta wynikała w znaczniej mierze z tematyki. Do przesytu obecnie mamy strategii, gdzie w imię Adolfa H. naszym zadaniem jest zdobycie Lebensraumu. Najlepiej jakby ten Lebensraum na wschodzie kończył się na Uralu, a na zachodzie w Los Angeles. Od tego również zaczynała podstawowa część Panzer Corps, czym oddawała hołd swym sławetnym poprzedniczkom z serii Panzer Generalów. W kolejnych dodatkach naszą rolą jest ograniczenie Lebensraumu do wersji minimum. Ad meritum!

Jak już wspomniałem, teraz gracz zostaje dowódcą amerykańskich sił, których zadaniem jest pokonanie sił Osi. W roku 1943 nie jest to takie proste, gdyż twoi biedni G.I. Joe’s dysponują sprzętem słabszym, niż Niemcy, stąd wielkim ułatwieniem jest spotykanie na początku głównie Włochów. Tu pojawia się pierwszy mankament serii – dla balansu pojawia się sprzęt, którego historycznie było albo bardzo mało albo nie był on szczególnie szeroko używany. Tu w oczy mi się rzuciło zwłaszcza pojawienie się włoskich czołgów typu P26/40. Jako niemiecki sprzęt zdobyczny pod Anzio nie przykuwałby spojrzenia, lecz jako wyposażenie włoskich jednostek liniowych na Sycylii już tak. Podobnie się dzieje w trakcie gry w innych momentach np. w końcówce US Corps ’43, gdy spotykamy niemieckie myśliwce rakietowe operujące na Półwyspie Apenińskim. Rozumiem, że trzeba w pewien sposób wprowadzić balans, jednakże sztuczne ładowanie sprzętu, którego nie powinno w danym miejscu być jest przesadnym działaniem. Nawet w sytuacji, gdy tak naprawdę nie wiemy dokładnie w jakiej skali toczą się działa i czy dana jednostka to może kompania, batalion czy pułk.

Jednakże może trochę źle zacząłem wskazując na mankament, który nie ma większego znaczenia dla całościowego odbioru gry, która zwyczajnie jest dobra, przyjemna i… frustrująca. Zapytasz drogi czytelniku skąd ten trzeci przymiotnik? Gdyż ta gra nie jest prosta. Misje, które przechodzi się na luzie i bez większego myślenia można policzyć na palcach jednej ręki – no chyba, że grasz na najniższym poziomie trudności, bez mgły wojny i ze wszelkimi ustawieniami czyniącymi z AI ślepe i kulawe stworzenie. Jest to możliwe, lecz nie płynie z tego żadna przyjemność z gry. Na normalnych ustawieniach gra jest wymagająca wobec gracza. AI dość zgrabnie sobie radzi z punktowanie słabości twoich sił. Niemniej momentami widać, że jest oparte na pewnych skryptach, które są aktywowane konkretnymi czynnościami. Unikając kuszącego wyrwania się do przodu można opóźnić „obudzenie się” poważnych sił wroga. Czasem, np. podczas obrony przyczółka pod Anzio, widać oczekujące jednostki kolejnej fali, które ruszyć mają dopiero za kilka tur. Przed aktywacją skryptu bezczynnie oczekują kilka heksów od masakrowanej ogniem artylerii piechoty. Pomijając jednak te kwestie, to AI jest naprawdę sprawne i bezlitosne. Boli to zwłaszcza gdy osaczy doświadczoną jednostkę i pośle ją do piachu. AI umie również zaskakująco dobrze wycofywać jednostki wyczerpane i uzupełnić ich straty.

System misji zdecydowanie na plus zmienił się w stosunku do podstawowej wersji Panzer Corpsa. Zapewne dla posiadaczy DLC z serii Grand Campaigns to nie jest żadna nowość, lecz ja ich nie posiadam, więc dla mnie to jest spory postęp. W podstawce misje były zwykle dość szablonowe – zdobądź miasto X, Y, Z; zniszcz wszystkich wrogów, itd. Obecnie zadania są bardziej urozmaicone. Szczególnie podobała mi się misja, w której pościg za wrogiem był zadaniem… pobocznym! Głównym było zniszczenie pól minowych. Czasami misje mają swoje szczególne ograniczenia np. nie można używać lotnictwa. Wymusza to więcej kombinowania i bardzo ważnym jest skomponowanie zrównoważonych sił. Dobrze przygotowane siły główne (które są elementem stałym między kolejnymi misjami) stanowią połowę sukcesu. W ekranach między misjami możliwe jest ich ulepszanie czy zmiana składu. Tu na uwagę zasługuje drobnostka, która nie jest zawsze tak oczywista: nowszy sprzęt nie jest zawsze lepszy od starszego! Kosztowna wymiana może spowodować pogorszenie sprawności jednostki. Do tego przeszkalanie np. jednostek artylerii samobieżnej na holowaną generuje bardzo duże koszty, porównywalne z zakupem zupełnie nowej jednostki. Działa to też w drugą stronę – zakupy sprzętu w (umownej, acz logicznej) linii wyposażenia są tańsze. Warto wspomnieć w tym momencie na smaczek, który nie każdy doceni. Twórcy gry całkiem wiernie odwzorowali doktrynę amerykańskich sił lądowych, gdzie pojazdem do zwalczania czołgów jest niszczyciel czołgów, a czołgi służą do walki z piechotą. Dopóki nie otrzyma się do wyposażenia Shermanów M4A3(76)W, to główny ciężar walki z niemieckimi i włoskimi czołgami opiera się rzeczywiście na Hellcatach.

Ciekawym smaczkiem w trakcie gry jest fakt, że zwykle nie ma potrzeby niszczenia wszystkich sił wroga. Można część umocnionych punktów zwyczajnie ominąć i zostawić. Otoczone jednostki nie mają w zwyczaju porzucać swoich miast, gdyż wówczas stracą bonusy za okopanie. Niemniej czasem warto się mocniej postarać i rzeczywiście zdobyć wszystko, co się da. Dzięki temu możliwe jest zdobycie większej ilości punktów prestiżu, a tym samym mieć większy margines na przyszłe błędy czy niespodziewane straty.

Wrócę jeszcze na krótką chwilę do sił głównych. Jest to element wojsk, który przewija się przez każdą misję. W siłach głównych nie ma możliwości posiadania tylu jednostek, ile się zamarzy. Jest określony limit, w którym należy zbudować odpowiednio zbalansowane siły. Przed każdą misją dokonuje się wyboru co będzie potrzebne, a co zostanie niewykorzystane. Zwykle można wystawić na mapie mniej jednostek, niż posiada się ich w siłach głównych. Plusem jest, że są one zwykle o wiele bardziej doświadczone, a takie jednostki można za pomocą prestiżu wzmocnić nawet o 50% w stosunku do zielonych żołnierzy. Do tego oddziały, które już wąchały proch wiele razy mają zwykle odznaczenia (Amerykanie na początku otrzymują Silver Star) oraz bohaterów wojennych, którzy modyfikują ich parametry. Każda jednostka może mieć do trzech odznaczeń oraz trzech bohaterów.

W pierwsze chwili miałem wrażenie, że wzmocniono okręty. Później doszedłem do wniosku, że to wrażenie wynika z tego, kogo spotykamy jako pierwszego jako przeciwnika. Włosi od ognia okrętowej artylerii dostają srogi łomot, lecz na Niemców to już tak mocno nie działa, a szkoda. Miło by było widzieć jak natarcie niemieckich Tygrysów zostaje powstrzymane ogniem pancerników tak, jak to się stało w Normandii z Schwere Panzerabteilung 503.

Oprawa graficzna gry jest prosta i surowa. Jeśli chodzi o modele jednostek, to moim zdaniem w serii gier Panzer General 3D wyglądały one lepiej. W Panzer Corpsie graficzne przedstawienie jednostki to obrazek, który w zależności od okoliczności jest zwrócony w lewo lub w prawo. Starannie wykonany, ale tylko obrazek. Na temat grafiki nie ma co się właściwie rozpisywać. Można ją podsumować w dwóch słowach – nie przeszkadza. Nie ma zbędnych wodotrysków. Dla mnie to jest plus, gdyż nic nie odwraca uwagi od rozgrywki.

Wielu słów do opisu nie wymaga również muzyka występująca w grze. Dźwięki jednostek są dobrze odwzorowane. Płynąca w tle muzyka jest nienachalna i prawidłowo wpisuje się w klimat gry.

Podsumowanie nie jest proste. Rozgrywka prosi się o wysoką ocenę, lecz drobne szczegóły ją obniżają. Po dłuższej sesji w Panzer Corpsie do przesytu ma się kolorystyki gry, przez co kusi odpalenie kolejnej misji, a odrzuca widok początkowy mapy. Niemniej krzywdzącym byłoby obniżanie oceny takiej gry za kwestie graficzne. To w końcu nie jest nowa strzelanka, gdzie mają być efektowne wybuchy. Moim zdaniem gra spokojnie zasłużyła na cztery gwiazdki, a dla fanów serii Panzer Generalów ocena spokojnie mogłaby być wyższa o kolejne pół gwiazdki. Osobiście zdecydowanie polecam zagrać w Panzer Corps. Jest to gra wymagająca i tym samym rozwijająca gracza.